Wojna z Iranem to najgorszy z możliwych scenariuszy. I coraz bardziej prawdopodobny
Przywódcy Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii muszą być wściekli. Trzy lata temu postanowili udowodnić waszyngtońskim jastrzębiom, że kryzys związany z irańskim programem atomowym można rozwiązać pokojowo. W ubiegłym tygodniu Teheran ogłosił, że wraca do procesu wzbogacania uranu, niezwykle ważnego w produkcji bomby. Oficjalnie to "prace naukowe na niewielką skalę" prowadzone w "celach pokojowych". Tylko że już nikt Irańczykom nie wierzy. Europejczycy zagrozili sankcjami. W odpowiedzi od polityków z Teheranu usłyszeli: i co z tego?
Gambit
Impas trwał 30 miesięcy, od kiedy Irańczycy ogłosili, że dobrowolnie wstrzymują prace w ośrodku w Natanz. Wcześniej współpracowali z Międzynarodową Agencją Energii Atomowej (MAEA), ale istnienie tego instytutu było jedną z najściślej strzeżonych państwowych tajemnic. Jesienią 2002 r. ośrodek namierzyły amerykańskie satelity szpiegowskie, a inspektorzy szybko ustalili, że metodą wirówkową jest tam wzbogacany uran. Irańczycy powtórzyli, że ich program nuklearny ma cel pokojowy. Na argument, że taniej i łatwiej jest kupować paliwo do reaktorów, niż samemu je pozyskiwać, odpowiedzieli, że nie chcą być od nikogo zależni. Twierdzili, że prace w Natanz mają charakter naukowy i pokazali inspektorom kaskadę 164 wirówek. Inspektorzy odkryli jednak, że irańscy naukowcy przygotowują w Natanz 50 tys. centryfug, dzięki którym mogliby stworzyć bombę w ciągu dwóch lat. Odkryli też reaktor ciężkiej wody w Araku, gdzie wzbogacano pluton - do celów pokojowych bezużyteczny, za to doskonały do produkcji bomby. Tłumaczenia, że to też badania naukowe, na nic się nie zdały. MAEA ogłosiła, że Teheran złamał prawo międzynarodowe. Sprawa mogła trafić na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ, ale do negocjacji włączyły się Londyn, Paryż i Berlin. W zamian za pomoc dla irańskiej gospodarki Europejczycy chcieli wynegocjować zarzucenie przez Teheran programu atomowego. Tyle że przez 30 miesięcy UE nie była w stanie wypracować wspólnego stanowiska. Konkretne propozycje do Teheranu nie dotarły.
Pod koniec ubiegłego roku, gdy Irańczycy dawali coraz więcej znaków, że czują się zwodzeni przez Europę, w rozwiązywanie sporu włączyła się Moskwa, proponując, by wzbogacaniem uranu w Rosji zajęła się irańsko-rosyjska spółka. Dzięki temu program mógłby być kontynuowany, ale pod nadzorem. Ostatnią rundę negocjacji Rosjanie określili jako "rzeczowe i uczciwe", ale konkretów nie ma. Zresztą na propozycję Moskwy Iran wciąż odpowiada, że nie chce być od nikogo zależny. W lutym ma się odbyć kolejna runda rozmów.
- Gdy ostatnio dotarły do nas informacje, że Iran wznowi prace w Natanz, sądziliśmy, że będzie to skromna działalność w rodzaju produkcji komponentów do centryfug. Okazało się, że to krok znacznie poważniejszy - mówi Robert Einhorn, ekspert Center for Strategic and International Studies.
Wielki Szatan pod ścianą
Zniszczenie wszystkich irańskich ośrodków nuklearnych - jak w 1981 r. w Iraku - jest niewykonalne. W Iraku istniał jeden główny ośrodek w Osiraku, a w Iranie takich obiektów jest kilkadziesiąt, a nawet, jak utrzymuje część ekspertów, ponad sto. Łatwiejszy w realizacji wydaje się spektakularny nalot na kilka obiektów, który nie spowoduje dotkliwych strat, ale będzie wyrazem determinacji w zablokowaniu programu nuklearnego.
Nie wiadomo tylko, kto miałby taki atak przeprowadzić. "The Sunday Times" podał niedawno, że Ariel Szaron, nim trafił do szpitala, wydał rozkaz, by do końca marca wojsko przygotowało plan ataku. Taka akcja zakończyłaby jednak proces pokojowy na Bliskim Wschodzie, a ajatollahowie osiągnęliby cel, o którym marzą od rewolucji w 1979 r. - zjednoczyliby świat islamski w imię jednej sprawy, czyli przeciw syjonistom. Deklaracje prezydenta Mahmuda Ahmadineżada o zmieceniu z powierzchni ziemi Izraela, który jest "wrzodem na islamskiej ziemi", choć groźnie brzmią, nie oznaczają zmiany kursu. Identyczne poglądy głosił prezydent Chatami, ale nie uczynił nic, by doprowadzić do wojny z Tel Awiwem. Tymczasem, jak oświadczył Chaled Meszaal, polityczny przywódca Hamasu, atak Izraela na Iran wywoła w odwecie krwawą jatkę - świat arabski stanie murem za Iranem.
Z podobnych przyczyn na przeprowadzenie ataku na Iran nie może sobie pozwolić "Wielki Szatan", zaangażowany w budowanie izraelsko-palestyńskiego pokoju. Zresztą Amerykanie, podejmując akcję, zaryzykowaliby całkowitą destabilizacją Iraku. Ajatollah Ali Chamenei, pytany o atak na Iran, oświadczył, że dysponuje środkami odwetowymi. Nie musiał dodawać, że niekoniecznie chodzio półmilionową armię, a raczejo Hezbollah, Hamas czy szyickich przywódców w Iraku sponsorowanych przez irański beton, któremu przewodzi. - Atak na Iran oznaczałby rozpoczęcie wojny religijnej, a takiej jeszcze nikt nigdy nie wygrał - uważa gen. Gromosław Czempiński.
W Teheranie potężne emocje wzbudziła w ubiegłym tygodniu tajemnicza katastrofa wojskowego samolotu. Zginęło dziesięciu wysokich rangą oficerów, m.in. dowódca sił lądowych Gwardii Rewolucyjnej Ahmed Kazemi. W falkonie niespodziewanie wysiadły oba silniki, a kiedy próbował lądować awaryjnie, zacięło się podwozie. Taki scenariusz ataku na Iran wydaje się najbardziej prawdopodobny: wyglądające jak wypadki zamachy na główne postacie reżimu i ważne obiekty, których sprawców nie uda się ustalić. Nie spowodują akcji odwetowej i będą czytelnym znakiem dla twardogłowych.
Bomba na kompleksy
Czy atak przeprowadzony według jednego z tych scenariuszy skłoni irański beton do rezygnacji z budowy bomby? Wątpliwe. Celem Irańczyków nie jest wojna przy użyciu broni nuklearnej. - Choć polityka Teheranu wygląda na agresywną, nie jest irracjonalna ani lekkomyślna - uważa Kenneth Pollack, dyrektor w Saban Center for Middle East Policy w Brookings Institution. Jego zdaniem, klucz do rozwiązania kryzysu kryje się w odpowiedzi na pytanie, po co Teheranowi ta bomba.
Irańczycy mają prawo czuć się sfrustrowani. Są czwartym na świecie eksporterem ropy, a jednocześnie tylko obserwują, jak inne państwa regionu się rozwijają. Gospodarka od lat pogrąża się w kryzysie. Na rynek co roku wchodzi milion młodych, ale pracę znajduje tylko połowa. Jednocześnie na arenie międzynarodowej kraj, którego historia liczy siedem tysięcy lat, jest traktowany jak parias. Jak to zmienić? Wstąpić do klubu atomowego. Ajatollahowie wyciągnęli naukę z tego, jak zaczęły być traktowane Pakistan czy Korea Północna, gdy zdobyły bombę atomową. To dla Irańczyków bilet do pierwszej ligi. - Jeśli Waszyngton chce wykoleić program nuklearny Iranu, musi skorzystać z rozdarcia między betonem stawiającym na prestiż a pragmatykami, którzy chcą naprawiać gospodarkę. Nagrody za dostosowanie się [do międzynarodowych wymogów] i kary za nieposłuszeństwo wzmocnią pragmatyków, a społeczeństwo zmuszą do wybrania między masłem a bombami - uważa Pollack.
Jednocześnie w Iranie nie ma szans na realizację scenariusza polskiego, forsowanego m.in. przez Zbigniewa Brzezińskiego, bo nie ma tam opozycji podobnej do "Solidarności". U nas poparło ją zmęczone biedą społeczeństwo, ruch miał charyzmatycznego przywódcę, a gdy rozwinął skrzydła, komunizm był bankrutem. Mimo problemów gospodarczych Iran to kraj bogaty. Reżim rozdaje obywatelom tanie mieszkania i za półdarmo je ogrzewa. To sprawia, że elity z ruchu reformatorów nie mają szans pociągnąć za sobą tłumu, który żyje za talony. Co więcej, reformatorzy podczas prezydentury ich przywódcy Chatamiego nie zdołali przeprowadzić reform. Ponieśli klęskę, która wykluczyła ich na lata z polityki.
W kalkulacjach na temat irańskiej opozycji kryje się jeszcze jeden błąd. Wszystkie ugrupowania opozycyjne - od reformatorów w kraju po grupy monarchistyczne czy trockistowskie za granicą - zgodnie popierają atomowe aspiracje rządu.
Ostatnia zła wiadomość
W marcu ma być gotowy raport MAEA. Nieoficjalnie mówi się, że Francja, Niemcy i Wielka Brytania będą się domagać, by agencja przekazała notę do Rady Bezpieczeństwa i by ONZ nałożyła na Iran sankcje. Tyle że rezolucję mogą zawetować Rosja i Chiny. Wątpliwe też, by sami pomysłodawcy zgodnie ją poparli - unia zarabia na handlu z Iranem 20 mld euro rocznie. Zresztą nawet gdyby jakimś cudem udało się nałożyć embargo na Iran i tak nie byłoby ono szczelne - Chin czy Indii nie stać na rezygnację z irańskiej ropy i gazu.
Na ONZ, jak zwykle, nie ma co liczyć. Według części analityków, kryzys może rozwiązać Waszyngton. Pod koniec prezydentury Clintona w stosunkach z Teheranem doszło do odwilży. Obie strony dawały znaki, że dialog jest możliwy. W geście dobrej woli USA częściowo uchyliły sankcje. Nim jednak doszło do rozmów, Irańczycy zdecydowali się poczekać na nowego gospodarza Białego Domu. Byli przekonani, że z Teksańczykiem, który zna się na naftowych interesach, łatwiej będzie się dogadać. W 2004 r. Hasan Rowhani, sekretarz Najwyższej Rady ds. Bezpieczeństwa Narodowego, przyznał, że Teheran prowadzi rozmowy z Waszyngtonem. Wprawdzie dotyczyły wojny w Afganistanie, ale Rowhani stwierdził, że "negocjacje w sprawach nuklearnych nie są wykluczone".
W polityce George'a Busha zabrakło determinacji, jaką miał Richard Nixon, gdy w 1972 r. odwiedził Pekin, by unormować stosunki z ChRL. Determinacji zabrakło, ale na cóż by się ona zdała, skoro w Teheranie nie ma rozmówcy na miarę Mao Tse-tunga. Krajem rządzi beton, a konserwatywni pragmatycy są w opozycji. Bush mógłby próbować dialogu z twardogłowym Ahmadineżadem, ale irański prezydent stoi na czele oficjalnych struktur państwowych, tymczasem równolegle funkcjonują struktury religijne - i to one są zleceniodawcą i nadzorcą programu nuklearnego. A tego betonu nijak Bushowi nie uda się rozbić. Ajatollahom konflikt z resztą świata jest bowiem na rękę. Jak wyznał z rozbrajającą szczerością ajatollah Mahmud Haszemi Szahroudi kierujący wymiarem sprawiedliwości, "naszym narodowym interesem jest zrażanie Wielkiego Szatana", bo "międzynarodowy ostracyzm to cena islamskiej rewolucji". Istnieje wielkie ryzyko, że jeśli tacy ludzie zdobędą bombę nuklearną, to zadbają, by znalazła się ona w rękach wrogów świata zachodniego.
Dialog jest właściwie niemożliwy, a szanse, że sankcje będą skuteczne, bliskie zeru. Wojna przeprowadzona według irackiego scenariusza wydaje się najgorszym sposobem na rozwiązanie problemu. Tyle że najbardziej prawdopodobnym.
Gambit
Impas trwał 30 miesięcy, od kiedy Irańczycy ogłosili, że dobrowolnie wstrzymują prace w ośrodku w Natanz. Wcześniej współpracowali z Międzynarodową Agencją Energii Atomowej (MAEA), ale istnienie tego instytutu było jedną z najściślej strzeżonych państwowych tajemnic. Jesienią 2002 r. ośrodek namierzyły amerykańskie satelity szpiegowskie, a inspektorzy szybko ustalili, że metodą wirówkową jest tam wzbogacany uran. Irańczycy powtórzyli, że ich program nuklearny ma cel pokojowy. Na argument, że taniej i łatwiej jest kupować paliwo do reaktorów, niż samemu je pozyskiwać, odpowiedzieli, że nie chcą być od nikogo zależni. Twierdzili, że prace w Natanz mają charakter naukowy i pokazali inspektorom kaskadę 164 wirówek. Inspektorzy odkryli jednak, że irańscy naukowcy przygotowują w Natanz 50 tys. centryfug, dzięki którym mogliby stworzyć bombę w ciągu dwóch lat. Odkryli też reaktor ciężkiej wody w Araku, gdzie wzbogacano pluton - do celów pokojowych bezużyteczny, za to doskonały do produkcji bomby. Tłumaczenia, że to też badania naukowe, na nic się nie zdały. MAEA ogłosiła, że Teheran złamał prawo międzynarodowe. Sprawa mogła trafić na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ, ale do negocjacji włączyły się Londyn, Paryż i Berlin. W zamian za pomoc dla irańskiej gospodarki Europejczycy chcieli wynegocjować zarzucenie przez Teheran programu atomowego. Tyle że przez 30 miesięcy UE nie była w stanie wypracować wspólnego stanowiska. Konkretne propozycje do Teheranu nie dotarły.
Pod koniec ubiegłego roku, gdy Irańczycy dawali coraz więcej znaków, że czują się zwodzeni przez Europę, w rozwiązywanie sporu włączyła się Moskwa, proponując, by wzbogacaniem uranu w Rosji zajęła się irańsko-rosyjska spółka. Dzięki temu program mógłby być kontynuowany, ale pod nadzorem. Ostatnią rundę negocjacji Rosjanie określili jako "rzeczowe i uczciwe", ale konkretów nie ma. Zresztą na propozycję Moskwy Iran wciąż odpowiada, że nie chce być od nikogo zależny. W lutym ma się odbyć kolejna runda rozmów.
- Gdy ostatnio dotarły do nas informacje, że Iran wznowi prace w Natanz, sądziliśmy, że będzie to skromna działalność w rodzaju produkcji komponentów do centryfug. Okazało się, że to krok znacznie poważniejszy - mówi Robert Einhorn, ekspert Center for Strategic and International Studies.
Wielki Szatan pod ścianą
Zniszczenie wszystkich irańskich ośrodków nuklearnych - jak w 1981 r. w Iraku - jest niewykonalne. W Iraku istniał jeden główny ośrodek w Osiraku, a w Iranie takich obiektów jest kilkadziesiąt, a nawet, jak utrzymuje część ekspertów, ponad sto. Łatwiejszy w realizacji wydaje się spektakularny nalot na kilka obiektów, który nie spowoduje dotkliwych strat, ale będzie wyrazem determinacji w zablokowaniu programu nuklearnego.
Nie wiadomo tylko, kto miałby taki atak przeprowadzić. "The Sunday Times" podał niedawno, że Ariel Szaron, nim trafił do szpitala, wydał rozkaz, by do końca marca wojsko przygotowało plan ataku. Taka akcja zakończyłaby jednak proces pokojowy na Bliskim Wschodzie, a ajatollahowie osiągnęliby cel, o którym marzą od rewolucji w 1979 r. - zjednoczyliby świat islamski w imię jednej sprawy, czyli przeciw syjonistom. Deklaracje prezydenta Mahmuda Ahmadineżada o zmieceniu z powierzchni ziemi Izraela, który jest "wrzodem na islamskiej ziemi", choć groźnie brzmią, nie oznaczają zmiany kursu. Identyczne poglądy głosił prezydent Chatami, ale nie uczynił nic, by doprowadzić do wojny z Tel Awiwem. Tymczasem, jak oświadczył Chaled Meszaal, polityczny przywódca Hamasu, atak Izraela na Iran wywoła w odwecie krwawą jatkę - świat arabski stanie murem za Iranem.
Z podobnych przyczyn na przeprowadzenie ataku na Iran nie może sobie pozwolić "Wielki Szatan", zaangażowany w budowanie izraelsko-palestyńskiego pokoju. Zresztą Amerykanie, podejmując akcję, zaryzykowaliby całkowitą destabilizacją Iraku. Ajatollah Ali Chamenei, pytany o atak na Iran, oświadczył, że dysponuje środkami odwetowymi. Nie musiał dodawać, że niekoniecznie chodzio półmilionową armię, a raczejo Hezbollah, Hamas czy szyickich przywódców w Iraku sponsorowanych przez irański beton, któremu przewodzi. - Atak na Iran oznaczałby rozpoczęcie wojny religijnej, a takiej jeszcze nikt nigdy nie wygrał - uważa gen. Gromosław Czempiński.
W Teheranie potężne emocje wzbudziła w ubiegłym tygodniu tajemnicza katastrofa wojskowego samolotu. Zginęło dziesięciu wysokich rangą oficerów, m.in. dowódca sił lądowych Gwardii Rewolucyjnej Ahmed Kazemi. W falkonie niespodziewanie wysiadły oba silniki, a kiedy próbował lądować awaryjnie, zacięło się podwozie. Taki scenariusz ataku na Iran wydaje się najbardziej prawdopodobny: wyglądające jak wypadki zamachy na główne postacie reżimu i ważne obiekty, których sprawców nie uda się ustalić. Nie spowodują akcji odwetowej i będą czytelnym znakiem dla twardogłowych.
Bomba na kompleksy
Czy atak przeprowadzony według jednego z tych scenariuszy skłoni irański beton do rezygnacji z budowy bomby? Wątpliwe. Celem Irańczyków nie jest wojna przy użyciu broni nuklearnej. - Choć polityka Teheranu wygląda na agresywną, nie jest irracjonalna ani lekkomyślna - uważa Kenneth Pollack, dyrektor w Saban Center for Middle East Policy w Brookings Institution. Jego zdaniem, klucz do rozwiązania kryzysu kryje się w odpowiedzi na pytanie, po co Teheranowi ta bomba.
Irańczycy mają prawo czuć się sfrustrowani. Są czwartym na świecie eksporterem ropy, a jednocześnie tylko obserwują, jak inne państwa regionu się rozwijają. Gospodarka od lat pogrąża się w kryzysie. Na rynek co roku wchodzi milion młodych, ale pracę znajduje tylko połowa. Jednocześnie na arenie międzynarodowej kraj, którego historia liczy siedem tysięcy lat, jest traktowany jak parias. Jak to zmienić? Wstąpić do klubu atomowego. Ajatollahowie wyciągnęli naukę z tego, jak zaczęły być traktowane Pakistan czy Korea Północna, gdy zdobyły bombę atomową. To dla Irańczyków bilet do pierwszej ligi. - Jeśli Waszyngton chce wykoleić program nuklearny Iranu, musi skorzystać z rozdarcia między betonem stawiającym na prestiż a pragmatykami, którzy chcą naprawiać gospodarkę. Nagrody za dostosowanie się [do międzynarodowych wymogów] i kary za nieposłuszeństwo wzmocnią pragmatyków, a społeczeństwo zmuszą do wybrania między masłem a bombami - uważa Pollack.
Jednocześnie w Iranie nie ma szans na realizację scenariusza polskiego, forsowanego m.in. przez Zbigniewa Brzezińskiego, bo nie ma tam opozycji podobnej do "Solidarności". U nas poparło ją zmęczone biedą społeczeństwo, ruch miał charyzmatycznego przywódcę, a gdy rozwinął skrzydła, komunizm był bankrutem. Mimo problemów gospodarczych Iran to kraj bogaty. Reżim rozdaje obywatelom tanie mieszkania i za półdarmo je ogrzewa. To sprawia, że elity z ruchu reformatorów nie mają szans pociągnąć za sobą tłumu, który żyje za talony. Co więcej, reformatorzy podczas prezydentury ich przywódcy Chatamiego nie zdołali przeprowadzić reform. Ponieśli klęskę, która wykluczyła ich na lata z polityki.
W kalkulacjach na temat irańskiej opozycji kryje się jeszcze jeden błąd. Wszystkie ugrupowania opozycyjne - od reformatorów w kraju po grupy monarchistyczne czy trockistowskie za granicą - zgodnie popierają atomowe aspiracje rządu.
Ostatnia zła wiadomość
W marcu ma być gotowy raport MAEA. Nieoficjalnie mówi się, że Francja, Niemcy i Wielka Brytania będą się domagać, by agencja przekazała notę do Rady Bezpieczeństwa i by ONZ nałożyła na Iran sankcje. Tyle że rezolucję mogą zawetować Rosja i Chiny. Wątpliwe też, by sami pomysłodawcy zgodnie ją poparli - unia zarabia na handlu z Iranem 20 mld euro rocznie. Zresztą nawet gdyby jakimś cudem udało się nałożyć embargo na Iran i tak nie byłoby ono szczelne - Chin czy Indii nie stać na rezygnację z irańskiej ropy i gazu.
Na ONZ, jak zwykle, nie ma co liczyć. Według części analityków, kryzys może rozwiązać Waszyngton. Pod koniec prezydentury Clintona w stosunkach z Teheranem doszło do odwilży. Obie strony dawały znaki, że dialog jest możliwy. W geście dobrej woli USA częściowo uchyliły sankcje. Nim jednak doszło do rozmów, Irańczycy zdecydowali się poczekać na nowego gospodarza Białego Domu. Byli przekonani, że z Teksańczykiem, który zna się na naftowych interesach, łatwiej będzie się dogadać. W 2004 r. Hasan Rowhani, sekretarz Najwyższej Rady ds. Bezpieczeństwa Narodowego, przyznał, że Teheran prowadzi rozmowy z Waszyngtonem. Wprawdzie dotyczyły wojny w Afganistanie, ale Rowhani stwierdził, że "negocjacje w sprawach nuklearnych nie są wykluczone".
W polityce George'a Busha zabrakło determinacji, jaką miał Richard Nixon, gdy w 1972 r. odwiedził Pekin, by unormować stosunki z ChRL. Determinacji zabrakło, ale na cóż by się ona zdała, skoro w Teheranie nie ma rozmówcy na miarę Mao Tse-tunga. Krajem rządzi beton, a konserwatywni pragmatycy są w opozycji. Bush mógłby próbować dialogu z twardogłowym Ahmadineżadem, ale irański prezydent stoi na czele oficjalnych struktur państwowych, tymczasem równolegle funkcjonują struktury religijne - i to one są zleceniodawcą i nadzorcą programu nuklearnego. A tego betonu nijak Bushowi nie uda się rozbić. Ajatollahom konflikt z resztą świata jest bowiem na rękę. Jak wyznał z rozbrajającą szczerością ajatollah Mahmud Haszemi Szahroudi kierujący wymiarem sprawiedliwości, "naszym narodowym interesem jest zrażanie Wielkiego Szatana", bo "międzynarodowy ostracyzm to cena islamskiej rewolucji". Istnieje wielkie ryzyko, że jeśli tacy ludzie zdobędą bombę nuklearną, to zadbają, by znalazła się ona w rękach wrogów świata zachodniego.
Dialog jest właściwie niemożliwy, a szanse, że sankcje będą skuteczne, bliskie zeru. Wojna przeprowadzona według irackiego scenariusza wydaje się najgorszym sposobem na rozwiązanie problemu. Tyle że najbardziej prawdopodobnym.
Więcej możesz przeczytać w 3/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.