Celem Jarosława Kaczyńskiego jest osaczenie, a nie partnerskie pozyskanie Platformy Obywatelskiej
Nie milkną komentarze na temat rządowego awansu profesor Zyty Gilowskiej. Oceny są bardzo rozstrzelone. Jedni widzą w tym posunięciu przecieranie szlaku mającego z czasem doprowadzić do współpracy PO z PiS. Inni interpretują ten ruch jako kolejny cios zadany partii Tuska.
Pomocne w ocenie strategii Jarosława Kaczyńskiego może być doświadczenie historii. Wiele wskazuje na to, że prezes PiS kopiuje scenariusz polityczny realizowany przez Józefa Piłsudskiego po zamachu majowym. Rzecz jasna, wiele dzieli obie postaci i sytuacje dziejowe. Przede wszystkim diametralnie inny jest sposób zdobycia władzy. Piłsudski sięgnął po nią w wyniku zamachu stanu. Kaczyńskiemu dały ją demokratyczne wybory. Nie może też być mowy o ideowym podobieństwie obu polityków. Kaczyńskiemu marzy się zbudowanie wielkiego ugrupowania narodowo-ludowego, bardzo przypominającego Narodową Demokrację. Tymczasem Piłsudski uznawał endecję za najgorszy produkt polskiej polityki i bezwzględnie ją zwalczał.
Pomysł na zbudowanie pozycji politycznej po objęciu rządów wydaje się jednak podobny. W obu wypadkach mamy do czynienia z niechęcią do dzielenia się władzą i dążeniem do jej zmonopolizowania. Identyczna jest też motywacja owego zachowania, biorąca się z przekonania, że przebudować państwo można tylko własnymi rękami, bez oglądania się na sojuszników, którzy łatwo mogą się zamienić w hamulcowych zmian. To dlatego Kaczyński doprowadził do wypchnięcia PO z koalicji rządzącej. W identyczny sposób Piłsudski uchylił się przed współpracą z lewicą, popierającą go podczas zamachu majowego. W obu wypadkach stuprocentowego - wydawałoby się - sprzymierzeńca zastąpili nieoczekiwani alianci: w 1926 r. - konserwatyści, w 2005 r. - radykalni populiści.
Piłsudski traktował starych i nowych sojuszników jako zło konieczne. Wiedział, że gwarancją trwałego sprawowania władzy może być tylko siła własnego obozu. To zaś wymagało pomnożenia szeregów. Przechwytywał więc działaczy konkurencyjnych ugrupowań, zachęcając do indywidualnych akcesów i zbiorowych rozłamów, byle tylko nowo pozyskani bezwzględnie szanowali jego autorytet. W ten sposób wzmacniał własne zaplecze i osłabiał rywali. Opinia publiczna przyjmowała to spokojnie dopóty, dopóki nowa ekipa gwarantowała sprawne rządzenie państwem. Kłopoty pojawiły się po paru latach, kiedy kryzys gospodarczy zagroził stabilności kraju.
Czas pokaże, na ile Kaczyński skopiuje ten scenariusz. Na razie wszystko wskazuje na to, że jego celem jest osaczenie, a nie partnerskie pozyskanie PO. Powodzenie tej strategii będzie zależało od wyników rządzenia i nastrojów obywatelskich. Dzisiaj Kaczyński jest myśliwym, a PO zwierzyną, ale jeśli PiS nie spełni oczekiwań Polaków, role mogą się łatwo odwrócić.
Pomocne w ocenie strategii Jarosława Kaczyńskiego może być doświadczenie historii. Wiele wskazuje na to, że prezes PiS kopiuje scenariusz polityczny realizowany przez Józefa Piłsudskiego po zamachu majowym. Rzecz jasna, wiele dzieli obie postaci i sytuacje dziejowe. Przede wszystkim diametralnie inny jest sposób zdobycia władzy. Piłsudski sięgnął po nią w wyniku zamachu stanu. Kaczyńskiemu dały ją demokratyczne wybory. Nie może też być mowy o ideowym podobieństwie obu polityków. Kaczyńskiemu marzy się zbudowanie wielkiego ugrupowania narodowo-ludowego, bardzo przypominającego Narodową Demokrację. Tymczasem Piłsudski uznawał endecję za najgorszy produkt polskiej polityki i bezwzględnie ją zwalczał.
Pomysł na zbudowanie pozycji politycznej po objęciu rządów wydaje się jednak podobny. W obu wypadkach mamy do czynienia z niechęcią do dzielenia się władzą i dążeniem do jej zmonopolizowania. Identyczna jest też motywacja owego zachowania, biorąca się z przekonania, że przebudować państwo można tylko własnymi rękami, bez oglądania się na sojuszników, którzy łatwo mogą się zamienić w hamulcowych zmian. To dlatego Kaczyński doprowadził do wypchnięcia PO z koalicji rządzącej. W identyczny sposób Piłsudski uchylił się przed współpracą z lewicą, popierającą go podczas zamachu majowego. W obu wypadkach stuprocentowego - wydawałoby się - sprzymierzeńca zastąpili nieoczekiwani alianci: w 1926 r. - konserwatyści, w 2005 r. - radykalni populiści.
Piłsudski traktował starych i nowych sojuszników jako zło konieczne. Wiedział, że gwarancją trwałego sprawowania władzy może być tylko siła własnego obozu. To zaś wymagało pomnożenia szeregów. Przechwytywał więc działaczy konkurencyjnych ugrupowań, zachęcając do indywidualnych akcesów i zbiorowych rozłamów, byle tylko nowo pozyskani bezwzględnie szanowali jego autorytet. W ten sposób wzmacniał własne zaplecze i osłabiał rywali. Opinia publiczna przyjmowała to spokojnie dopóty, dopóki nowa ekipa gwarantowała sprawne rządzenie państwem. Kłopoty pojawiły się po paru latach, kiedy kryzys gospodarczy zagroził stabilności kraju.
Czas pokaże, na ile Kaczyński skopiuje ten scenariusz. Na razie wszystko wskazuje na to, że jego celem jest osaczenie, a nie partnerskie pozyskanie PO. Powodzenie tej strategii będzie zależało od wyników rządzenia i nastrojów obywatelskich. Dzisiaj Kaczyński jest myśliwym, a PO zwierzyną, ale jeśli PiS nie spełni oczekiwań Polaków, role mogą się łatwo odwrócić.
Więcej możesz przeczytać w 3/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.