W "Living History" jedni będą szukali potwierdzenia nieprzychylnych Hillary Clinton opinii, a drudzy dowodów na to, że przerosła męża
Miała 51 lat, gdy pewnego sierpniowego poranka pochylił się nad nią skruszony małżonek i wyznał całą prawdę. Był nim mężczyzna, o którym po raz pierwszy usłyszała ćwierć wieku wcześniej - Bill Clinton z Arkansas, znany z tego, że gdy mówi o niczym, to i tak chce się go słuchać. Tego ranka prezydent o szczupłych dłoniach i nadal interesującym głosie spowiadał się jednak z czegoś, co w żadnym razie nie mogło uchodzić za błahostkę. Szło o zdradę, i to taką, której nie da się już zatuszować. Nazajutrz wiedział o niej cały świat.
Minęło pięć lat i zdradzona (jak miliony innych żon na świecie) Hillary Clinton postanowiła sięgnąć po pióro. Chociaż w "Living History" dokumentuje całe swoje życie, to - jak łatwo się domyślić - dla wielu czytelników najciekawsze będą tzw. momenty: małżeńskie nieporozumienia, kłótnie i zdrada. Wiedziała o zdradzie czy też nie, stała się ofiarą czy nią rzeczywiście była, myślała o rozstaniu czy też publiczne przebaczenie wkalkulowała w dalszy rozwój wydarzeń? Jedni będą czytali między wierszami, drudzy szukali w tych pamiętnikach potwierdzenia nieprzychylnych pani Clinton opinii, a jeszcze inni dowodów na to, że była pani prezydentowa pod wieloma względami przerosła własnego męża.
We fragmentach zamieszczonych przez tygodnik "Der Spiegel" czytamy, że Hillary Clinton nie tyle dotknęło to, że została zdradzona, ile to, że została okłamana, a jej zaufanie nadwerężono raz na zawsze. Nic więc dziwnego, że uczuciami, które wypełniły jej serce, były rozpacz, rozczarowanie i gniew, a tego feralnego weekendu uradowany z obecności Clintona był tylko jego pies. Hillary, uchodząca za jedną z najbardziej wpływowych żon, grała na zwłokę, ponieważ potrzebowała czasu, by na nowo zdefiniować swój stosunek do męża i spróbować wytłumaczyć sobie jego postępowanie. Tak przynajmniej pisze. Przecież nie chodziło o jakiegoś tam pana Jonesa, ale o prezydenta Stanów Zjednoczonych. "Nie wiedziałam jeszcze, czy powinnam walczyć o męża i nasze małżeństwo, ale co do jednego nie miałam wątpliwości, dla naszego prezydenta powinnam to uczynić".
Czy tak myślała kiedyś Eleonora Roosevelt, którą mąż latami zdradzał z sekretarką? I Jackie Kennedy, najbardziej i najczęściej oszukiwana prezydentowa w historii? Co do jednego nie ma wątpliwości - obie panie zasadniczo różniły się od Hillary Clinton. Roosevelt i Kennedy realizowały się w roli matki i żony, Clinton pracowała już na dwóch etatach, domowym i zawodowym. Bez wątpienia pierwsza pokazała ciągle konserwatywnym w tym względzie Amerykanom, że można być żoną prezydenta, a mimo to nie zrezygnować z własnych aspiracji. Dlatego - jak zgrabnie napisała w jednym z esejów Erica Jong - "pojawienie się Hillary Clinton w tamtejszym życiu publicznym bynajmniej nie było zefirkiem, lecz przypominało raczej orkan".
Czy jednak mogło być inaczej w wypadku kobiety, która zaczynając studia na Uniwersytecie Yale, była jedną z 27 kobiet wśród 235 studentów? Potem dwukrotnie znalazła się wśród stu najwybitniejszych prawników amerykańskich. Teraz jest senatorem Nowego Jorku i prawdopodobnie już niedługo stanie do walki o prezydencki fotel. Czy więc zdrada, której dopuścił się wobec niej Bill Clinton, będzie miała wpływ na jej wyborczy program? - zastanawiają się złośliwcy. W jakimś sensie tak, bowiem Hillary Clinton doświadczyła tego na własnej skórze, co z pewnością uczyniło ją bardziej ludzką w oczach potencjalnych wyborczyń. Zwłaszcza tych już zdradzonych. W ewentualnej walce o mandaty pomoże jej także konsekwentnie realizowane przez nią hasło, że prawa kobiet są prawami ludzi. "Podzieliłam ich los, byłam żoną, matką, córką, siostrą, szwagierką, studentką, polityczną doradczynią, metodystką". Kochaną, ale i zdradzaną - chciałoby się dodać.
Niedawno jeden z niemieckich instytutów badań społecznych przepytał na okoliczność zdrady prawie trzy tysiące studentów między 18. a 23. rokiem życia. Aż 92 proc. spośród nich uznało, że w związku dwojga ludzi o wiele większe znaczenie od seksu ma przyjaźń. Jedynie dla młodszych respondentów ważniejsza była monogamia. Inne badania pokazują, że z wiekiem kobiety częściej są skłonne przymykać oko na mężowską zdradę. Do trzydziestki aż 44 proc. z nich widzi powód do zerwania z mężczyzną, gdy ten dopuści się zdrady. Między trzydziestką a czterdziestką tak rygorystyczne poglądy ma już tylko 32 proc. kobiet, a wśród pięćdziesięciolatek jedynie 28 proc. wystawiłoby niewiernemu walizkę za drzwi. Jak w ten emocjonalny rytm wpisuje się ze swoimi wyznaniami pani Clinton? No cóż, gdy mężowi o szczupłych dłoniach i nadal interesującym głosie przydarzył się cygarowy romans, jego żona miała 50 lat. Według statystyki, znajduje się więc w grupie tych, dla których ważniejsza od seksu staje się przyjaźń.
W "Living History" Clinton pisze, że kluczem do zrozumienia jej małżeństwa z Billem jest ich wspólna biografia, a w niej fakt, że w 1971 r. zaczęła z nim pierwszą rozmowę i kontynuuje ją od ponad 30 lat. Prawda to czy kłamstwo? Trudno powiedzieć, ale gdyby założyć, że i ona jakimś trafem - zgodnie ze słynnym już zaleceniem posłanki Błochowiak - pisała prawdę z pamięci, to rzeczywiście na dwoje babka wróżyła n
Więcej możesz przeczytać w 25/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.