Nie myślę, więc jestem – to klucz do zrozumienia tego, co się obecnie dzieje
Mózg tanio sprzedam. Nieużywany. Takich ogłoszeń mogłyby być miliony. Bo okazuje się, że bez mózgu można doskonale funkcjonować. A nawet lepiej, niż używając tego organu. Tylko czy można coś istotnego zrobić: dla siebie, dla bliskich, dla kraju? W rozmowach i debatach (w telewizjach, radiach, uniwersyteckich salach, na posiedzeniach władz i sądów różnych szczebli) nie pada jeszcze uwaga, by maksymalnie wszystko spłycać, ale i bez tego intelektualne życie jest drobnym strumyczkiem, wokół którego są same płycizny. Głupio już było? To będzie jeszcze głupiej!
Albert Einstein powiadał, że świat powinniśmy tłumaczyć tak prosto, jak to jest tylko możliwe. Ale nie prościej. Przy czym prościej nie oznacza ani klarowności, ani logiki, ani odkrywczości, ani rzeczywistej prostoty, która jest matką geniuszu, lecz kompletny bełkot. Klucz jest jeden – psychologia bełkoczącego czy psychologia w ogóle (psychologia kuchenna, oczywiście). W efekcie mamy strumień świadomości idioty. Kiedy w towarzystwie rozmowa schodzi na kompletne manowce i zadaje się aluzyjne pytanie, czy ktoś czytał na przykład Fregego albo Nagla (w ten sposób kulturalnie – bo rzecz dzieje się wśród ludzi mających uniwersyteckie dyplomy – dając do zrozumienia, że w wywodach nie ma za grosz logiki i sensu), reakcją są szeroko otwarte oczęta i stwierdzenie, że nie, ale za to czytało się na przykład Pilcha. O tempora! O mores! Pilch zamiast Fregego to naprawdę rewolucja umysłowa. I jeszcze to zadowolenie, gdy wiele osób bez żenady przyznaje, że nie ma bladego pojęcia o matematyce – nie jakiejś wyższej, ale tej licealnej, której kanon to XVII i XVIII wiek. Nie mają też pojęcia o elementarnej logice, zasadach wynikania czy regułach dowodzenia. Ale za to czytają Tokarczuk i Stasiuka. Istotnie, mózg nie jest już do niczego potrzebny.
Kiedy rządzący nie mają żadnej wizji rozwoju Polski, nie wiedzą, jakim krajem mamy być, jesteśmy zarzucani tysiącznymi szczegółami dotyczącymi technologii rządzenia, a właściwie detalami kłopotów z rządzeniem. Stąd bezsensowne białe szczyty, biegunka konferencji i komunikatów, które mogłaby generować jakaś prosta maszyna, bo inteligencji, czyli mózgu, nie trzeba w to angażować. Tak jakby władza wykonawcza (nie tylko obecna) nie miała pojęcia, na czym polega jej zadanie. To się k…a nauczcie! Podobnie jest z pseudodebatą o traktacie lizbońskim: w ogóle się nie mówi, co traktat zawiera i w jaką stronę zmierza ustrój Unii Europejskiej, bo to wymaga intelektualnego wysiłku. Klasa polityczna zajmuje się za to łatwizną, czyli bzdurnym problemem zawartości ustawy ratyfikacyjnej. I nikt nie czuje z tego powodu zażenowania. Tak jakby rządzący dostawali pieniądze za to, by nam codziennie udowadniać, że się na niczym nie znają. Niechby choć mieli trochę wstydu, żeby się z tym nie obnosić.
Zresztą władze ustawodawcza i sądownicza nie są wcale lepsze. Na każdym kroku słyszymy, jak to posłowie i senatorowie w pocie czoła pichcą nowe ustawy. I zaraz potem słyszymy, że te ustawy mają same niedoróbki. Słyszymy, jacy to wybitni są nasi prawnicy, a profesorowie prawa to już wybitni pośród wybitnych. Ale to oni przygotowują prawne buble wymagające nieustannych nowelizacji, a większość ich tzw. ekspertyz prawnych to produkty urągające inteligencji. Jakby tego było mało, wielu politologów i socjologów raczy nas pracami i przemyśleniami na poziomie banalnych skojarzeń osoby mającej w domu tylko telewizor, bo już posiadanie biblioteki mogłoby im zaszkodzić.
Żeby było sprawiedliwie – w równie nikłym stopniu mózgi są używane przez dziennikarzy. Tu strumień świadomości wypiera jakikolwiek warsztat, o wiedzy nie wspominając. A uwagi o potrzebie samokształcenia są przyjmowane z bezgranicznym zdumieniem. Wszystko wskazuje na to, że kluczem do zrozumienia tego, co się obecnie dzieje, jest zasada: „Nie myślę, więc jestem".
Albert Einstein powiadał, że świat powinniśmy tłumaczyć tak prosto, jak to jest tylko możliwe. Ale nie prościej. Przy czym prościej nie oznacza ani klarowności, ani logiki, ani odkrywczości, ani rzeczywistej prostoty, która jest matką geniuszu, lecz kompletny bełkot. Klucz jest jeden – psychologia bełkoczącego czy psychologia w ogóle (psychologia kuchenna, oczywiście). W efekcie mamy strumień świadomości idioty. Kiedy w towarzystwie rozmowa schodzi na kompletne manowce i zadaje się aluzyjne pytanie, czy ktoś czytał na przykład Fregego albo Nagla (w ten sposób kulturalnie – bo rzecz dzieje się wśród ludzi mających uniwersyteckie dyplomy – dając do zrozumienia, że w wywodach nie ma za grosz logiki i sensu), reakcją są szeroko otwarte oczęta i stwierdzenie, że nie, ale za to czytało się na przykład Pilcha. O tempora! O mores! Pilch zamiast Fregego to naprawdę rewolucja umysłowa. I jeszcze to zadowolenie, gdy wiele osób bez żenady przyznaje, że nie ma bladego pojęcia o matematyce – nie jakiejś wyższej, ale tej licealnej, której kanon to XVII i XVIII wiek. Nie mają też pojęcia o elementarnej logice, zasadach wynikania czy regułach dowodzenia. Ale za to czytają Tokarczuk i Stasiuka. Istotnie, mózg nie jest już do niczego potrzebny.
Kiedy rządzący nie mają żadnej wizji rozwoju Polski, nie wiedzą, jakim krajem mamy być, jesteśmy zarzucani tysiącznymi szczegółami dotyczącymi technologii rządzenia, a właściwie detalami kłopotów z rządzeniem. Stąd bezsensowne białe szczyty, biegunka konferencji i komunikatów, które mogłaby generować jakaś prosta maszyna, bo inteligencji, czyli mózgu, nie trzeba w to angażować. Tak jakby władza wykonawcza (nie tylko obecna) nie miała pojęcia, na czym polega jej zadanie. To się k…a nauczcie! Podobnie jest z pseudodebatą o traktacie lizbońskim: w ogóle się nie mówi, co traktat zawiera i w jaką stronę zmierza ustrój Unii Europejskiej, bo to wymaga intelektualnego wysiłku. Klasa polityczna zajmuje się za to łatwizną, czyli bzdurnym problemem zawartości ustawy ratyfikacyjnej. I nikt nie czuje z tego powodu zażenowania. Tak jakby rządzący dostawali pieniądze za to, by nam codziennie udowadniać, że się na niczym nie znają. Niechby choć mieli trochę wstydu, żeby się z tym nie obnosić.
Zresztą władze ustawodawcza i sądownicza nie są wcale lepsze. Na każdym kroku słyszymy, jak to posłowie i senatorowie w pocie czoła pichcą nowe ustawy. I zaraz potem słyszymy, że te ustawy mają same niedoróbki. Słyszymy, jacy to wybitni są nasi prawnicy, a profesorowie prawa to już wybitni pośród wybitnych. Ale to oni przygotowują prawne buble wymagające nieustannych nowelizacji, a większość ich tzw. ekspertyz prawnych to produkty urągające inteligencji. Jakby tego było mało, wielu politologów i socjologów raczy nas pracami i przemyśleniami na poziomie banalnych skojarzeń osoby mającej w domu tylko telewizor, bo już posiadanie biblioteki mogłoby im zaszkodzić.
Żeby było sprawiedliwie – w równie nikłym stopniu mózgi są używane przez dziennikarzy. Tu strumień świadomości wypiera jakikolwiek warsztat, o wiedzy nie wspominając. A uwagi o potrzebie samokształcenia są przyjmowane z bezgranicznym zdumieniem. Wszystko wskazuje na to, że kluczem do zrozumienia tego, co się obecnie dzieje, jest zasada: „Nie myślę, więc jestem".
Więcej możesz przeczytać w 14/2008 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.