Czy walka Izraela z palestyńskimi zamachowcami jest częścią globalnej wojny z terroryzmem?
Tego samego dnia terroryści polowali na Izraelczyków na dwóch kontynentach, zabijając w Izraelu wyborców udających się do urn, a w Kenii turystów przygotowujących się do wyjścia na plażę. Zabici są niemal na pewno ofiarami co najmniej dwu różnych organizacji terrorystycznych. Czy są ofiarami jednej wojny? To pytanie dotyka istoty walki z terroryzmem, którą toczy administracja prezydenta USA George'a Busha, oraz konfliktu Izraela z Palestyńczykami.
Izrael i USA ramię w ramię
Od ataków z 11 września USA i Izrael zbliżyły się do siebie bardziej niż kiedykolwiek, ale nadal po cichu zachowują różnicę zdań dotyczącą odpowiedzi na podstawowe pytanie: czy traktowanie wojny z terroryzmem i konfliktu izraelsko-palestyńskiego jako jednej batalii pomoże, czy przeszkodzi w ich zakończeniu?
Gdy Izrael twierdził, że Jaser Arafat chroni zamachowców w ten sam sposób, w jaki talibowie chronili Osamę bin Ladena i al Kaidę, administracja Busha zaprotestowała i przeciwstawiła się wydaleniu Arafata z terytoriów palestyńskich. W opinii większości Izraelczyków ostatnie akty przemocy obnażyły błędy - jeśli nie hipokryzję - stanowiska administracji Busha. Już wcześniej sądzili oni, że działania w Afganistanie osłabiły krytycyzm Amerykanów w sprawie ofensywy militarnej Izraela na Zachodnim Brzegu. Jej celem było, jak mówią, powstrzymanie tego samego rodzaju terroryzmu, który uosabia bin Laden. Gdy niedawno Amerykanie zaatakowali w Jemenie siedzibę jednego z przywódców al Kaidy, Izraelczycy dziwili się, jak administracja Busha może krytykować eliminowanie przez Izrael palestyńskich fanatyków.
Bez względu na to, czy za niedawnymi atakami w Kenii kryje się al Kaida, czy inna organizacja, jest dziś jasne, że Izraelczycy padli ofiarą terroryzmu "o zasięgu globalnym". Plagi, którą prezydent Bush przyrzekł zetrzeć z powierzchni ziemi. Poza tym dlaczego to, że z kolei Izraelczycy zastrzeleni w Izraelu padli ofiarą terroryzmu na skalę lokalną, miałoby czynić napastników mniej niegodziwymi?
Po ostatnim ataku niektórzy dyplomaci w Izraelu zastanawiali się, czy administracji Busha będzie teraz trudniej dokonywać rozróżnienia między wojną z terroryzmem a konfliktem izraelsko-palestyńskim. W rozmowie z dziennikarzami premier Ariel Szaron nie czynił różnicy między atakującymi, uznał ich za bojowników permanentnego terroryzmu wymierzonego nie w Izraelczyków, lecz we wszystkich Żydów, "młodych i starych, kobiety i dzieci, tylko z tego powodu, że są Żydami". Od czasu ataków z 11 września Szaron nie zmienił poglądu, że Izrael walczy ramię w ramię z USA z tym samym wrogiem. "Światowa wojna z terroryzmem musi się stać praktyczną, realistyczną i bezkompromisową wojną ze wszystkimi organizacjami terrorystycznymi oraz z tymi, którzy gdziekolwiek i kiedykolwiek udzielają im schronienia" - oświadczył premier Izraela.
Izraelowi świeczkę, Arabom ogarek
Ghassan Chatib, minister w rządzie Arafata, odrzucił istnienie jakiegokolwiek związku między al Kaidą i bojownikami palestyńskimi. Uznając jednak, że przemoc przeciwko ludności cywilnej powinna zostać powstrzymana, oświadczył: "Szaron nie chce zauważyć, że Izraelczycy codziennie zabijają Palestyńczyków. Nie możemy przyjąć jego argumentu, że izraelskie ataki są reakcją na akty przemocy ze strony Palestyńczyków. Ale nie obwiniam Izraelczyków, jeśli oni również nie przyjmują argumentu, że akty przemocy z naszej strony są reakcją na akty przemocy ze strony Izraela".
Z kolei Bush w swym oświadczeniu wydawał się traktować wojnę z terroryzmem i konflikt izraelsko-arabski jako równoważne, potępiając ataki terrorystyczne w Izraelu i Kenii. "Ci, którzy pragną pokoju, powinni zrobić wszystko, co w ich mocy, by zniszczyć infrastrukturę terroryzmu umożliwiającą przeprowadzanie takich akcji. USA wraz ze swymi partnerami na całym świecie pozostają nieugięte w walce z terroryzmem i tymi, którzy są zaangażowani w te haniebne akty przemocy" - zapewnił Bush.
Nawet jeśli zbrodniom w Kenii towarzyszy amerykańska retoryka, w której zamazuje się wcześniej czynione różnice, to niepodobna, by te ataki spowodowały radykalną zmianę w polityce Busha. Yoni Fighel, izraelski znawca problemów terroryzmu, powiedział: "W globalnej wojnie z terroryzmem Izrael i USA łączą te same cele. Ameryka nadal jednak próbuje odgrywać rolę 'przyzwoitego pośrednika' i nie występować otwarcie przeciwko Arafatowi i władzom palestyńskim".
Rzeczywiście, administracja Busha bez wątpienia stara się zdobyć poparcie Arabów - lub przynajmniej przyzwolenie - na prawdopodobną wojnę z Irakiem, ponieważ ma ono kluczowe znaczenie w amerykańskich zmaganiach z terroryzmem.
Bush zawodzi Szarona
Jeśli nawet administracja Busha skłania się do poparcia polityki Izraela, to równocześnie amerykański prezydent uznał, że także Izrael należy do pewnego stopnia obwiniać za konflikt z Palestyńczykami. Bush uważa, że okupacja terenów zajętych przez Izrael w 1967 r., powinna się skończyć. Toteż rozróżnienie czynione między wojną z terroryzmem i zmaganiami Izraelczyków z Palestyńczykami nie ma jedynie charakteru akademickiej dyskusji. Przynosi skutki polityczne, gdyż prowadzi Busha do zajmowania stanowiska, które na dłuższą metę może powodować powstawanie napięć w stosunkach amerykańsko-izraelskich.
Zdaniem Yossiego Alphera, izraelskiego analityka od spraw bezpieczeństwa, Bush zaangażował się w kwestię palestyńską nie tak, jak oczekiwałby tego Szaron. Wraz z ONZ, Unią Europejską i Rosją wezwał on do zakończenia konfliktu na Bliskim Wschodzie, domagając się czegoś więcej niż tylko zniszczenia infrastruktury terroru. Zażądał między innymi likwidacji osiedli izraelskich na terytoriach okupowanych i stworzenia w 2005 r. państwa palestyńskiego.
Więcej możesz przeczytać w 49/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.