Dla wsi bardziej opłacalną inwestycją w przyszłość jest dopłata do rozumu Polaków niż do hektara
"Chłop potęgą jest i basta"
stare, ale mimo wszystko jare
Grozi nam nie tyle zmowa milczenia, ile zmowa chłopskiego lamentu. Przekształcenia demograficzne i cywilizacyjne ostatniego stulecia zdają się nie dotyczyć naszego kraju, w którym wciąż pokutuje przeświadczenie, jakoby naród stanowili chłopi i ewentualnie ktoś-tam-jeszcze. Jak wiadomo, Polska od wieków była chłopska i dopiero w czasach PRL zaczęto inaczej rozkładać oficjalne akcenty: odnotowano mianowicie wiodącą klasę robotniczą, pozostającą w sojuszu z chłopstwem, ponadto była też "warstwa" inteligencji pracującej, no i oczywiście różne nie zidentyfikowane obiekty latające w postaci badylarzy, prywatnej inicjatywy i innych wyrzutków (cała ta ferajna nie kwalifikowała się do urzędowej klasyfikacji społecznej). Czasem studenci sprawiali kłopot klasyfikacyjny - na przykład w okolicach marca '68 lub przy okazji strajków solidarnościowych - ale radzono sobie z nimi za pomocą zmyślnego systemu punktów za pochodzenie robotniczo-chłopskie.
Po 1989 r. była rewolucja, od robotników zaczęto wymagać inteligencji i wykształcenia, pojawiły się wykazy zawodów ginących, na ich miejsce wkroczyły nowe, najczęściej wymagające wykształcenia coraz bardziej ponadpodstawowego, a nawet znajomości języków. W ten sposób niepostrzeżenie "warstwa" inteligencji pracującej zaczęła być "solą tej ziemi", wypierając stopniowo całą resztę.
Wszystko to jednak zdaje się nie zmieniać postrzegania ról społecznych i rangi poszczególnych "klas", "warstw" i jakkolwiek inaczej nazywanych grup społecznych w ramach szeroko pojętego narodu. Kiedy przychodzi bilansować stopień zaspokajania interesów poszczególnych grup, okazuje się, że choćby zadowoleni (przynajmniej w miarę) byli profesorowie, policjanci, pracownicy administracji publicznej, biuraliści, a nawet studenci, to jednak kryterium decydującym o tym, czy jakiś projekt ma być dla narodu korzystny, pozostaje korzyść uzyskiwana przez... chłopów. Tylko w ten sposób można wyjaśnić rejtanowskie gesty PSL wobec propozycji i pakietów negocjacyjnych pojawiających się w finałowej fazie naszych rozmów z Unią Europejską. Na nic argumenty cywilizacyjne, historyczne, geopolityczne, gdy w grę wchodzi wysokość dopłat bezpośrednich dla rolników. Gdybyż to jeszcze chodziło wyłącznie o rolników...
Jak wskazuje statystyka, faktyczni rolnicy stanowią jedynie część polskiej wsi. Wbrew oczywistym argumentom rządzący zdecydowali się jednak szukać takich rozstrzygnięć negocjacyjnych, by środki pomocowe UE dla Polski w większym stopniu ukierunkować na pomoc socjalną dla wsi niż na poważną restrukturyzację rolnictwa. Istnieje w tej sytuacji obawa, że gdyby nawet w finale negocjacji nasi partnerzy zaoferowali nam na przykład jakieś naprawdę wielkie sumy na stypendia studenckie lub na wsparcie sektora małych i średnich przedsiębiorstw (a tam właśnie istnieje największy potencjał nowych miejsc pracy), przekraczające wszystkie dopłaty bezpośrednie - to i tak lobby chłopskie podniesie lament i będzie się starać storpedować porozumienie wieńczące wieloletnie dochodzenie Polski do członkostwa w UE.
Można nie być zadowolonym z oferty partnera, można wypominać zapomnienie o imperatywach historii, skłaniających do bardziej szczodrej solidarności - i należy to czynić wszystkimi dostępnymi środkami. W ostatecznym jednak rozrachunku warto choć trochę zracjonalizować nasze narodowe preferencje. Przyznaję, że łatwiej jest mi bronić argumentu o równowadze budżetowej niż o "puszczaniu chłopów z torbami". Wbrew uporczywie lansowanej tezie, że największe koszty integracji poniosą polscy rolnicy, jestem skłonny uważać, że nieunikniony ciężar dostosowań poniosą wszystkie grupy społeczne. Co więcej, jestem skłonny twierdzić, że lepszą inwestycją w przyszłość i na dłuższą metę bardziej opłacalną także dla wsi jest dopłata do rozumu współczesnych Polaków niż do hektara. Basta!
stare, ale mimo wszystko jare
Grozi nam nie tyle zmowa milczenia, ile zmowa chłopskiego lamentu. Przekształcenia demograficzne i cywilizacyjne ostatniego stulecia zdają się nie dotyczyć naszego kraju, w którym wciąż pokutuje przeświadczenie, jakoby naród stanowili chłopi i ewentualnie ktoś-tam-jeszcze. Jak wiadomo, Polska od wieków była chłopska i dopiero w czasach PRL zaczęto inaczej rozkładać oficjalne akcenty: odnotowano mianowicie wiodącą klasę robotniczą, pozostającą w sojuszu z chłopstwem, ponadto była też "warstwa" inteligencji pracującej, no i oczywiście różne nie zidentyfikowane obiekty latające w postaci badylarzy, prywatnej inicjatywy i innych wyrzutków (cała ta ferajna nie kwalifikowała się do urzędowej klasyfikacji społecznej). Czasem studenci sprawiali kłopot klasyfikacyjny - na przykład w okolicach marca '68 lub przy okazji strajków solidarnościowych - ale radzono sobie z nimi za pomocą zmyślnego systemu punktów za pochodzenie robotniczo-chłopskie.
Po 1989 r. była rewolucja, od robotników zaczęto wymagać inteligencji i wykształcenia, pojawiły się wykazy zawodów ginących, na ich miejsce wkroczyły nowe, najczęściej wymagające wykształcenia coraz bardziej ponadpodstawowego, a nawet znajomości języków. W ten sposób niepostrzeżenie "warstwa" inteligencji pracującej zaczęła być "solą tej ziemi", wypierając stopniowo całą resztę.
Wszystko to jednak zdaje się nie zmieniać postrzegania ról społecznych i rangi poszczególnych "klas", "warstw" i jakkolwiek inaczej nazywanych grup społecznych w ramach szeroko pojętego narodu. Kiedy przychodzi bilansować stopień zaspokajania interesów poszczególnych grup, okazuje się, że choćby zadowoleni (przynajmniej w miarę) byli profesorowie, policjanci, pracownicy administracji publicznej, biuraliści, a nawet studenci, to jednak kryterium decydującym o tym, czy jakiś projekt ma być dla narodu korzystny, pozostaje korzyść uzyskiwana przez... chłopów. Tylko w ten sposób można wyjaśnić rejtanowskie gesty PSL wobec propozycji i pakietów negocjacyjnych pojawiających się w finałowej fazie naszych rozmów z Unią Europejską. Na nic argumenty cywilizacyjne, historyczne, geopolityczne, gdy w grę wchodzi wysokość dopłat bezpośrednich dla rolników. Gdybyż to jeszcze chodziło wyłącznie o rolników...
Jak wskazuje statystyka, faktyczni rolnicy stanowią jedynie część polskiej wsi. Wbrew oczywistym argumentom rządzący zdecydowali się jednak szukać takich rozstrzygnięć negocjacyjnych, by środki pomocowe UE dla Polski w większym stopniu ukierunkować na pomoc socjalną dla wsi niż na poważną restrukturyzację rolnictwa. Istnieje w tej sytuacji obawa, że gdyby nawet w finale negocjacji nasi partnerzy zaoferowali nam na przykład jakieś naprawdę wielkie sumy na stypendia studenckie lub na wsparcie sektora małych i średnich przedsiębiorstw (a tam właśnie istnieje największy potencjał nowych miejsc pracy), przekraczające wszystkie dopłaty bezpośrednie - to i tak lobby chłopskie podniesie lament i będzie się starać storpedować porozumienie wieńczące wieloletnie dochodzenie Polski do członkostwa w UE.
Można nie być zadowolonym z oferty partnera, można wypominać zapomnienie o imperatywach historii, skłaniających do bardziej szczodrej solidarności - i należy to czynić wszystkimi dostępnymi środkami. W ostatecznym jednak rozrachunku warto choć trochę zracjonalizować nasze narodowe preferencje. Przyznaję, że łatwiej jest mi bronić argumentu o równowadze budżetowej niż o "puszczaniu chłopów z torbami". Wbrew uporczywie lansowanej tezie, że największe koszty integracji poniosą polscy rolnicy, jestem skłonny uważać, że nieunikniony ciężar dostosowań poniosą wszystkie grupy społeczne. Co więcej, jestem skłonny twierdzić, że lepszą inwestycją w przyszłość i na dłuższą metę bardziej opłacalną także dla wsi jest dopłata do rozumu współczesnych Polaków niż do hektara. Basta!
Więcej możesz przeczytać w 49/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.