Tragiczny wypadek pod Berlinem. Rzecznik prasowy niemieckiej policji tłumaczy w telewizji, że „zwłoki zmarłych są właśnie przenoszone do trumien Lindner”. Skąd w niemieckich mediach nazwa polskiej firmy z malutkiego Wągrowca w Wielkopolsce? Bo dla Niemca trumna od Lindnera to jak buty Adidasa dla Polaka. Nic dziwnego – dzisiaj dwóch na trzech Niemców swoją ostatnią podróż odbywa właśnie w polskich trumnach. W większości pochodzą one od Zbigniewa Lindnera, który co roku zbija ich z desek 180 tys. sztuk. Opanował już rynki w Niemczech, Skandynawii i Wielkiej Brytanii. Teraz chce w swoich trumnach chować mieszkańców Karaibów. Ale jak to się w ogóle stało, że polonista i filozof zajął się produkcją trumien?
Wykończył Niemców
– Mieliśmy bogate tradycje tartaczne w rodzinie – śmieje się Zbigniew Lindner. Na poznańskim Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza ukończył filologię polską. Próbował też z filozofią. Po studiach pracował, gdzie się dało: trochę w wojsku, trochę w filmie podczas epizodu w Okręgowym Przedsiębiorstwie Rozpowszechniania Filmów. Ale pieniędzy z tego nie było. W końcu posłuchał teścia, który w PRL pracował w państwowych zakładach drzewnych. To on nauczył go, jak ciąć i heblować deski. W wolnej Polsce Lindner postawił na własny biznes. Otworzył swój pierwszy tartak. Zaczął od produkcji boazerii i drewnianych skrzynek na owoce. Ale szybko zauważył, że marża na skrzynkach jest niewielka, a na podobnych do skrzynek trumnach już o wiele wyższa. A gdy takie trumny zacznie się wysyłać do Niemiec, to już w ogóle można zarobić kolosalne pieniądze. – W tamtych czasach różnica cen w produkcji między Polską a Niemcami była niewyobrażalna – tłumaczy. Lindner nawet nie musiał specjalnie rozpychać się łokciami u naszego zachodniego sąsiada, bo niemieccy producenci sami zaczęli się zgłaszać po polskie trumny. Dzięki temu ich zakłady mogły zamienić się na magazyny, w których trzymano gotowe trumny zamówione u polskich podwykonawców. Lindner pamięta, jak wszyscy pracownicy chodzili podnieceni, kiedy pierwszy raz posłali na Zachód 300 trumien.
Niemcy nie mieli szans na rywalizację. Zarobki pracowników w Polsce były wówczas nawet 10-krotnie niższe niż w Berlinie. Surowiec również był u nas dużo tańszy. – W taki sposób nasze zakłady drzewne zmieniały branżę na funeralną. Jednocześnie zmuszając niemieckich producentów do przebranżowienia się. Dziś zakłady tych producentów są hurtowniami. A produkcja zeszła na dalszy plan – opowiada Lindner. Do dzisiaj 90 proc. produkcji Lindnera idzie na rynki zagraniczne. Jeszcze kilka lat temu było to nawet 98 proc., ale o dziwo od niedawna więcej trumien zaczął sprzedawać w kraju. Polacy od zawsze szukali albo drogich włoskich trumien, albo tych najtańszych chińskiej produkcji. Lindner winę zrzuca na polskich producentów, którzy przez lata byli tak przejęci zdobywaniem zagranicznych rynków, że odpuścili sobie polskiego klienta. O tym, że najtrudniej być prorokiem we własnym kraju, świadczy fakt, że ofiary katastrofy smoleńskiej zostały pochowane we włoskich trumnach przygotowywanych w Rumunii. Mimo że, jak mówi się w branży, wszyscy polscy producenci zaoferowali swoje produkty za darmo. Tymczasem prezydent Czech Václav Havel spoczął w polskiej trumnie. Od Zbigniewa Lindnera.
Trumna na golasa
W 25-tysięcznym Wągrowcu jest lokalnym celebrytą, chociaż sam unika takiego określenia. Ale jak inaczej można go nazwać,skoro np. w restauracji kelnerki wiedzą, co lubi jeść, i od razu proponują jego ulubioną sałatkę? Na ulicy przechodnie zatrzymują go i pytają o hodowlę pszczół oraz produkcję kozich serów, którą prowadzi na swoim ranczu w Borach Tucholskich. Siedziba jego firmy nie wygląda na największą tego typu fabrykę w Europie. Kilka niewysokich hal za drewnianym płotkiem, wokół dużo zieleni. Gdy wchodzimy do środka, od razu rzuca się w oczy sękaty stół w kształcie trumny. I wystawa najnowszych modeli o nazwie „Świat Trumien”. Trumny sosnowe, dębowe, dziecięce, zwierzęce, z motywami marynistycznymi, czyli mewą, słońcem i falami morskimi, albo rock’n’rollowymi – z gitarą basową i pięciolinią wyrzeźbionymi na wieku. W gabinecie prezesa wisi kontrowersyjny kalendarz z nagimi modelkami wyginającymi się przy trumnach. Na nietypowy pomysł na promocję wpadł syn prezesa. – To już 11. edycja.
Produkt zaczął żyć własnym życiem. Ma nawet dyrektora artystycznego. – chwali się Lindner. Ostatnia sesja odbyła się w jednej z mazurskich wsi i zrobiła furorę wśród lokalnych mieszkańców. Cała miejscowość zaangażowała się w pomoc przy sesji. A po niej ludzie poprosili o pozostawienie trumien użytych przy zdjęciach. Zrobili z nich we wsi wystawę. Są dumni, że Lindner cykał fotki swoich produktów właśnie u nich. Jedna z modelek wystąpiła po sesji w niemieckiej telewizji RTL. Przekonywała, że jej babcia była zachwycona efektem. Ale nie wszyscy tak entuzjastycznie podchodzą do kalendarza. Biskup Pieronek uznał go za obrazoburczy i godzący w uczucia religijne. – Spotkałem się z nim i zapytałem, dlaczego tak powiedział. Przecież na trumnach nie ma żadnych symboli religijnych. Dlaczego więc oburzają go puste skrzynie? – pyta przedsiębiorca. Lindner od lat zresztą powtarza, że jest jedynie producentem opakowań. – Kupując bransoletkę Diora, chcemy, żeby była ładnie opakowana. Podobnie jest z człowiekiem – tłumaczy swoją filozofię.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.