Gdy my broniliśmy Boga w europejskiej konstytucji, inni dzielili w UE władzę
Skończyły się błogie czasy, kiedy naszym jedynym rozmówcą w Brukseli była Komisja Europejska. Weszliśmy na arenę, na której o władzę i pieniądze potyka się 25 państw poszerzonej unii. By wygrywać, potrzebne jest myślenie w kategoriach strategicznych. Będące polską specjalnością gaszenie pożarów przynosi rezultaty gorzej niż marne. Polska ma szczęście, że jest dużym krajem i że zawsze możemy liczyć na to, iż w naszym (przy okazji) interesie wystąpią na przykład Hiszpanie, którzy szybciej zorientują się, w czym rzecz. Brukselscy dziennikarze kąśliwie przypominają, że np. Brytyjczycy reagują na nowe propozycje niemal natychmiast, a polski rzecznik milczy, czekając na instrukcje z Warszawy.
Konwent Europejski przyjął w piątek 13 czerwca projekt konstytucji europejskiej. Europa ma mieć ministra spraw zagranicznych i stałego przewodniczącego Rady Europejskiej, czyli swego rodzaju prezydenta.
Beznadziejna obrona Boga
Dzięki Bogu, że w Polsce w ogóle dostrzeżono debatę na temat przyszłości Unii Europejskiej. Gdy jednak my skupialiśmy się na beznadziejnej obronie Boga w europejskiej konstytucji, inni zajmowali się podziałem władzy w przyszłej zjednoczonej Europie. Kiedy szef Konwentu Valéry Giscard d'Estaing wpisał do projektu preambuły konstytucji dziedzictwo greckie, rzymskie i wiek oświecenia, w Polsce podniosły się głosy, że nie można pominąć w tej wyliczance chrześcijaństwa. Zaraz po zgłoszeniu tej propozycji jeden z członków prezydium Konwentu potwierdził podejrzenia, że d'Estaing, wprawiony w unijnych rozgrywkach, wpisał Grecję i Rzym, traktując to jako wybieg - tylko po to, by je potem wykreślić w związku z protestami obrońców chrześcijaństwa. I tak właśnie się stało.
Walka o wpisanie Boga do europejskiej konstytucji jest skazana na niepowodzenie. Nie zgodzą się na takie odniesienie ani Francja, ani Belgia, ani hiszpańscy socjaliści.
Brytyjska szkoła dyplomacji
Kiedy Brytyjczycy podpisywali wraz z Polską list, w którym protestowali przeciw rozpoczynaniu dyskusji na temat ustalonego w Nicei podziału głosów, Valéry Giscard d'Estaing otwarcie mówił dziennikarzom, że niektóre państwa podpisują ten list ze względów taktycznych i że wkrótce wycofają się z tego protestu. Brytyjczycy w istocie wiedzieli, o co grają. Zależało im, aby powstała instytucja stałego przewodniczącego unijnej rady i zostało weto w sprawie podatków.
- Podział głosów nie jest dla nas tak ważny jak dla Polaków - powiedział "Wprost" brytyjski dyplomata. Kilka małych państw, które podpisały list, zgadza się na zmianę traktatu nicejskiego w zamian za uzyskanie gwarancji, że na zasadzie rotacyjnej zachowają w Komisji Europejskiej własnych komisarzy. Uważają, że i tak na forum rady nieustannie przegrywają i wolą pilnować swojej pozycji w komisji, która z większą troską patrzy na harmonijny rozwój unii, a więc także unijnych maluchów.
Dzielenie głosu na dwoje
Zmiana ustalonego w Nicei podziału głosów wydaje się znajdować coraz więcej zwolenników. Proponowany przez Giscarda d'Estaing system polega na tym, że każdy kraj ma mieć jeden głos. Równocześnie jednak, by podjęto jakąkolwiek decyzję na unijnych forach, niezbędne jest uzyskanie tzw. podwójnej większości - po pierwsze, zgody większości krajów wspólnoty (czyli co najmniej 13), po drugie - zgody większości obywateli krajów UE (czyli głosów państw liczących co najmniej 230 mln ludzi). To forma zabezpieczenia, by na przykład Łotysze czy Słoweńcy nie zmontowali koalicji małych krajów i nie mogli narzucić swego zdania większości. Ta propozycja osłabia pozycję Polski w porównaniu z Niemcami czy Francją. Ale Francuzi, Włosi i Brytyjczycy też tracą w stosunku do Niemiec. Równocześnie duże kraje (a Polska do takich się zalicza) zyskują przewagę nad małymi. Czy zatem przyjdzie nam się rozstać z tak ciężko wywalczonymi w Nicei 27 głosami dla naszego kraju za cenę uproszczenia systemu głosowań? Hiszpanie mający taką samą jak my siłę głosu wymyślili, że jeśli mają się z tym pogodzić, zrobią to później, by móc jeszcze według starych zasad rozmawiać o pieniądzach na fundusze strukturalne, czyli na pomoc dla ubogich regionów.
Niestety, z wypowiedzi polskich reprezentantów nie do końca wiadomo, na czym nam tak naprawdę zależy i w zamian za co mielibyśmy pójść na ustępstwa. - Nie będziemy Polski zmuszać do zmiany decyzji. To będzie kompromis - zapewnia "Wprost" szef niemieckiej dyplomacji Joschka Fischer, pytając zarazem, gdzie jest ta równość w unii, skoro Niemców jest aż 80 mln, a mają - wedle ustaleń z Nicei - ledwie dwa głosy więcej niż Polska i tyle samo, co licząca 60 mln obywateli Francja. - Szybko dojdziecie do wniosku - przekonuje Fischer - że interesy Polski jako dużego kraju będą bardzo zbieżne z interesami Niemiec, Włoch czy Hiszpanii.
Stanąć na dwóch nogach
Jest oczywiste, że piętnastka chce urządzić "europejski dom" po swojemu jeszcze przed wprowadzeniem się do niego nowych lokatorów. Oznacza to, że przygotuje i zaakceptuje projekt konstytucji we własnym gronie. W maju 2004 r. nowi członkowie usłyszą, że nie można zaczynać dyskusji od początku. Dlatego niesłychanie ważna będzie debata na forum tzw. konferencji międzyrządowej, która zacznie się po szczycie w Salonikach.
Motorem zmian w projekcie konstytucji są Francja i Niemcy. Kiedy Berlin z Paryżem dochodzą do porozumienia, wtedy inni muszą się ustosunkowywać do ich zdania. Potem, jeśli dołącza do nich Wielka Brytania, sprawę można uważać niemal za załatwioną. Podczas konferencji międzyrządowej będziemy jeszcze zapewne świadkami niejednego sporu o przyszły kształt Europy, ale na razie zadziałał stary mechanizm. Najpierw Francuzi i Niemcy zgodzili się na propozycję prezydium Konwentu. Potem dołączył do nich Tony Blair...
Polska, podążając w stronę USA, musi dostrzegać, że Londyn zawsze dba o poprawność stosunków z najważniejszymi europejskimi partnerami. Nasz kraj ma ogromną szansę, podobnie jak Wielka Brytania, stać mocno na dwóch nogach - europejskiej i atlantyckiej. Do tego potrzeba jednak strategicznego myślenia i dyplomatycznej finezji. Tymczasem przykład polskich działań na forum Konwentu potwierdza tylko tezę, którą - zaprawioną nutką lekceważenia - usłyszałam od pewnego francuskiego dziennikarza: "Polska to młoda demokracja i młoda dyplomacja".
Konwent Europejski przyjął w piątek 13 czerwca projekt konstytucji europejskiej. Europa ma mieć ministra spraw zagranicznych i stałego przewodniczącego Rady Europejskiej, czyli swego rodzaju prezydenta.
Beznadziejna obrona Boga
Dzięki Bogu, że w Polsce w ogóle dostrzeżono debatę na temat przyszłości Unii Europejskiej. Gdy jednak my skupialiśmy się na beznadziejnej obronie Boga w europejskiej konstytucji, inni zajmowali się podziałem władzy w przyszłej zjednoczonej Europie. Kiedy szef Konwentu Valéry Giscard d'Estaing wpisał do projektu preambuły konstytucji dziedzictwo greckie, rzymskie i wiek oświecenia, w Polsce podniosły się głosy, że nie można pominąć w tej wyliczance chrześcijaństwa. Zaraz po zgłoszeniu tej propozycji jeden z członków prezydium Konwentu potwierdził podejrzenia, że d'Estaing, wprawiony w unijnych rozgrywkach, wpisał Grecję i Rzym, traktując to jako wybieg - tylko po to, by je potem wykreślić w związku z protestami obrońców chrześcijaństwa. I tak właśnie się stało.
Walka o wpisanie Boga do europejskiej konstytucji jest skazana na niepowodzenie. Nie zgodzą się na takie odniesienie ani Francja, ani Belgia, ani hiszpańscy socjaliści.
Brytyjska szkoła dyplomacji
Kiedy Brytyjczycy podpisywali wraz z Polską list, w którym protestowali przeciw rozpoczynaniu dyskusji na temat ustalonego w Nicei podziału głosów, Valéry Giscard d'Estaing otwarcie mówił dziennikarzom, że niektóre państwa podpisują ten list ze względów taktycznych i że wkrótce wycofają się z tego protestu. Brytyjczycy w istocie wiedzieli, o co grają. Zależało im, aby powstała instytucja stałego przewodniczącego unijnej rady i zostało weto w sprawie podatków.
- Podział głosów nie jest dla nas tak ważny jak dla Polaków - powiedział "Wprost" brytyjski dyplomata. Kilka małych państw, które podpisały list, zgadza się na zmianę traktatu nicejskiego w zamian za uzyskanie gwarancji, że na zasadzie rotacyjnej zachowają w Komisji Europejskiej własnych komisarzy. Uważają, że i tak na forum rady nieustannie przegrywają i wolą pilnować swojej pozycji w komisji, która z większą troską patrzy na harmonijny rozwój unii, a więc także unijnych maluchów.
Dzielenie głosu na dwoje
Zmiana ustalonego w Nicei podziału głosów wydaje się znajdować coraz więcej zwolenników. Proponowany przez Giscarda d'Estaing system polega na tym, że każdy kraj ma mieć jeden głos. Równocześnie jednak, by podjęto jakąkolwiek decyzję na unijnych forach, niezbędne jest uzyskanie tzw. podwójnej większości - po pierwsze, zgody większości krajów wspólnoty (czyli co najmniej 13), po drugie - zgody większości obywateli krajów UE (czyli głosów państw liczących co najmniej 230 mln ludzi). To forma zabezpieczenia, by na przykład Łotysze czy Słoweńcy nie zmontowali koalicji małych krajów i nie mogli narzucić swego zdania większości. Ta propozycja osłabia pozycję Polski w porównaniu z Niemcami czy Francją. Ale Francuzi, Włosi i Brytyjczycy też tracą w stosunku do Niemiec. Równocześnie duże kraje (a Polska do takich się zalicza) zyskują przewagę nad małymi. Czy zatem przyjdzie nam się rozstać z tak ciężko wywalczonymi w Nicei 27 głosami dla naszego kraju za cenę uproszczenia systemu głosowań? Hiszpanie mający taką samą jak my siłę głosu wymyślili, że jeśli mają się z tym pogodzić, zrobią to później, by móc jeszcze według starych zasad rozmawiać o pieniądzach na fundusze strukturalne, czyli na pomoc dla ubogich regionów.
Niestety, z wypowiedzi polskich reprezentantów nie do końca wiadomo, na czym nam tak naprawdę zależy i w zamian za co mielibyśmy pójść na ustępstwa. - Nie będziemy Polski zmuszać do zmiany decyzji. To będzie kompromis - zapewnia "Wprost" szef niemieckiej dyplomacji Joschka Fischer, pytając zarazem, gdzie jest ta równość w unii, skoro Niemców jest aż 80 mln, a mają - wedle ustaleń z Nicei - ledwie dwa głosy więcej niż Polska i tyle samo, co licząca 60 mln obywateli Francja. - Szybko dojdziecie do wniosku - przekonuje Fischer - że interesy Polski jako dużego kraju będą bardzo zbieżne z interesami Niemiec, Włoch czy Hiszpanii.
Stanąć na dwóch nogach
Jest oczywiste, że piętnastka chce urządzić "europejski dom" po swojemu jeszcze przed wprowadzeniem się do niego nowych lokatorów. Oznacza to, że przygotuje i zaakceptuje projekt konstytucji we własnym gronie. W maju 2004 r. nowi członkowie usłyszą, że nie można zaczynać dyskusji od początku. Dlatego niesłychanie ważna będzie debata na forum tzw. konferencji międzyrządowej, która zacznie się po szczycie w Salonikach.
Motorem zmian w projekcie konstytucji są Francja i Niemcy. Kiedy Berlin z Paryżem dochodzą do porozumienia, wtedy inni muszą się ustosunkowywać do ich zdania. Potem, jeśli dołącza do nich Wielka Brytania, sprawę można uważać niemal za załatwioną. Podczas konferencji międzyrządowej będziemy jeszcze zapewne świadkami niejednego sporu o przyszły kształt Europy, ale na razie zadziałał stary mechanizm. Najpierw Francuzi i Niemcy zgodzili się na propozycję prezydium Konwentu. Potem dołączył do nich Tony Blair...
Polska, podążając w stronę USA, musi dostrzegać, że Londyn zawsze dba o poprawność stosunków z najważniejszymi europejskimi partnerami. Nasz kraj ma ogromną szansę, podobnie jak Wielka Brytania, stać mocno na dwóch nogach - europejskiej i atlantyckiej. Do tego potrzeba jednak strategicznego myślenia i dyplomatycznej finezji. Tymczasem przykład polskich działań na forum Konwentu potwierdza tylko tezę, którą - zaprawioną nutką lekceważenia - usłyszałam od pewnego francuskiego dziennikarza: "Polska to młoda demokracja i młoda dyplomacja".
Więcej możesz przeczytać w 25/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.