W historii polskiego parlamentaryzmu nie było rządu, który chciałby wysadzić w powietrze własny budżet
Od dziś możesz mnie uważać za kompletnego idiotę? - SMS mniej więcej takiej treści wysłał w ostatni czwartek wieczorem do swojego przyjaciela pewien senator PiS. Ten krótki komunikat znaczy tyle, że ów senator pochodzący z ostatniego politycznego zaciągu poczuł się oszukany przez swoich liderów, którzy przed kampanią wyborczą i w jej trakcie byli gotowi przysiąc na Biblię, że PiS nie wejdzie w koalicję rządową czy nawet parlamentarną z Samoobroną. Jeden z owych liderów, dziś minister, oświadcza zarazem w telewizji, że z powodu porozumienia z Lepperem cywilizacja oparta na wartościach judeochrześcijańskich z pewnością nie upadnie. Gdy Ludwik Dorn, bo o nim mowa, zakończył swoje telewizyjne wystąpienie właśnie tą frazą, cofnął się nieco w fotelu, uśmiechnął zadowolony z siebie, z poczuciem wewnętrznego triumfu. Jak uczeń czy student, który z mozołem, ale jednak powtórzył zadaną lekcję. Rzeczywiście, cywilizacja judeochrześcijańska zniosła nie takie numery. Ludwikowi Dornowi, na szczęście dla niego, nie jest dane i nie będzie wpływać na los cywilizacji.
Gracz
SMS wysłany przez senatora PiS pokazuje stan umysłów panujący w polskim parlamencie, w prasie, telewizji i bodaj w społeczeństwie. Po raz kolejny Jarosławowi Kaczyńskiemu udało się wszystkich lub prawie wszystkich wystrychnąć na dudka. Miał prawo do zadowolenia. Znów - jak mówili dziennikarze - ograł wszystkich. Nawet siebie. Mógł się zamknąć zadowolony w gabinecie szefa klubu PiS i oglądać telewizję. Mógł czekać lub kazać czekać wszystkim: posłom - na rezultaty negocjacji, dziennikarzom - na wiadomości, marszałkom Sejmu - na decyzję, czy przerwa w obradach trwać będzie przez następnych kilka godzin, czy do 25 stycznia, jak wcześniej zapowiedziano, czy może do następnych wyborów. Marszałek Sejmu byłby w prawie, gdyby przerywał w nieskończoność prace izby. Tak wspaniały regulamin wypracowano w poprzednich kadencjach i chyba nikt się nie spodziewał tego, że marszałek może użyć swoich uprawnień nie tylko po to, by usprawnić prace posłów czy podreperować jakość prac legislacyjnych, ale po to, by zatrzymać pracę całego parlamentu. Marszałek Jurek zakazał prac wszystkich komisji, zapewne bojąc się (tak mówiła wieść gminna), że zostaną odwołani ze wszystkich funkcji PiS-owscy posłowie. Ale w tym Sejmie pod kierownictwem Jarosława Kaczyńskiego wszystko zdaje się możliwe.
Prezes Kaczyński chciał wymusić koalicję w dowolnym układzie - program partii ma tylko za chwyt reklamowy i nie traktuje go nadto poważnie - pod groźbą przyspieszonych wyborów. Takie oświadczenie złożył Polskiej Agencji Prasowej. Drobnica polityczna poczuła się zaniepokojona i chciała tylko jednego - nawet przegłosować budżet rządu wbrew partii, która ów rząd powołała. Sytuacja zaiste paradoksalna i bodaj nieznana w historii parlamentaryzmu. Nigdy nie było rządu, który chciałby wysadzić w powietrze własny budżet. Ale pod panowaniem braci Kaczyńskich, jak już wiemy, wszystko jest możliwe. Partie próbowały się bronić i marszałek Jurek uznał, że ważniejsze jest wypełnianie poleceń jego politycznego zwierzchnika. Odmówił głosowań. Ogłaszał przerwy, a w kuluarach trwały nieustające przepychanki. Jakby parlament był miejscem dziecięcych zabaw, a posłowie mieli przypominać ołowiane żołnierzyki.
Czekając na wodza
Jarosławowi Kaczyńskiemu być może udawało się wywołać wrażenie, że ten parlament składa się z warchołów. Tego słowa z lubością używał w telewizji deputowany Michał Kamiński. Słowo ukochane przez Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego, poetę rewolucyjnego, zostało użyte do potępienia strajkujących robotników w roku 1976. Widać to samo słowo lubi się pojawiać w ustach polityków i złotoustych, którzy cenią sobie ponad wszystko władzę, jaką sprawują, i są gotowi przeciwników czy osoby wątpiące w ich geniusz szkalować i oczerniać. Michał Kamiński słynie nie tyle z ciętego języka, ile z zagadywania każdego. To wybitny monologista, który nie tylko nikogo nie słucha, ale zdaje się sam nie słyszeć tego, co mówi. Warchołów, co wiemy dobrze, najlepiej albo wsadzić w kamasze (jak lekarzy, do czego wzywa minister Dorn), albo zrobić im jak w 1976 r. ścieżkę zdrowia.
Im gorszy będzie się wydawać Sejm, tym bardziej potrzebne okaże się wzmocnienie władzy prezydenta, który wszak może rządzić dekretami. Po co to sejmowe gadulstwo? Wybrzydzanie? Jak mówi mój ulubiony poseł Jacek Kurski, Polacy chcą mieć swojego Piłsudskiego, chcą wodza, chcą silnego autorytarnego przywódcy. Wódz już jest, gotów do wypełnienia swojej misji, tylko trzeba go w miarę spokojnie wyposażyć w specjalne uprawnienia i zdobyć dla tego projektu społeczną sympatię.
Koalicjant z przetrąconą duszą
Jarosław Kaczyński był gotów rozmawiać ze wszystkimi i wszystkich zwodzić. Samoobronę i LPR uzależniał od wyników rozmów z PO, a z Tuskiem udawał, że rozmawia poważnie. Kolejny raz zastosował ten sam chwyt. Umawiał się naraz z kilkoma politykami, by nikt nie czuł się przy nim zbyt pewnie. Kłopot z PO jest już taki, że nie boi się przyspieszonych wyborów i nie boi się w razie czego być w twardej opozycji. Reszta partii jest już w gorszej sytuacji. Tego zamieszania bali się politycy z opozycji i koalicji, ale i sami posłowie PiS, którzy biegali tak samo zagubieni po kuluarach i pytali, co się dzieje. Kaczyński wszystkich potraktował przedmiotowo. Dla niego nie jest ważne, czy dogada się z formacją tradycjonalistów, czy liberałów lub populistów. Zawsze chodzi o jedno: on chce koalicjanta z przetrąconą duszą, kogoś złamanego, upokorzonego, bo taki wysoko nie podskoczy. Z Tuskiem nie da się zrobić takiego numeru. Dlatego kilka godzin po spotkaniu Kaczyński mówił o rozmowach z szefem PO coś, co było kompletnie bez związku zarówno z jego pierwszym komentarzem po spotkaniu, jak i bodaj z treścią samego spotkania. Lider PiS pozwalał sobie grać i mamić wszystkich, wręcz kłamać, by na koniec w czwartek wieczorem ogłosić, że sprawy nie było, że cała awantura była bez sensu i wracamy do normalnych posiedzeń Sejmu.
Kaczyński, jak niegdyś komuniści, być może chce rządzić za pomocą kontrolowanych kryzysów. Robić zamieszanie, ogłaszać groźne komunikaty i potem wycofywać się ze wszystkiego, zwalając winę za zamieszanie na innych polityków. Gra jest to zaiste interesująca i ciekawa z punktu widzenia techniki sprawowania władzy. Jarosław Kaczyński uchodzi wszak za wybitnego technologa polityki, ale jest to gra destrukcyjna dla samej polityki, dla demokracji, dla prawa. Chyba że dla PiS owe wartości znaczenia w istocie nie mają.
Gry Kaczyńskiego
Gdy w hotelu Sofitel Victoria Jarosław Kaczyński, dziękując za tytuł Człowiek Roku "Wprost", mówił: "Jestem za sprawiedliwością, a ci, którzy są uczciwi, bać się sprawiedliwości nie muszą", pomyślałem sobie o Robespierze i jego terrorze, o terrorze w wielu innych krajach. Zawsze powoływano się na sprawiedliwość. Kto jej nie ceni? A ten kto jest przeciw niej - w wydaniu aktualnej władzy - zawsze ma coś na sumieniu, zapewne kradł, korumpował. W tych słowach Jarosława Kaczyńskiego była jak zwykle insynuacja. Zawsze w jego wypowiedziach jest wskazanie na winnych, tylko nie wiadomo, kto za co ma odpowiadać. Te insynuacje rodzą oczywiście atmosferę podejrzliwości i nieufności. Kaczyński wierzy w papiery, kwity, byle pochodziły z archiwów ubeckich, wierzy na poważnie w to, że akta tajnej policji, jak ironicznie pisał Stanisław Jerzy Lec, są triumfem wiedzy o człowieku.
Kaczyński traktuje politykę jak grę. W tej grze można wszystko, można mówić wszystko, dobierać dowolnie program do sytuacji, wymieniać ludzi, miotać łatwe oskarżenia, napuszczać polityków na siebie. W tej grze wszak chodzi o pełną władzę ugrupowania braci Kaczyńskich. On nie zna w istocie pojęć "koalicja", "współpraca". Nie rozumie tego, że można stworzyć dobry rząd właśnie koalicyjny. Nie rozumie takiego zjawiska, bo do głębi jest zarażony nieufnością, podejrzliwością. To ciężka choroba, odziedziczona po trudnych czasach realnego socjalizmu.
100 dni bezrządu
Wódz PiS jest gotów się dogadać z Samoobroną. Posłowie PiS dają do zrozumienia, że oni wiedzą wiele o sprawkach ludzi Leppera i mają na nich haki. Da się więc ich okiełznać. Kaczyński wie jednak, że ten prosty, łatwy do zrealizowania pomysł ma jeden tylko feler: nawet senatorowie PiS, nie wspominając o wyborcach i opinii publicznej, nie bardzo chcą mieć za premiera Leppera, a Hojarską za ministra spraw zagranicznych. Ciągle te estetyczne względy przeważają. Kaczyński nie jest więc w stanie znaleźć rozwiązania. Nie wie, czy rozpisać nowe wybory, czy jednak wejść w poważny już związek z towarzyszem Lepprem. Mijają tygodnie, miesiące. Polską nikt nie rządzi. Parlament czeka na zapowiadane ustawy. Ale nic się nie dzieje. Andrzej Urbański i Mariusz Kamiński na początku października zapowiadali, że już w następnym tygodniu PO zostanie porażona liczbą i jakością świetnych projektów w wykonaniu obozu rządowego. Jak zwykle był to humbug. Nawet ministrom z PiS coś się przywidzi, nagadają, obiecają, licząc zapewne na krótką pamięć.
Niedługo minie 100 dni rządu Kazimierza Marcinkiewicza. 100 dni przetasowań, zmian personalnych, podróży, nominacji. PiS nie rządzi. Bo nie umie? Bo się boi? Nie wiadomo. Wiadomo, że Jarosław Kaczyński ogląda telewizję i bawi się ludzką naiwnością.
Więcej możesz przeczytać w 3/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.