Patriotyzm pod rządami Prawa i Sprawiedliwości rośnie szybciej niż nasze zadłużenie
Dzieje się, oj, dzieje i dziać się będzie jeszcze więcej. Malkontenci twierdzą, że dzieje się ostatnio nawet nieco za dużo, ale przecież wszyscy lubimy głupie westerny, w których "coś się dzieje", w przeciwieństwie do ambitnych filmów psychologicznych, w których nie dzieje się nic.
Na czym polega fenomen obecnego dziania się? Ano na tym, że gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie rośnie. Rośnie napięcie w parlamencie, rośnie poparcie ludu dla rządzącej partii, rośnie też wkurzenie opozycji. Jak tylko ogłoszono, że Kaczyński to drugi Piłsudski, rośnie w narodzie duma i przywiązanie do tradycyjnych wartości oraz produktów spożywczych. Patriotyzm pod rządami PiS rośnie już szybciej niż nasze zadłużenie. Media donoszą o spontanicznych akcjach inicjowanych ku chwale ojczyzny. W miejscowości Stopy na Warmii nauczycielka Irena Z. nauczała dziatwę, że Krzysztof Kolumb był Polakiem. Czyż to nie piękna postawa patriotyczna?! Niestety, kuratorium nie doceniło entuzjazmu belferki, która ostatecznie zeznała, że Kolumb był "Amerykaninem lub Anglikiem". Kobietę mściwie uznano za idiotkę i wywalono z placówki szkolnej na zbity pysk.
Skoro w Stopach Kolumb mógł zostać Polakiem, to pewnie w Piętach niebawem uczyć będą, że Polakami byli także Albert Einstein, Marilyn Monroe, a przede wszystkim mityczny człowiek śniegu yeti. Gdyby yeti był Polakiem, z pewnością pomógłby władzom Słupska w trudnej misji. W Słupsku też są patriotami, a dodatkowo potrafią się promować i wymyślili, żeby jeden z nie zdobytych szczytów w Himalajach zdobyć i nazwać go Mount Słupsk. Dzieła zdobycia góry podjął się pewien wysportowany znajomy prezydenta miasta. Złośliwi twierdzą, że taki z niego himalaista jak z Leppera Indianin. Chłop nie znalazł jeszcze odpowiedniej góry, ale zadzwonił już do biura turystycznego, żeby poszukali mu szczytu. Są instrukcje zdobywcy co do szczytu, który ma być jak wystający portfel z tylnej kieszeni gaci pijanego posła Wójcika, czyli łatwy do zdobycia.
Bez dobrej góry to teraz trudno coś osiągnąć nie tylko w polityce. Wiele partii mozolnie dąży do szczytu, ale jedyny, jaki udaje im się ostatecznie osiągnąć, to szczyt hipokryzji, o czym wie nie tylko Marek, ale także Jurek. Taki SLD, któremu poparcie spada niczym dachówki z chwiejącej się rudery przeznaczonej do rozbiórki w trakcie wichury, jedyny skok, jaki może obecnie zaliczyć, to skok na górkę w Himalajach. Tam podobno aż roi się od nie zdobytych jeszcze szczytów. Gdyby tak ściągnąć pomysł od tych ze Słupska, polska lewica mogłaby mieć w Himalajach swoje miejsce. Kto wie, czy nie warto by tam przenieść całego SLD? Po zdobyciu góry i odpowiednich międzynarodowych uzgodnieniach szczyt można by nazwać szczytem Sojuszu lub bardziej światowo Mount Kwach. Warto rozważyć także wariant uhonorowania szczytu nazwiskiem któregoś z obecnych liderów. Olejniczak jako nazwisko zbyt śliskie do gór pasuje średnio, ale już Napieralski jako nazwa góry to strzał w dziesiątkę. Wersja oszczędnościowa to może być szczyt Kalisz, bo połowę zabuli Rysio, który sam w sobie przypomina solidny pagórek, a na drugą połowę może namówi się władze miasta Kalisza.
Szczyt bezczelności, zdaniem samorządu lekarzy, osiągnął minister Ludwik Dorn, który straszył konowałów "wzięciem w kamasze" i podali go do sądu. Oj, nie znają oni Ludwika. Facet, który strzela cytatami z opowiadań Izaaka Babla, może więcej niż zwykli Polacy, tacy jak yeti czy Kolumb. Szczyt zamieszania spowodowała informacja, że kolejnym świadkiem w procesie beatyfikacyjnym JP II ma być po prezydencie Kwaśniewskim generał Wojciech Jaruzelski. Pojawiły się nawet głosy, że może lepiej, aby Karol Wojtyła nie został uznany za świętego, skoro ma o tym świadczyć taka mroczna persona jak generał. Ale z drugiej strony, papież rzeczywiście czyni cuda,i to nawet po śmierci. Jak taki ateista Kwaśniewski wziął ostatnio ślub kościelny, to może i Jaruzel nawróci się i wsypie Breżniewa.
Większość ludzi nie interesuje się jednak polityką, tylko życiem gwiazd. Mimo że już w nowym roku odkryto jakieś nowe gwiazdy i komety, to uwaga opinii publicznej skupia się raczej na gwiazdach naziemnych. Ostatnio dużo pisze się o tym, że Jarosław Kret od pogody ryje pod Agatą Młynarską od festynów. Kret dobrze się urządził, bo ze względu na nazwisko błyszczy także w podziemiu. W Austrii też się wesoło dzieje. Urządzono tam wystawę billboardów, które - rozstawione w centrum Wiednia - miały uświetnić objęcie przez Austrię przewodnictwa w UE. Jedna z prac przedstawiała rozkraczoną gołą babę odzianą jedynie w majtki z logo Wspólnoty Europejskiej. Zgorszeni wiedeńczycy zaprotestowali przeciwko tak zuchwałej prowokacji wspieranej przez rządowe fundusze. W Austrii po trzech dniach zdjęto plakat. W Polsce zdjęto by ministra, a w Holandii majtki pozującej modelce. I oto, jak pięknie się różnimy.
Na czym polega fenomen obecnego dziania się? Ano na tym, że gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie rośnie. Rośnie napięcie w parlamencie, rośnie poparcie ludu dla rządzącej partii, rośnie też wkurzenie opozycji. Jak tylko ogłoszono, że Kaczyński to drugi Piłsudski, rośnie w narodzie duma i przywiązanie do tradycyjnych wartości oraz produktów spożywczych. Patriotyzm pod rządami PiS rośnie już szybciej niż nasze zadłużenie. Media donoszą o spontanicznych akcjach inicjowanych ku chwale ojczyzny. W miejscowości Stopy na Warmii nauczycielka Irena Z. nauczała dziatwę, że Krzysztof Kolumb był Polakiem. Czyż to nie piękna postawa patriotyczna?! Niestety, kuratorium nie doceniło entuzjazmu belferki, która ostatecznie zeznała, że Kolumb był "Amerykaninem lub Anglikiem". Kobietę mściwie uznano za idiotkę i wywalono z placówki szkolnej na zbity pysk.
Skoro w Stopach Kolumb mógł zostać Polakiem, to pewnie w Piętach niebawem uczyć będą, że Polakami byli także Albert Einstein, Marilyn Monroe, a przede wszystkim mityczny człowiek śniegu yeti. Gdyby yeti był Polakiem, z pewnością pomógłby władzom Słupska w trudnej misji. W Słupsku też są patriotami, a dodatkowo potrafią się promować i wymyślili, żeby jeden z nie zdobytych szczytów w Himalajach zdobyć i nazwać go Mount Słupsk. Dzieła zdobycia góry podjął się pewien wysportowany znajomy prezydenta miasta. Złośliwi twierdzą, że taki z niego himalaista jak z Leppera Indianin. Chłop nie znalazł jeszcze odpowiedniej góry, ale zadzwonił już do biura turystycznego, żeby poszukali mu szczytu. Są instrukcje zdobywcy co do szczytu, który ma być jak wystający portfel z tylnej kieszeni gaci pijanego posła Wójcika, czyli łatwy do zdobycia.
Bez dobrej góry to teraz trudno coś osiągnąć nie tylko w polityce. Wiele partii mozolnie dąży do szczytu, ale jedyny, jaki udaje im się ostatecznie osiągnąć, to szczyt hipokryzji, o czym wie nie tylko Marek, ale także Jurek. Taki SLD, któremu poparcie spada niczym dachówki z chwiejącej się rudery przeznaczonej do rozbiórki w trakcie wichury, jedyny skok, jaki może obecnie zaliczyć, to skok na górkę w Himalajach. Tam podobno aż roi się od nie zdobytych jeszcze szczytów. Gdyby tak ściągnąć pomysł od tych ze Słupska, polska lewica mogłaby mieć w Himalajach swoje miejsce. Kto wie, czy nie warto by tam przenieść całego SLD? Po zdobyciu góry i odpowiednich międzynarodowych uzgodnieniach szczyt można by nazwać szczytem Sojuszu lub bardziej światowo Mount Kwach. Warto rozważyć także wariant uhonorowania szczytu nazwiskiem któregoś z obecnych liderów. Olejniczak jako nazwisko zbyt śliskie do gór pasuje średnio, ale już Napieralski jako nazwa góry to strzał w dziesiątkę. Wersja oszczędnościowa to może być szczyt Kalisz, bo połowę zabuli Rysio, który sam w sobie przypomina solidny pagórek, a na drugą połowę może namówi się władze miasta Kalisza.
Szczyt bezczelności, zdaniem samorządu lekarzy, osiągnął minister Ludwik Dorn, który straszył konowałów "wzięciem w kamasze" i podali go do sądu. Oj, nie znają oni Ludwika. Facet, który strzela cytatami z opowiadań Izaaka Babla, może więcej niż zwykli Polacy, tacy jak yeti czy Kolumb. Szczyt zamieszania spowodowała informacja, że kolejnym świadkiem w procesie beatyfikacyjnym JP II ma być po prezydencie Kwaśniewskim generał Wojciech Jaruzelski. Pojawiły się nawet głosy, że może lepiej, aby Karol Wojtyła nie został uznany za świętego, skoro ma o tym świadczyć taka mroczna persona jak generał. Ale z drugiej strony, papież rzeczywiście czyni cuda,i to nawet po śmierci. Jak taki ateista Kwaśniewski wziął ostatnio ślub kościelny, to może i Jaruzel nawróci się i wsypie Breżniewa.
Większość ludzi nie interesuje się jednak polityką, tylko życiem gwiazd. Mimo że już w nowym roku odkryto jakieś nowe gwiazdy i komety, to uwaga opinii publicznej skupia się raczej na gwiazdach naziemnych. Ostatnio dużo pisze się o tym, że Jarosław Kret od pogody ryje pod Agatą Młynarską od festynów. Kret dobrze się urządził, bo ze względu na nazwisko błyszczy także w podziemiu. W Austrii też się wesoło dzieje. Urządzono tam wystawę billboardów, które - rozstawione w centrum Wiednia - miały uświetnić objęcie przez Austrię przewodnictwa w UE. Jedna z prac przedstawiała rozkraczoną gołą babę odzianą jedynie w majtki z logo Wspólnoty Europejskiej. Zgorszeni wiedeńczycy zaprotestowali przeciwko tak zuchwałej prowokacji wspieranej przez rządowe fundusze. W Austrii po trzech dniach zdjęto plakat. W Polsce zdjęto by ministra, a w Holandii majtki pozującej modelce. I oto, jak pięknie się różnimy.
Więcej możesz przeczytać w 3/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.