Wolny rynek i liberalna polityka gospodarcza to najtrudniejsza droga do dobrobytu, ale jedyna, która się sprawdziła
Stosunkowo niedawno, bo jeszcze 10 lat temu, wszystkim w Polsce zaczęło się wydawać, że staliśmy się nagle krajem niezwykłego sukcesu. Gospodarka rosła jak na drożdżach, spadało bezrobocie i inflacja, a buzująca polska przedsiębiorczość wydawała się nie znać granic rozwoju. Można było narzekać na zbyt powolną prywatyzację czy za szybko rosnący deficyt handlowy, ale wszystkie te problemy nie wyglądały naprawdę groźnie w dynamicznie rozwijającej się gospodarce. Kiedy więc ówczesny wicepremier Grzegorz Kołodko stwierdził, że Polska jest "wznoszącym się orłem Europy", wszyscy niby z przekąsem się uśmiechnęli, ale w gruncie rzeczy nikt nie przeczył, że tak właśnie jest.
Dziesięć lat później większość Polaków, którzy poszli do urn wyborczych, dała wyraz swojemu głębokiemu rozczarowaniu stanem państwa i gospodarki. Podstawowe wskaźniki ekonomiczne nie wyglądają najgorzej - produkcja znowu dość szybko rośnie, złoty jest mocny, a inflacja bliska zeru - ale poczucie, że wolnorynkowe reformy wprowadziły Polskę na ścieżkę stabilnego rozwoju i zmniejszania dystansu dzielącego nas od zachodnioeuropejskich sąsiadów, u większości Polaków gdzieś wyparowało. Podobnie jak poczucie, że nie ma innej drogi do dobrobytu jak tylko przedsiębiorczość, praca, wzrost wydajności i zwiększanie konkurencyjności gospodarki. Kiedy tylko pojawiły się inne recepty - dzielić zamiast wytwarzać, zabrać złodziejom, zastąpić głupi i nieuczciwy rynek przez mądrego i uczciwego urzędnika - znaczna część wyborców w ciemno się pod nimi podpisała, odsyłając do kąta liberalną politykę gospodarczą, stanowiącą od kilkunastu lat dogmat rozwoju w uwalniającej się od ponurych wspomnień komunizmu części Europy.
Sprawiedliwa katastrofa
I tylko jedno spostrzeżenie umknęło najwyraźniej powszechnej uwadze. Takie, że można wymyślać wiele alternatywnych wobec rynku recept na "sprawiedliwy" rozwój. Tyle że we współczesnej historii żadna z tych recept nie doprowadziła żadnego kraju do rozkwitu, a w wielu wypadkach antyrynkowe eksperymenty spowodowały wręcz katastrofę. 75 lat temu Argentyna należała do najwyżej rozwiniętych krajów świata z PKB na mieszkańca niemal trzykrotnie wyższym od polskiego i zbliżonym do tego, który notowano wówczas w Niemczech czy we Francji. Dziś, po dziesięcioleciach kolejnych katastrof ekonomicznych, PKB per capita w Argentynie jest niższy niż w Polsce. A podziękować za to można głównie populistycznym politykom przekonującym, że są inne metody dojścia do dobrobytu, prostsze i łatwiejsze niż ciężka praca, rozwój prywatnych przedsiębiorstw i wolny rynek. Parafrazując Churchilla, można by bowiem stwierdzić, że wolny rynek i liberalna polityka gospodarcza są najgorszym, najbardziej niesprawiedliwym i najtrudniejszym rozwiązaniem problemów wzrostu gospodarczego. Tyle że jedynym, które w historii się sprawdziło.
Mity polskie
W obecnej chwili w Polsce pokutują dwa mity, które w szczególnie szkodliwy sposób kształtują społeczne opinie o rozwoju kraju. Pierwszym z nich jest stwierdzenie, że liberalna polityka gospodarcza ostatnich kilkunastu lat wyprowadziła Polskę na manowce rozwoju i musi zostać odwrócona albo co najmniej diametralnie skorygowana (takim hasłem szermują zwłaszcza partie radykalno-populistyczne). Można mieć nadzieję, że mimo bardziej lub mniej otwartego wspierania takich poglądów żaden z poważnych polityków nie traktuje ich naprawdę serio. Mówić tak trzeba, bo tego oczekują najwyraźniej duże grupy wyborców, ale wracać do logiki gospodarczej czasów komunizmu albo wycofywać się z Unii Europejskiej nikt nie ma ochoty. Co oczywiście nie oznacza, że którykolwiek ze znaczących polityków odważy się obecnie przypomnieć rozzłoszczonemu elektoratowi, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat przeciętna wydajność pracy w Polsce się niemal podwoiła, przeciętne dochody zwiększyły się o ponad 50 proc., eksport wzrósł realnie prawie sześciokrotnie, a kraj wydostał się z kompletnych peryferii światowej gospodarki, zbliżając się do ich centrum. Nierówności dochodowe oczywiście znacznie wzrosły, ale nie przekraczają granic uznawanych w Europie za normę (według danych Eurostatu są one równe średniej unijnej - wyższe niż w Skandynawii czy Czechach, ale niższe niż w krajach bałtyckich lub Wielkiej Brytanii). Straszliwym problemem okazuje się za to bezrobocie, tyle że - zdaniem specjalistów od rynku pracy - winę za to ponosi nie tyle liberalna polityka gospodarcza, ile właśnie jej niedostatek.
Drugi mit, najwyraźniej popularny wśród polityków (i tych przy władzy, i w opozycji), jest niemniej groźny, choć pozornie życzliwszy dla dokonań ostatnich kilkunastu lat. Liberalne reformy gospodarcze, choć niezbędne, zostały już w gruncie rzeczy doprowadzone do końca. Czas więc zaprzestać forsownej i niepopularnej kontynuacji, a skoncentrować się na usunięciu drobnych niedoróbek, zwłaszcza usprawniając funkcjonowanie instytucji państwa, i zająć się na dobre dzieleniem owoców dotychczasowego wysiłku. Polska jest niemal skazana na szybki wzrost gospodarczy, który zabezpieczą nam jak nie inwestorzy zagraniczni, to krajowi, a jak nie sektor prywatny, to wydatki publiczne, radykalnie wzmocnione dzięki pieniądzom z budżetu Unii Europejskiej. Słowem, zamiast się męczyć, wystarczy poczekać na jeszcze szybszy wzrost PKB, rozdając w umiarkowany sposób nieco prezentów różnym grupom społecznym. A tymczasem odłożyć do lamusa co bardziej niepopularne projekty "liberalnych" reform, bo po cóż drażnić górników, kolejarzy czy pracowników służby zdrowia.
Takie rozumowanie miałoby znacznie więcej sensu, gdyby było prawdziwe. A ściślej, gdyby było do końca prawdziwe, bo przecież pewne elementy racjonalne w nim tkwią, a w ostatnich kilkunastu latach naprawdę udało się przejść przez większość przeszkód stojących na drodze do trwałego i szybkiego rozwoju. Tyle że większość to jednak nie całość.
Czas żółwia
Czy polska gospodarka naprawdę jest już skazana na sukces, a szybki wzrost będzie trwał nawet w wypadku zawieszenia na kołku niepopularnych reform strukturalnych? Dane każą w to wątpić. W ciągu ostatnich pięciu lat polska gospodarka rozwijała się wolniej od gospodarek naszych środkowoeuropejskich sąsiadów, mniej inwestowała, przyciągała mniej zagranicznego kapitału i tworzyła mniej nowych miejsc pracy. Powtarzane przez kolejne rządy zaklęcia o przyspieszeniu wzrostu, spadku bezrobocia i przełamaniu zastoju w zakresie inwestycji sprawdzały się tylko w pewnym stopniu. Czechy i Węgry są wprawdzie mniejszymi rynkami cierpiącymi na wiele przypadłości podobnych do Polski (na przykład korupcję), ale to one umiały zaoferować znośną infrastrukturę, dobrze wyszkolonych pracowników i stosunkowo sprawny aparat urzędniczy, który przyciągnął do nich inwestorów gotowych do budowy nowoczesnych, zaawansowanych technologicznie i nastawionych w większości na eksport fabryk. Słowacja, przez lata traktowana z pobłażliwością jako środkowoeuropejski outsider, radykalnymi liberalnymi reformami zdołała całkowicie odmienić swój wizerunek kraju nieprzychylnego przedsiębiorcom. Jeszcze dalej poszły w tym kierunku kraje bałtyckie, liberalizując gospodarki w stopniu niewidzianym w Europie i osiągając wysokie tempo rozwoju, dzięki któremu jeden po drugim przeskakują Polskę pod względem wskaźników przeciętnego PKB.
Czas górnika
No cóż, można nie przejmować się wizerunkiem u światowych inwestorów i na rynkach finansowych (a nawet czynić z tego braku zainteresowania przedmiot dumy). Najwyżej zapłaci się za to zwiększonymi odsetkami od zadłużenia publicznego, a prawdopodobnie niewielu wyborców dostrzeże ścisły związek między zachowaniem polityków z jednej strony a większymi ciężarami dla budżetu z drugiej. Z dbałością o krajowych przedsiębiorców, także tych małych, również nie jest jednak najlepiej. Pod względem uciążliwości barier administracyjnych dla przedsiębiorczości Polska lokuje się, według Banku Światowego, zarówno daleko za krajami bałtyckimi, jak i za wszystkimi pozostałymi krajami grupy wyszehradzkiej. Co gorsza, nakładają się na to stosunkowo wysokie - biorąc pod uwagę nasz poziom rozwoju gospodarczego - obciążenia fiskalne i bardzo nieżyczliwy podatnikowi system ich poboru. Struktura tych obciążeń jest wyjątkowo niekorzystna z punktu widzenia walki z bezrobociem. Polska opodatkowuje pracę na poziomie zbliżonym do tego, jaki obserwujemy w kontynentalnej Zachodniej Europie, znacznie wyższym niż w Hiszpanii i Portugalii i dwukrotnie (licząc w procentach) wyższym niż w Irlandii! Głównym problemem są niezwykle wysokie składki na ubezpieczenia społeczne, według porównań OECD wynoszące 38 proc. łącznych kosztów pracy brutto, wobec 36 proc. na Węgrzech i w Czechach i tylko 15 proc. w Irlandii. Narzuty te można skutecznie obniżać jedynie przez ograniczenie wydatków na transfery socjalne. Tyle że w ostatnich latach nasila się presja na działania dokładnie odwrotne. Górnicy już wymusili na poprzednim Sejmie większe wydatki na swoje przyspieszone emerytury. Teraz w kolejce ustawią się zapewne inni, w tym związki zawodowe, domagające się dodatkowych ubezpieczeń przeciw bezrobociu.
Braku dynamiki gospodarczej, większych inwestycji i pobudzonej przedsiębiorczości nie zrekompensują nam ani fundusze z Unii Europejskiej, ani bardziej solidarna polityka gospodarcza. Tylko długookresowy szybki wzrost jest w stanie rozwiązać długofalowe problemy kraju. Chwilowo nie jesteśmy do niego najlepiej przygotowani, a demonstracyjnie antyliberalne hasła i spowolnienie reform strukturalnych stan ten tylko pogłębia. Może i 10 lat temu mieliśmy zadatki na to, aby stać się orłem. Później jednak spoczęliśmy na laurach, zmieniając się raczej we wróbla - mniej efektownego, choć nadal fruwającego. Dziś grozi nam zamiana w strusia, ptaka, który już nie lata, a tylko biega. A co najważniejsze, w zetknięciu z trudnymi problemami wsadza głowę w piasek.
Dziesięć lat później większość Polaków, którzy poszli do urn wyborczych, dała wyraz swojemu głębokiemu rozczarowaniu stanem państwa i gospodarki. Podstawowe wskaźniki ekonomiczne nie wyglądają najgorzej - produkcja znowu dość szybko rośnie, złoty jest mocny, a inflacja bliska zeru - ale poczucie, że wolnorynkowe reformy wprowadziły Polskę na ścieżkę stabilnego rozwoju i zmniejszania dystansu dzielącego nas od zachodnioeuropejskich sąsiadów, u większości Polaków gdzieś wyparowało. Podobnie jak poczucie, że nie ma innej drogi do dobrobytu jak tylko przedsiębiorczość, praca, wzrost wydajności i zwiększanie konkurencyjności gospodarki. Kiedy tylko pojawiły się inne recepty - dzielić zamiast wytwarzać, zabrać złodziejom, zastąpić głupi i nieuczciwy rynek przez mądrego i uczciwego urzędnika - znaczna część wyborców w ciemno się pod nimi podpisała, odsyłając do kąta liberalną politykę gospodarczą, stanowiącą od kilkunastu lat dogmat rozwoju w uwalniającej się od ponurych wspomnień komunizmu części Europy.
Sprawiedliwa katastrofa
I tylko jedno spostrzeżenie umknęło najwyraźniej powszechnej uwadze. Takie, że można wymyślać wiele alternatywnych wobec rynku recept na "sprawiedliwy" rozwój. Tyle że we współczesnej historii żadna z tych recept nie doprowadziła żadnego kraju do rozkwitu, a w wielu wypadkach antyrynkowe eksperymenty spowodowały wręcz katastrofę. 75 lat temu Argentyna należała do najwyżej rozwiniętych krajów świata z PKB na mieszkańca niemal trzykrotnie wyższym od polskiego i zbliżonym do tego, który notowano wówczas w Niemczech czy we Francji. Dziś, po dziesięcioleciach kolejnych katastrof ekonomicznych, PKB per capita w Argentynie jest niższy niż w Polsce. A podziękować za to można głównie populistycznym politykom przekonującym, że są inne metody dojścia do dobrobytu, prostsze i łatwiejsze niż ciężka praca, rozwój prywatnych przedsiębiorstw i wolny rynek. Parafrazując Churchilla, można by bowiem stwierdzić, że wolny rynek i liberalna polityka gospodarcza są najgorszym, najbardziej niesprawiedliwym i najtrudniejszym rozwiązaniem problemów wzrostu gospodarczego. Tyle że jedynym, które w historii się sprawdziło.
Mity polskie
W obecnej chwili w Polsce pokutują dwa mity, które w szczególnie szkodliwy sposób kształtują społeczne opinie o rozwoju kraju. Pierwszym z nich jest stwierdzenie, że liberalna polityka gospodarcza ostatnich kilkunastu lat wyprowadziła Polskę na manowce rozwoju i musi zostać odwrócona albo co najmniej diametralnie skorygowana (takim hasłem szermują zwłaszcza partie radykalno-populistyczne). Można mieć nadzieję, że mimo bardziej lub mniej otwartego wspierania takich poglądów żaden z poważnych polityków nie traktuje ich naprawdę serio. Mówić tak trzeba, bo tego oczekują najwyraźniej duże grupy wyborców, ale wracać do logiki gospodarczej czasów komunizmu albo wycofywać się z Unii Europejskiej nikt nie ma ochoty. Co oczywiście nie oznacza, że którykolwiek ze znaczących polityków odważy się obecnie przypomnieć rozzłoszczonemu elektoratowi, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat przeciętna wydajność pracy w Polsce się niemal podwoiła, przeciętne dochody zwiększyły się o ponad 50 proc., eksport wzrósł realnie prawie sześciokrotnie, a kraj wydostał się z kompletnych peryferii światowej gospodarki, zbliżając się do ich centrum. Nierówności dochodowe oczywiście znacznie wzrosły, ale nie przekraczają granic uznawanych w Europie za normę (według danych Eurostatu są one równe średniej unijnej - wyższe niż w Skandynawii czy Czechach, ale niższe niż w krajach bałtyckich lub Wielkiej Brytanii). Straszliwym problemem okazuje się za to bezrobocie, tyle że - zdaniem specjalistów od rynku pracy - winę za to ponosi nie tyle liberalna polityka gospodarcza, ile właśnie jej niedostatek.
Drugi mit, najwyraźniej popularny wśród polityków (i tych przy władzy, i w opozycji), jest niemniej groźny, choć pozornie życzliwszy dla dokonań ostatnich kilkunastu lat. Liberalne reformy gospodarcze, choć niezbędne, zostały już w gruncie rzeczy doprowadzone do końca. Czas więc zaprzestać forsownej i niepopularnej kontynuacji, a skoncentrować się na usunięciu drobnych niedoróbek, zwłaszcza usprawniając funkcjonowanie instytucji państwa, i zająć się na dobre dzieleniem owoców dotychczasowego wysiłku. Polska jest niemal skazana na szybki wzrost gospodarczy, który zabezpieczą nam jak nie inwestorzy zagraniczni, to krajowi, a jak nie sektor prywatny, to wydatki publiczne, radykalnie wzmocnione dzięki pieniądzom z budżetu Unii Europejskiej. Słowem, zamiast się męczyć, wystarczy poczekać na jeszcze szybszy wzrost PKB, rozdając w umiarkowany sposób nieco prezentów różnym grupom społecznym. A tymczasem odłożyć do lamusa co bardziej niepopularne projekty "liberalnych" reform, bo po cóż drażnić górników, kolejarzy czy pracowników służby zdrowia.
Takie rozumowanie miałoby znacznie więcej sensu, gdyby było prawdziwe. A ściślej, gdyby było do końca prawdziwe, bo przecież pewne elementy racjonalne w nim tkwią, a w ostatnich kilkunastu latach naprawdę udało się przejść przez większość przeszkód stojących na drodze do trwałego i szybkiego rozwoju. Tyle że większość to jednak nie całość.
Czas żółwia
Czy polska gospodarka naprawdę jest już skazana na sukces, a szybki wzrost będzie trwał nawet w wypadku zawieszenia na kołku niepopularnych reform strukturalnych? Dane każą w to wątpić. W ciągu ostatnich pięciu lat polska gospodarka rozwijała się wolniej od gospodarek naszych środkowoeuropejskich sąsiadów, mniej inwestowała, przyciągała mniej zagranicznego kapitału i tworzyła mniej nowych miejsc pracy. Powtarzane przez kolejne rządy zaklęcia o przyspieszeniu wzrostu, spadku bezrobocia i przełamaniu zastoju w zakresie inwestycji sprawdzały się tylko w pewnym stopniu. Czechy i Węgry są wprawdzie mniejszymi rynkami cierpiącymi na wiele przypadłości podobnych do Polski (na przykład korupcję), ale to one umiały zaoferować znośną infrastrukturę, dobrze wyszkolonych pracowników i stosunkowo sprawny aparat urzędniczy, który przyciągnął do nich inwestorów gotowych do budowy nowoczesnych, zaawansowanych technologicznie i nastawionych w większości na eksport fabryk. Słowacja, przez lata traktowana z pobłażliwością jako środkowoeuropejski outsider, radykalnymi liberalnymi reformami zdołała całkowicie odmienić swój wizerunek kraju nieprzychylnego przedsiębiorcom. Jeszcze dalej poszły w tym kierunku kraje bałtyckie, liberalizując gospodarki w stopniu niewidzianym w Europie i osiągając wysokie tempo rozwoju, dzięki któremu jeden po drugim przeskakują Polskę pod względem wskaźników przeciętnego PKB.
Czas górnika
No cóż, można nie przejmować się wizerunkiem u światowych inwestorów i na rynkach finansowych (a nawet czynić z tego braku zainteresowania przedmiot dumy). Najwyżej zapłaci się za to zwiększonymi odsetkami od zadłużenia publicznego, a prawdopodobnie niewielu wyborców dostrzeże ścisły związek między zachowaniem polityków z jednej strony a większymi ciężarami dla budżetu z drugiej. Z dbałością o krajowych przedsiębiorców, także tych małych, również nie jest jednak najlepiej. Pod względem uciążliwości barier administracyjnych dla przedsiębiorczości Polska lokuje się, według Banku Światowego, zarówno daleko za krajami bałtyckimi, jak i za wszystkimi pozostałymi krajami grupy wyszehradzkiej. Co gorsza, nakładają się na to stosunkowo wysokie - biorąc pod uwagę nasz poziom rozwoju gospodarczego - obciążenia fiskalne i bardzo nieżyczliwy podatnikowi system ich poboru. Struktura tych obciążeń jest wyjątkowo niekorzystna z punktu widzenia walki z bezrobociem. Polska opodatkowuje pracę na poziomie zbliżonym do tego, jaki obserwujemy w kontynentalnej Zachodniej Europie, znacznie wyższym niż w Hiszpanii i Portugalii i dwukrotnie (licząc w procentach) wyższym niż w Irlandii! Głównym problemem są niezwykle wysokie składki na ubezpieczenia społeczne, według porównań OECD wynoszące 38 proc. łącznych kosztów pracy brutto, wobec 36 proc. na Węgrzech i w Czechach i tylko 15 proc. w Irlandii. Narzuty te można skutecznie obniżać jedynie przez ograniczenie wydatków na transfery socjalne. Tyle że w ostatnich latach nasila się presja na działania dokładnie odwrotne. Górnicy już wymusili na poprzednim Sejmie większe wydatki na swoje przyspieszone emerytury. Teraz w kolejce ustawią się zapewne inni, w tym związki zawodowe, domagające się dodatkowych ubezpieczeń przeciw bezrobociu.
Braku dynamiki gospodarczej, większych inwestycji i pobudzonej przedsiębiorczości nie zrekompensują nam ani fundusze z Unii Europejskiej, ani bardziej solidarna polityka gospodarcza. Tylko długookresowy szybki wzrost jest w stanie rozwiązać długofalowe problemy kraju. Chwilowo nie jesteśmy do niego najlepiej przygotowani, a demonstracyjnie antyliberalne hasła i spowolnienie reform strukturalnych stan ten tylko pogłębia. Może i 10 lat temu mieliśmy zadatki na to, aby stać się orłem. Później jednak spoczęliśmy na laurach, zmieniając się raczej we wróbla - mniej efektownego, choć nadal fruwającego. Dziś grozi nam zamiana w strusia, ptaka, który już nie lata, a tylko biega. A co najważniejsze, w zetknięciu z trudnymi problemami wsadza głowę w piasek.
Więcej możesz przeczytać w 3/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.