Na wyszydzenie głupot, które powiedziano podczassobotnich wieców, cały numer "Wprost" to za mało
Ostatni raz brałem udział w ulicznej manifestacji w Warszawie 3 maja 1982 r. To było przeżycie. Powietrze na Świętokrzyskiej było aż gęste od gazów łzawiących. Poszła plotka, ja ją usłyszałem od Mariusza Ziomeckiego, dziś naczelnego "Przekroju", że w jednym z mieszkań kot wydrapał sobie oczy. ZOMO goniło nas Nowym Światem. Zatrzymali karetkę, zainteresowali się defibrylatorem. Wzięli go za radiostację. Lekarz dał do potrzymania elektrody dowódcy i puścił prąd. Uciekliśmy przez bramy na Górskiego i w Szpitalną. ZOMO za nami. Z drugiej strony wyjechały armatki wodne. A między tym wszystkim znalazła się tasiemcowa kolejka do sklepu Wedla. Po wybory czekoladopodobne. Tu pękają granaty z gazem, woda się leje, latają milicjanci z metrowymi pałami, a z kolejki nikt nie wyszedł. Ani jedna osoba. Takie to natenczas były demonstracje i stosunki społeczno-gospodarcze.
Kiedy dotarliśmy do restauracji Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, siedział tam niezapomniany Janek Himilsbach, który rzekł: "Wojna? Co to za wojna? Byłem na placu Zamkowym, a tam naprzeciw demonstrantów oddziały w hełmach, z tarczami. Wychodzi przed nie elegancki oficerek, podnosi rękę i woła - ognia! A oni co robią? Wodę leją. I to ma być wojna?". A co by powiedział Janek dziś o demokracji, w której liderzy rozmaitych partii zwożą do Warszawy członków aparatu partyjnego, by znów do nich przemówić, tym razem na świeżym powietrzu? Pewnie też powiedziałby - wodę leją. Nie dość, że mają mandat na lanie wody w Sejmie, że codziennie tryskają wodą jak wodotryski w rozgłośniach i stacjach telewizyjnych. Postanowili się jeszcze odlać na mieście. Biedne to miasto. Piękny wiersz o Warszawie: "Chciałbym mieć z twego bruku kamień, na którym krew i łza nie świecą", całkiem się zdezaktualizował. Krew i łzy zostały zmyte wodą, wyciśniętą z głów niektórych polityków demokratycznych.
Jeśli coś się zaczyna jako groteska, to już nie ma szans się rozwinąć. Paranoiczny w demokracji pomysł, by partie reprezentowane w parlamencie i uczestniczące we władzy - nawet opozycja parlamentarna jest częścią establishmentu władzy - wyprowadziły ludzi na ulicę, aby protestować przeciw stosunkom w państwie, które współtworzyły, musiał się skończyć festiwalem idiotyzmu. Na wyszydzenie wszystkich głupot, które powiedziano lub wykrzyczano podczas tych konwentykli ani tego felietonu nie wystarczy, ani całego numeru "Wprost". Najbardziej zamieszaniu komunikacyjnemu w stolicy jest winna PO, która wymyśliła ten wyścig na popularność wśród uliczników. Teraz się zacznie liczenie, gdzie było ich więcej. I awantura, czy PO przywiozła o 6 osób więcej niż PiS albo czy zwolenników Giertycha było więcej niż gejów. Będą dyskusje prowadzone w liczbach bezwzględnych i procentach, wypowiedzą się naukowcy i publicyści. Będzie gadanie, że Polacy głosowali nogami, jakby nie było wolno głosować w wyborach. Trzeba było ogłosić, że piwo będzie za darmo, a nogami zagłosowałyby nawet kaleki bez nóg.
Donald Tusk na wiecu przed "marszem błękitnym" stwierdził, że cała Polska zgromadziła się na placu Piłsudskiego. Gdyby powiedział, że wszyscy Polacy, jak ma we zwyczaju, mógłby się narazić na zarzut przesady. Polska zresztą, sądząc po transparentach, składała się głównie z Nowej Soli. Wieliczki ani Kłodawy nie było widać. Wiec, powiedział Tusk, jest po to, by premier mógł zobaczyć, jak wyglądają wykształciuchy i łże-elity. To nie warto go było robić. Każdy, kto ogląda telewizję, więc premier też, wie, jak wyglądają, a nawet co mówią. Ja nawet znam to na pamięć. Głównym hasłem wiecu było żądanie nowych wyborów. To trzeba zmienić konstytucję. Wprowadzić artykuł - wybory przeprowadza się na żądanie uczestników ulicznych wieców. To by nas postawiło na czele najbardziej bezpośrednich demokracji w świecie. Najwspanialej wypadł Roman Giertych, który prócz okrzyków, że Balcerowicz musi odejść, i potępiania liberałów (kiedy ktoś mu wytłumaczy, co to jest liberalizm) zaproponował PiS, by się przyłączyło do LPR. Żarliwość komsomolska tego wezwania zwalnia mnie z obowiązku jego komentowania. A tak w ogóle, coraz częściej czuję się zwolniony. I dobrze, bo się do takiego życia politycznego nie nadaję.
Kiedy dotarliśmy do restauracji Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, siedział tam niezapomniany Janek Himilsbach, który rzekł: "Wojna? Co to za wojna? Byłem na placu Zamkowym, a tam naprzeciw demonstrantów oddziały w hełmach, z tarczami. Wychodzi przed nie elegancki oficerek, podnosi rękę i woła - ognia! A oni co robią? Wodę leją. I to ma być wojna?". A co by powiedział Janek dziś o demokracji, w której liderzy rozmaitych partii zwożą do Warszawy członków aparatu partyjnego, by znów do nich przemówić, tym razem na świeżym powietrzu? Pewnie też powiedziałby - wodę leją. Nie dość, że mają mandat na lanie wody w Sejmie, że codziennie tryskają wodą jak wodotryski w rozgłośniach i stacjach telewizyjnych. Postanowili się jeszcze odlać na mieście. Biedne to miasto. Piękny wiersz o Warszawie: "Chciałbym mieć z twego bruku kamień, na którym krew i łza nie świecą", całkiem się zdezaktualizował. Krew i łzy zostały zmyte wodą, wyciśniętą z głów niektórych polityków demokratycznych.
Jeśli coś się zaczyna jako groteska, to już nie ma szans się rozwinąć. Paranoiczny w demokracji pomysł, by partie reprezentowane w parlamencie i uczestniczące we władzy - nawet opozycja parlamentarna jest częścią establishmentu władzy - wyprowadziły ludzi na ulicę, aby protestować przeciw stosunkom w państwie, które współtworzyły, musiał się skończyć festiwalem idiotyzmu. Na wyszydzenie wszystkich głupot, które powiedziano lub wykrzyczano podczas tych konwentykli ani tego felietonu nie wystarczy, ani całego numeru "Wprost". Najbardziej zamieszaniu komunikacyjnemu w stolicy jest winna PO, która wymyśliła ten wyścig na popularność wśród uliczników. Teraz się zacznie liczenie, gdzie było ich więcej. I awantura, czy PO przywiozła o 6 osób więcej niż PiS albo czy zwolenników Giertycha było więcej niż gejów. Będą dyskusje prowadzone w liczbach bezwzględnych i procentach, wypowiedzą się naukowcy i publicyści. Będzie gadanie, że Polacy głosowali nogami, jakby nie było wolno głosować w wyborach. Trzeba było ogłosić, że piwo będzie za darmo, a nogami zagłosowałyby nawet kaleki bez nóg.
Donald Tusk na wiecu przed "marszem błękitnym" stwierdził, że cała Polska zgromadziła się na placu Piłsudskiego. Gdyby powiedział, że wszyscy Polacy, jak ma we zwyczaju, mógłby się narazić na zarzut przesady. Polska zresztą, sądząc po transparentach, składała się głównie z Nowej Soli. Wieliczki ani Kłodawy nie było widać. Wiec, powiedział Tusk, jest po to, by premier mógł zobaczyć, jak wyglądają wykształciuchy i łże-elity. To nie warto go było robić. Każdy, kto ogląda telewizję, więc premier też, wie, jak wyglądają, a nawet co mówią. Ja nawet znam to na pamięć. Głównym hasłem wiecu było żądanie nowych wyborów. To trzeba zmienić konstytucję. Wprowadzić artykuł - wybory przeprowadza się na żądanie uczestników ulicznych wieców. To by nas postawiło na czele najbardziej bezpośrednich demokracji w świecie. Najwspanialej wypadł Roman Giertych, który prócz okrzyków, że Balcerowicz musi odejść, i potępiania liberałów (kiedy ktoś mu wytłumaczy, co to jest liberalizm) zaproponował PiS, by się przyłączyło do LPR. Żarliwość komsomolska tego wezwania zwalnia mnie z obowiązku jego komentowania. A tak w ogóle, coraz częściej czuję się zwolniony. I dobrze, bo się do takiego życia politycznego nie nadaję.
Więcej możesz przeczytać w 41/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.