Oglądanie polskich filmów prowokuje do samobójczych myśli
Gdyby cudzoziemiec przed wycieczką do Polski uparł się poznać nas bliżej i wybrał się do kina na polskie filmy czy obejrzał nasze seriale telewizyjne, ruch turystyczny nad Wisłą zamarłby. Rozmiłowany we własnych nieszczęściach cierpiętnik, wieczny malkontent i nieudacznik - to wizerunek Polaka, jaki wyłania się z większości filmów fabularnych i seriali rodzimej produkcji.
Życie jest bez sensu
Jedna z najpopularniejszych amerykańskich komedii romantycznych ostatniej dekady "Bezsenność w Seattle" kończy się krzepiącą sceną spotkania bohaterów na szczycie Empire State Building. Ich droga do siebie była skomplikowana, ale wieńczy ją happy end. Podbudowany widz myśli: "Zadzwonię do Johna (Mary), głupia(i) była(e)m". Już widzę tę historię w wersji "made in Poland"! Ona wjeżdża na górę schodami, on utknął w windzie między piętrami. Ona wpada w rozpacz i rzuca się w dół. Ostatnie ujęcie - on nad jej grobem szepcący zbielałymi wargami: "Nigdy cię nie zapomnę". Koniec. Widownia zalewa się łzami. Planowany wieczór z Jasiem polska Marysia zamienia na sam na sam z butelką wina i czarne myśli w rodzaju: "Życie jest bez sensu. Nie warto próbować".
Opiewanie niemocy i beznadziei sprawia naszym twórcom wielką przyjemność. Miast z nią walczyć, wolą ją celebrować. Podobnie jak cierpienie, które przecież uszlachetnia. Na bohaterów telewizyjnych hitów jak śnieg w grudniu sypią się choroby, nieszczęśliwe zbiegi okoliczności i katastrofy. Jeśli cudem kogoś los oszczędzi, funduje mu się "kłopoty z osobowością". Nie mogłaby u nas powstać taka "Amelia" - nie pozwolono by jej na podobne świętokradztwo jak uszczęśliwianie ludzi. Polska Amelia miałaby status męczennicy, zaś jej życiowe motto brzmiałoby: "Cierpię, więc jestem".
Na złe bez dobrego
Oglądając rodzime produkcje, można odnieść wrażenie, że o ich atrakcyjności decyduje nawarstwienie nieszczęść. Cierpią wszyscy - od kloszardów poczynając, na pięknych, bogatych i zakochanych kończąc. Zosia i Jakub (anestezjolog i chirurg) - ulubieńcy polskiej publiczności ze szpitalnego serialu "Na dobre i na złe" - mają wszystko, czego do szczęścia potrzeba. Scenarzyści unieszczęśliwiają więc ich na siłę. A to wada serca córeczki (wykryta w połowie ciąży, by maksymalnie przedłużyć cierpienie), a to narkotykowa afera starszego syna. Obok cierpień prawdopodobnych nie brak urojonych - choćby kwestia kupna nowego samochodu. On robi jej niespodziankę, ona się zamartwia, bo on na pewno chce ją przekupić, by dopiąć swego albo jest nazbyt rozrzutny. Frustracje bohaterów pogłębia praca. Chorzy, który trafiają do szpitala, niemal zawsze są po ciężkich przejściach: bezdomni, samotni, skłóceni z życiem. "Ostry dyżur" - słynny amerykański serial o podobnej tematyce - pokazuje przede wszystkim walkę o życie pacjentów, ich duchowe męki pozostawiając księżom i psychoanalitykom.
W serialu "M jak miłość" zamiast opowieści o uskrzydlającym uczuciu mamy serię dramatycznych wydarzeń, wszyscy są wredni i podstępni, a życie to pasmo udręk. Również "Klan" po optymistycznym początku powoli przechodzi na "ciemną stronę mocy". To nieprawda, że nasze seriale opowiadają o prawdziwym życiu. Gdyby każdy z nas musiał przeżyć taką liczbę nieszczęść jak ich bohaterowie, nie dociąg-nąłby nawet do pełnoletności!
Polska droga do zatracenia
W czasach PRL narodził się typ bohatera, któremu nic się nie udawało. Czasy się zmieniły, lecz nasi twórcy tego nie zauważyli. Co ciekawe, najbardziej zgorzkniali nie są seniorzy, lecz początkujący filmowcy. Rekordowa liczba debiutów na gdyńskim festiwalu (14) przestaje cieszyć, gdy okazuje się, że niezłe często filmy zrobione zostały z perspektywy leżącego. Baśniowy "Anioł w Krakowie" Artura Barona Więcka czy komediowe "Pas de deux" Kingi Lewińskiej należą do wyjątków. Najwyraźniej młodzi - po sukcesach filmów "Cześć, Tereska" Roberta Glińskiego i "Dług" Krzysztofa Krauzego - odkryli, jak efektowne bywa zło na ekranie. Zamiast kręcić filmy o miłości, przyjaźni i odkrywaniu świata, prawią nam kazania o bezsensie życia i zagubieniu. Ulegają tej tendencji nawet najzdolniejsi - choćby Małgorzata Szumowska w dołującym wbrew tytułowi "Szczęśliwym człowieku" czy Iwona Siekierzyńska w "Moich pieczonych kurczakach". Z obu filmów wieje przy tym nudą, a jak wiadomo, w kinie to grzech najcięższy. W żadnym razie nie stanowią one zapisu polskiej rzeczywistości. Oddają jedynie fatalny stan ducha twórców.
Podnoszenie własnej niemocy do rangi dokonania artystycznego to specjalność absolwentów szkół filmowych. Znamienne, że najbardziej bezpretensjonalny debiut ostatnich lat - "Pół serio" - nakręcili młodzi ludzie spoza branży. Zawodowcy, na przykład Mariusz Front, wolą robić filmy o tym, jak trudno zrobić w Polsce film. Pewnie dlatego na jego "Portrecie podwójnym" czas dłuży się potrójnie. Podobnie jak na "Eukaliptusie" - polskim spaghetti westernie - który jest zabawny tylko przez pierwsze dziesięć minut. Potem z ekranu płynie już tylko żółć wymieszana z nihilizmem. "Edi" jako jedyny film z tego kręgu robi karierę w kinach (już ponad 120 tysięcy widzów), ale nie dlatego, że opowiada o pogodzonych ze swym losem outsiderach, lecz dlatego, że jest bajką z krzepiącym przesłaniem, iż ludzie są w gruncie rzeczy dobrzy. "Dzień świra", zdecydowanie najlepszy polski film roku, to również historia nieudacznika. Reżyser nadał jednak własnym frustracjom i obsesjom formę pastiszu, czyniąc samego siebie obiektem kpin. Jego "świr" zasługuje raczej na współczucie niż podziw, podczas gdy Szumowska, Front, a nawet Trzaskalski, usiłują nam wmówić, że przegrany bohater to jest Ktoś.
Cyrk straceńców
Loser, czyli straceniec, zawsze miał swoje miejsce w kinie. Filmy o nieudacznikach powstawały pod każdą szerokością geograficzną, ale w żadnej kinematografii nie tworzyły głównego nurtu. Kinomani znają takie tytuły jak "Nocny kowboj" Johna Schlesingera (okrutną kpinę z amerykańskiego mitu), "Strach na wróble" Jerry'ego Schatzberga (z bohaterami uciekającymi w świat marzeń) czy "Taksówkarz" - z agresywnym frustratem na własną rękę wymierzającym sprawiedliwość. Nie one jednak są typowe dla amerykańskiego kina. Bohatera głośnego filmu Camerona Crowe'a "Jerry Maguire" spotyka wszystko, co najgorsze: traci wymarzoną pracę, porzuca go narzeczona, traci wiarę we wszystko, w co dotąd wierzył. Film zaczyna się w momencie, w którym większość polskich produkcji się kończy. Jerry podnosi się, powraca na szczyt i pognębia przeciwników. Jego polski odpowiednik, rozpaczając nad złym losem, wylądowałby na samym dnie, skąd obserwowałby triumf tych, którzy przyczynili się do jego upadku.
Jak przerwać ten zaklęty krąg? Sprawy zaszły tak daleko, że już chyba tylko administracyjnie, wpisując do nowej ustawy o kinematografii nieprzekraczalny limit filmów z przegranymi bohaterami. Na początek w wysokości dwudziestu procent.
Życie jest bez sensu
Jedna z najpopularniejszych amerykańskich komedii romantycznych ostatniej dekady "Bezsenność w Seattle" kończy się krzepiącą sceną spotkania bohaterów na szczycie Empire State Building. Ich droga do siebie była skomplikowana, ale wieńczy ją happy end. Podbudowany widz myśli: "Zadzwonię do Johna (Mary), głupia(i) była(e)m". Już widzę tę historię w wersji "made in Poland"! Ona wjeżdża na górę schodami, on utknął w windzie między piętrami. Ona wpada w rozpacz i rzuca się w dół. Ostatnie ujęcie - on nad jej grobem szepcący zbielałymi wargami: "Nigdy cię nie zapomnę". Koniec. Widownia zalewa się łzami. Planowany wieczór z Jasiem polska Marysia zamienia na sam na sam z butelką wina i czarne myśli w rodzaju: "Życie jest bez sensu. Nie warto próbować".
Opiewanie niemocy i beznadziei sprawia naszym twórcom wielką przyjemność. Miast z nią walczyć, wolą ją celebrować. Podobnie jak cierpienie, które przecież uszlachetnia. Na bohaterów telewizyjnych hitów jak śnieg w grudniu sypią się choroby, nieszczęśliwe zbiegi okoliczności i katastrofy. Jeśli cudem kogoś los oszczędzi, funduje mu się "kłopoty z osobowością". Nie mogłaby u nas powstać taka "Amelia" - nie pozwolono by jej na podobne świętokradztwo jak uszczęśliwianie ludzi. Polska Amelia miałaby status męczennicy, zaś jej życiowe motto brzmiałoby: "Cierpię, więc jestem".
Na złe bez dobrego
Oglądając rodzime produkcje, można odnieść wrażenie, że o ich atrakcyjności decyduje nawarstwienie nieszczęść. Cierpią wszyscy - od kloszardów poczynając, na pięknych, bogatych i zakochanych kończąc. Zosia i Jakub (anestezjolog i chirurg) - ulubieńcy polskiej publiczności ze szpitalnego serialu "Na dobre i na złe" - mają wszystko, czego do szczęścia potrzeba. Scenarzyści unieszczęśliwiają więc ich na siłę. A to wada serca córeczki (wykryta w połowie ciąży, by maksymalnie przedłużyć cierpienie), a to narkotykowa afera starszego syna. Obok cierpień prawdopodobnych nie brak urojonych - choćby kwestia kupna nowego samochodu. On robi jej niespodziankę, ona się zamartwia, bo on na pewno chce ją przekupić, by dopiąć swego albo jest nazbyt rozrzutny. Frustracje bohaterów pogłębia praca. Chorzy, który trafiają do szpitala, niemal zawsze są po ciężkich przejściach: bezdomni, samotni, skłóceni z życiem. "Ostry dyżur" - słynny amerykański serial o podobnej tematyce - pokazuje przede wszystkim walkę o życie pacjentów, ich duchowe męki pozostawiając księżom i psychoanalitykom.
W serialu "M jak miłość" zamiast opowieści o uskrzydlającym uczuciu mamy serię dramatycznych wydarzeń, wszyscy są wredni i podstępni, a życie to pasmo udręk. Również "Klan" po optymistycznym początku powoli przechodzi na "ciemną stronę mocy". To nieprawda, że nasze seriale opowiadają o prawdziwym życiu. Gdyby każdy z nas musiał przeżyć taką liczbę nieszczęść jak ich bohaterowie, nie dociąg-nąłby nawet do pełnoletności!
Polska droga do zatracenia
W czasach PRL narodził się typ bohatera, któremu nic się nie udawało. Czasy się zmieniły, lecz nasi twórcy tego nie zauważyli. Co ciekawe, najbardziej zgorzkniali nie są seniorzy, lecz początkujący filmowcy. Rekordowa liczba debiutów na gdyńskim festiwalu (14) przestaje cieszyć, gdy okazuje się, że niezłe często filmy zrobione zostały z perspektywy leżącego. Baśniowy "Anioł w Krakowie" Artura Barona Więcka czy komediowe "Pas de deux" Kingi Lewińskiej należą do wyjątków. Najwyraźniej młodzi - po sukcesach filmów "Cześć, Tereska" Roberta Glińskiego i "Dług" Krzysztofa Krauzego - odkryli, jak efektowne bywa zło na ekranie. Zamiast kręcić filmy o miłości, przyjaźni i odkrywaniu świata, prawią nam kazania o bezsensie życia i zagubieniu. Ulegają tej tendencji nawet najzdolniejsi - choćby Małgorzata Szumowska w dołującym wbrew tytułowi "Szczęśliwym człowieku" czy Iwona Siekierzyńska w "Moich pieczonych kurczakach". Z obu filmów wieje przy tym nudą, a jak wiadomo, w kinie to grzech najcięższy. W żadnym razie nie stanowią one zapisu polskiej rzeczywistości. Oddają jedynie fatalny stan ducha twórców.
Podnoszenie własnej niemocy do rangi dokonania artystycznego to specjalność absolwentów szkół filmowych. Znamienne, że najbardziej bezpretensjonalny debiut ostatnich lat - "Pół serio" - nakręcili młodzi ludzie spoza branży. Zawodowcy, na przykład Mariusz Front, wolą robić filmy o tym, jak trudno zrobić w Polsce film. Pewnie dlatego na jego "Portrecie podwójnym" czas dłuży się potrójnie. Podobnie jak na "Eukaliptusie" - polskim spaghetti westernie - który jest zabawny tylko przez pierwsze dziesięć minut. Potem z ekranu płynie już tylko żółć wymieszana z nihilizmem. "Edi" jako jedyny film z tego kręgu robi karierę w kinach (już ponad 120 tysięcy widzów), ale nie dlatego, że opowiada o pogodzonych ze swym losem outsiderach, lecz dlatego, że jest bajką z krzepiącym przesłaniem, iż ludzie są w gruncie rzeczy dobrzy. "Dzień świra", zdecydowanie najlepszy polski film roku, to również historia nieudacznika. Reżyser nadał jednak własnym frustracjom i obsesjom formę pastiszu, czyniąc samego siebie obiektem kpin. Jego "świr" zasługuje raczej na współczucie niż podziw, podczas gdy Szumowska, Front, a nawet Trzaskalski, usiłują nam wmówić, że przegrany bohater to jest Ktoś.
Cyrk straceńców
Loser, czyli straceniec, zawsze miał swoje miejsce w kinie. Filmy o nieudacznikach powstawały pod każdą szerokością geograficzną, ale w żadnej kinematografii nie tworzyły głównego nurtu. Kinomani znają takie tytuły jak "Nocny kowboj" Johna Schlesingera (okrutną kpinę z amerykańskiego mitu), "Strach na wróble" Jerry'ego Schatzberga (z bohaterami uciekającymi w świat marzeń) czy "Taksówkarz" - z agresywnym frustratem na własną rękę wymierzającym sprawiedliwość. Nie one jednak są typowe dla amerykańskiego kina. Bohatera głośnego filmu Camerona Crowe'a "Jerry Maguire" spotyka wszystko, co najgorsze: traci wymarzoną pracę, porzuca go narzeczona, traci wiarę we wszystko, w co dotąd wierzył. Film zaczyna się w momencie, w którym większość polskich produkcji się kończy. Jerry podnosi się, powraca na szczyt i pognębia przeciwników. Jego polski odpowiednik, rozpaczając nad złym losem, wylądowałby na samym dnie, skąd obserwowałby triumf tych, którzy przyczynili się do jego upadku.
Jak przerwać ten zaklęty krąg? Sprawy zaszły tak daleko, że już chyba tylko administracyjnie, wpisując do nowej ustawy o kinematografii nieprzekraczalny limit filmów z przegranymi bohaterami. Na początek w wysokości dwudziestu procent.
Więcej możesz przeczytać w 49/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.