Do odkryć naukowych trzeba podchodzić z podobnym sceptycyzmem jak do deklaracji polityków
To cios dla całego środowiska naukowego na świecie - oświadczyła przed kilkoma dniami komisja etyczna uniwersytetu w Seulu, potwierdzając, że koreański naukowiec Woo Suk Hwang sfałszował badania nad klonowaniem ludzkich zarodków. To niewątpliwie jeden z największych skandali w naukach biologicznych, ale "bohater Korei Południowej", jak jeszcze niedawno nazywano Hwanga, jest przede wszystkim hańbą dla nauki koreańskiej.
Hańbą, ale wyłącznie dla nauki radzieckiej, był Trofim Łysenko, który po wprowadzeniu dyktatury proletariatu przez 35 lat rządził biologią w ZSRR. Ten szarlatan proponował absurdalne metody, które miały na przykład doprowadzić do wyhodowania nowego gatunku pszenicy w ciągu dwóch lat, choć inni badacze potrzebowali na to dekady. Łysenko wcale nie zwodził władz, które nie znały się na nauce - jego obietnice znakomicie się nadawały do manipulowania społeczeństwem.
Woo Suk Hwang wpadł we własne sidła. Zarówno rząd, jak i społeczeństwo Korei Południowej oczekiwały od naukowców sukcesów na miarę tych, które Koreańczycy osiągnęli w przemyśle elektronicznym i motoryzacyjnym. Znakomitą do tego okazją było klonowanie, szczególnie ludzkich zarodków, które z powodów etycznych było w USA i Europie obwarowane licznymi ograniczeniami. Korea, podobnie jak Chiny, stała się dla amerykańskich naukowców zapleczem kontrowersyjnych badań i manipulacji ludzkimi zarodkami. Błąd 54-letniego Hwanga polegał na tym, że zbyt szybko chciał przejść do historii jako "mesjasz" i "geniusz Azji". Sfabrykował badania, sądząc, że zdąży je powtórzyć, nim fałszerstwo zostanie ujawnione. Nie zmienia to faktu, że wspierani przez Amerykanów koreańscy badacze nadal prowadzą najbardziej zaawansowane prace w biotechnologii, które mogą zrewolucjonizować medycynę.
Czyściec badaczy
W nauce wiele razy zdarzały się oszustwa, podobnie jak w ekonomii, sporcie i medycynie. Zygmunt Freud twierdził, że pierwszą pacjentką, którą wyleczył psychoanalizą, była Anna O. Nie wspomniał, że po kuracji kobieta na stałe trafiła do zakładu psychiatrycznego. Laureat Nagrody Nobla, amerykański fizyk Robert Millikan, pomijał w badaniach wszystko, co nie zgadzało się z jego teorią ładunku elementarnego. Podobnie postępowali Galileusz, Izaak Newton oraz ojciec genetyki Gregor Johann Mendel. Zawsze jednak przypadki fabrykowania danych czy naciągania wyników badań były ujawniane, i to raczej prędzej niż później.
W naukach doświadczalnych nie ma miejsca na oszustwa. Nawet niedociągnięcia są na ogół szybko wykrywane, niezależnie od tego, czy były fałszerstwem, błędem, czy jedynie pomyłką. Tak jest szczególnie w wypadku odkryć o przełomowym znaczeniu, które badacze w innych laboratoriach chcą natychmiast powtórzyć. Oszustwa Hwanga dotyczące wyhodowania tzw. linii komórkowych ze sklonowanych zarodków wykryto rok po publikacji wyników badań Koreańczyka w prestiżowym piśmie "Science". Zaledwie dwa lata trwała błyskotliwa kariera trzydziestoletniego Jana Hendrika Schona z Bell Laboratories, o którym jeszcze w 2000 r. szeptano, że jest pewnym kandydatem do Nagrody Nobla.
Niemiecki fizyk miał być współczesnym Edisonem. Skonstruował pierwszy organiczny laser półprzewodnikowy, tranzystory z prostych związków organicznych i odkrył nadprzewodzący plastik. Średnio co osiem dni publikował wyniki badań, aż 17 z nich znalazło się w najbardziej prestiżowych pismach naukowych, takich jak "Science" i "Nature". Dopiero po bliższej analizie wyszło na jaw, że badacz manipulował danymi, a jego największe eksperymenty zostały spreparowane. Schon z wilczym biletem został zwolniony z Bell Laboratories, nie znalazł zatrudnienia w żadnym liczącym się ośrodku naukowym i skończył na śmietnisku nauki. Taki sam los czeka Hwanga, który pewnie wróci do poprzedniego zajęcia, czyli do hodowli koni. Do historii nauki może przejść jako pierwszy weterynarz, który sklonował krowę, świnię i psa, bo tych eksperymentów najprawdopodobniej nie sfałszował.
Śmiercionośne przekręty
Oszustwo Hwanga to kolejna lekcja dla coraz bardziej zdegenerowanego środowiska badaczy. Naukowcy nie mogą polegać jedynie na wierze w silne podstawy nauki i w to, że przynajmniej w najważniejszych badaniach, decydujących o postępie, nauka sama będzie się oczyszczać z hochsztaplerów. Razem z Hwangiem pracowało 25 badaczy i wątpliwe, by nikt przed publikacją wyników badań nie wiedział, jaka jest ich faktyczna wartość. Trudno też sobie wyobrazić, że doświadczony naukowiec Bertram Batlogg, szef Bell Laboratories, nie zauważył, że jego pupil Jan Hendrik Schon w opisie pierwszego na świecie nanotranzystora, zbudowanego z jednej tylko cząsteczki chemicznej, posłużył się tymi samymi wykresami i obliczeniami, które występują w opisie klasycznych tranzystorów! Nie zwrócili na to uwagi nawet recenzenci czasopism naukowych. Czy dlatego, że nadużycia w badaniach są nagminne?
Uczeni coraz częściej za wszelką cenę próbują się piąć po szczeblach kariery. Uciekają się do plagiatu, przywłaszczenia prac lub wręcz fałszowania danych. Anonimowy sondaż etyków z uniwersytetu stanu Minnesota wykazał, że naukowcy popełniają "błędy w sztuce" częściej niż lekarze. W USA co trzeci badacz przyznał się do nierzetelności w ostatnich trzech latach, na przykład manipulowania wynikami eksperymentu. Są to jedynie nieetyczne zachowania, a nie fałszerstwa jak w wypadku Hwanga, ale z nich właśnie rodzą się większe przekręty. Do najczęstszych uchybień należy ignorowanie danych, które są niezgodne z tezą pracy. Z tego powodu antropolodzy muszą zweryfikować wszystkie badania dotyczące resztek szkieletów hominidów odkrytych w Niemczech. Datowanie większości z nich zostało sfałszowane przez Reinera Protscha z uniwersytetu we Frankfurcie, nazywanego do niedawna "guru niemieckiej antropologii".
Co szósty naukowiec "ustawia" badania, biorąc pod uwagę oczekiwania sponsorów. Szczególnie dotyczy to testów leków finansowanych przez firmy farmaceutyczne. Manipulowanie wynikami badań doprowadziło w przemyśle farmaceutycznym do największego w ostatnich latach skandalu, jakim było zarejestrowanie środka o nazwie Vioxx. Ten lek był sprzedawany przez pięć lat, zanim ujawniono, że u niektórych chorych na reumatyzm doprowadza do zawału serca. Dopiero wtedy liczące się pisma farmaceutyczne postanowiły, że będą publikować wyniki tylko tych badań, o których rozpoczęciu firmy uprzednio poinformowały. Wcześniej niekorzystne dla producentów leków prace po prostu chowano do szuflady.
Prawda z Harvardu
Co roku na łamach 100 tys. pism naukowych ukazuje się ponad pół miliona publikacji, a co piętnaście lat ich liczba się podwaja. Aż połowa z nich nie jest cytowana ani czytana - służy jedynie do zdobywania stopni naukowych i pozorowania pracy naukowej. Wiele z tych prac to plagiaty. W medycynie trzeba się zapoznać z dwudziestoma teoriami, by dotrzeć do tej wartej choćby rozważenia! Dr Marek Wroński z Newark Medical School w New Jersey ocenia, że co najmniej 30 proc. prac medycznych opiera się na nierzetelnych wynikach. Według dr. Johna Ioannidisa, co najmniej połowa prac jest błędna. Takie badania publikowane są nawet w tak renomowanych ośrodkach jak Harvard Center for Risk Analysis. Tamtejsi uczeni przez kilka lat przekonywali w raporcie "Prawda z Harvardu", że zawarte w żywności pestycydy nie są szkodliwe dla zdrowia! Dopiero drobiazgowa analiza metodologii badań wykazała, że badacze manipulowali danymi, a raport powstał na zlecenie producentów żywności.
Skandale w nauce są zwykle ujawniane, gdy oszust staje się autorytetem lub dokona epokowego odkrycia. Tak było w wypadku Hwanga. Jeśli jednak badacze nie zadbają o etykę prac całego środowiska, do doniesień naukowych coraz częściej trzeba będzie podchodzić z takim samym sceptycyzmem jak do deklaracji polityków.
Hańbą, ale wyłącznie dla nauki radzieckiej, był Trofim Łysenko, który po wprowadzeniu dyktatury proletariatu przez 35 lat rządził biologią w ZSRR. Ten szarlatan proponował absurdalne metody, które miały na przykład doprowadzić do wyhodowania nowego gatunku pszenicy w ciągu dwóch lat, choć inni badacze potrzebowali na to dekady. Łysenko wcale nie zwodził władz, które nie znały się na nauce - jego obietnice znakomicie się nadawały do manipulowania społeczeństwem.
Woo Suk Hwang wpadł we własne sidła. Zarówno rząd, jak i społeczeństwo Korei Południowej oczekiwały od naukowców sukcesów na miarę tych, które Koreańczycy osiągnęli w przemyśle elektronicznym i motoryzacyjnym. Znakomitą do tego okazją było klonowanie, szczególnie ludzkich zarodków, które z powodów etycznych było w USA i Europie obwarowane licznymi ograniczeniami. Korea, podobnie jak Chiny, stała się dla amerykańskich naukowców zapleczem kontrowersyjnych badań i manipulacji ludzkimi zarodkami. Błąd 54-letniego Hwanga polegał na tym, że zbyt szybko chciał przejść do historii jako "mesjasz" i "geniusz Azji". Sfabrykował badania, sądząc, że zdąży je powtórzyć, nim fałszerstwo zostanie ujawnione. Nie zmienia to faktu, że wspierani przez Amerykanów koreańscy badacze nadal prowadzą najbardziej zaawansowane prace w biotechnologii, które mogą zrewolucjonizować medycynę.
Czyściec badaczy
W nauce wiele razy zdarzały się oszustwa, podobnie jak w ekonomii, sporcie i medycynie. Zygmunt Freud twierdził, że pierwszą pacjentką, którą wyleczył psychoanalizą, była Anna O. Nie wspomniał, że po kuracji kobieta na stałe trafiła do zakładu psychiatrycznego. Laureat Nagrody Nobla, amerykański fizyk Robert Millikan, pomijał w badaniach wszystko, co nie zgadzało się z jego teorią ładunku elementarnego. Podobnie postępowali Galileusz, Izaak Newton oraz ojciec genetyki Gregor Johann Mendel. Zawsze jednak przypadki fabrykowania danych czy naciągania wyników badań były ujawniane, i to raczej prędzej niż później.
W naukach doświadczalnych nie ma miejsca na oszustwa. Nawet niedociągnięcia są na ogół szybko wykrywane, niezależnie od tego, czy były fałszerstwem, błędem, czy jedynie pomyłką. Tak jest szczególnie w wypadku odkryć o przełomowym znaczeniu, które badacze w innych laboratoriach chcą natychmiast powtórzyć. Oszustwa Hwanga dotyczące wyhodowania tzw. linii komórkowych ze sklonowanych zarodków wykryto rok po publikacji wyników badań Koreańczyka w prestiżowym piśmie "Science". Zaledwie dwa lata trwała błyskotliwa kariera trzydziestoletniego Jana Hendrika Schona z Bell Laboratories, o którym jeszcze w 2000 r. szeptano, że jest pewnym kandydatem do Nagrody Nobla.
Niemiecki fizyk miał być współczesnym Edisonem. Skonstruował pierwszy organiczny laser półprzewodnikowy, tranzystory z prostych związków organicznych i odkrył nadprzewodzący plastik. Średnio co osiem dni publikował wyniki badań, aż 17 z nich znalazło się w najbardziej prestiżowych pismach naukowych, takich jak "Science" i "Nature". Dopiero po bliższej analizie wyszło na jaw, że badacz manipulował danymi, a jego największe eksperymenty zostały spreparowane. Schon z wilczym biletem został zwolniony z Bell Laboratories, nie znalazł zatrudnienia w żadnym liczącym się ośrodku naukowym i skończył na śmietnisku nauki. Taki sam los czeka Hwanga, który pewnie wróci do poprzedniego zajęcia, czyli do hodowli koni. Do historii nauki może przejść jako pierwszy weterynarz, który sklonował krowę, świnię i psa, bo tych eksperymentów najprawdopodobniej nie sfałszował.
Śmiercionośne przekręty
Oszustwo Hwanga to kolejna lekcja dla coraz bardziej zdegenerowanego środowiska badaczy. Naukowcy nie mogą polegać jedynie na wierze w silne podstawy nauki i w to, że przynajmniej w najważniejszych badaniach, decydujących o postępie, nauka sama będzie się oczyszczać z hochsztaplerów. Razem z Hwangiem pracowało 25 badaczy i wątpliwe, by nikt przed publikacją wyników badań nie wiedział, jaka jest ich faktyczna wartość. Trudno też sobie wyobrazić, że doświadczony naukowiec Bertram Batlogg, szef Bell Laboratories, nie zauważył, że jego pupil Jan Hendrik Schon w opisie pierwszego na świecie nanotranzystora, zbudowanego z jednej tylko cząsteczki chemicznej, posłużył się tymi samymi wykresami i obliczeniami, które występują w opisie klasycznych tranzystorów! Nie zwrócili na to uwagi nawet recenzenci czasopism naukowych. Czy dlatego, że nadużycia w badaniach są nagminne?
Uczeni coraz częściej za wszelką cenę próbują się piąć po szczeblach kariery. Uciekają się do plagiatu, przywłaszczenia prac lub wręcz fałszowania danych. Anonimowy sondaż etyków z uniwersytetu stanu Minnesota wykazał, że naukowcy popełniają "błędy w sztuce" częściej niż lekarze. W USA co trzeci badacz przyznał się do nierzetelności w ostatnich trzech latach, na przykład manipulowania wynikami eksperymentu. Są to jedynie nieetyczne zachowania, a nie fałszerstwa jak w wypadku Hwanga, ale z nich właśnie rodzą się większe przekręty. Do najczęstszych uchybień należy ignorowanie danych, które są niezgodne z tezą pracy. Z tego powodu antropolodzy muszą zweryfikować wszystkie badania dotyczące resztek szkieletów hominidów odkrytych w Niemczech. Datowanie większości z nich zostało sfałszowane przez Reinera Protscha z uniwersytetu we Frankfurcie, nazywanego do niedawna "guru niemieckiej antropologii".
Co szósty naukowiec "ustawia" badania, biorąc pod uwagę oczekiwania sponsorów. Szczególnie dotyczy to testów leków finansowanych przez firmy farmaceutyczne. Manipulowanie wynikami badań doprowadziło w przemyśle farmaceutycznym do największego w ostatnich latach skandalu, jakim było zarejestrowanie środka o nazwie Vioxx. Ten lek był sprzedawany przez pięć lat, zanim ujawniono, że u niektórych chorych na reumatyzm doprowadza do zawału serca. Dopiero wtedy liczące się pisma farmaceutyczne postanowiły, że będą publikować wyniki tylko tych badań, o których rozpoczęciu firmy uprzednio poinformowały. Wcześniej niekorzystne dla producentów leków prace po prostu chowano do szuflady.
Prawda z Harvardu
Co roku na łamach 100 tys. pism naukowych ukazuje się ponad pół miliona publikacji, a co piętnaście lat ich liczba się podwaja. Aż połowa z nich nie jest cytowana ani czytana - służy jedynie do zdobywania stopni naukowych i pozorowania pracy naukowej. Wiele z tych prac to plagiaty. W medycynie trzeba się zapoznać z dwudziestoma teoriami, by dotrzeć do tej wartej choćby rozważenia! Dr Marek Wroński z Newark Medical School w New Jersey ocenia, że co najmniej 30 proc. prac medycznych opiera się na nierzetelnych wynikach. Według dr. Johna Ioannidisa, co najmniej połowa prac jest błędna. Takie badania publikowane są nawet w tak renomowanych ośrodkach jak Harvard Center for Risk Analysis. Tamtejsi uczeni przez kilka lat przekonywali w raporcie "Prawda z Harvardu", że zawarte w żywności pestycydy nie są szkodliwe dla zdrowia! Dopiero drobiazgowa analiza metodologii badań wykazała, że badacze manipulowali danymi, a raport powstał na zlecenie producentów żywności.
Skandale w nauce są zwykle ujawniane, gdy oszust staje się autorytetem lub dokona epokowego odkrycia. Tak było w wypadku Hwanga. Jeśli jednak badacze nie zadbają o etykę prac całego środowiska, do doniesień naukowych coraz częściej trzeba będzie podchodzić z takim samym sceptycyzmem jak do deklaracji polityków.
Więcej możesz przeczytać w 3/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.