Bo jeśli, jak wmawiają mi codziennie niektórzy autorzy, żyjemy w czasach postpolityki, to czas przyznać, że jej nieodłączną towarzyszką jej postpublicystyka właśnie. Podtyp postpublicystyka nadwiślańska charakteryzuje się tym, że swój byt określa przez negację innych bytów. Nie jest to głupie. To mechanizm znany, ontologicznie sprawdzony i w sumie dość oczywisty. Wiadomo – tonący brzydko się chwyta.
Przykre, ale należy się przyznać, że kiedy nam, dziennikarzom, wypadły z dłoni pióra i długopisy, a kartki papieru zastąpiły plazmowe ekrany komputerów, straciliśmy nie tylko komfort siedzenia w ciepło obitych fotelach, lecz także coś znacznie ważniejszego: straciliśmy z oczu sens istnienia i cel pracy. Trudno nam je dziś namierzyć, bo walczymy o własną równowagę, ślizgając się na desce surfingowej po wzburzonych falach infostrady. Część z nas przeistoczyła się w nic niemogących gadajlamów i nawet jeśli w tekstach zdarza nam się krzyczeć o sprawach naprawdę istotnych – tak jak w swymostatnim tekście krzyczał poprzedni redaktor naczelny „Dziennika Gazety Prawnej" – ten krzyk tonie w gęstym sosie banalności, który rozlewa się dokoła.
Dlatego łatwiej jest uprawiać literackie pieniactwo i żyć z zarzucania wszystkim braku wszystkiego: dobrej woli, kompetencji, możliwości, a przede wszystkim rozumu. Pieniacze oskarżają polityków o folgowanie sondażowym chuciom, pisząc, że to niewolnicy opinii, których interesuje wyłącznie schlebianie najniższym gustom wyborców. Niestety – o sobie możemy powiedzieć to samo. W większości pieniacze krytykują bowiem nie dla sprawy, lecz dla poklasku.
Od publicystyki wolę ostatnio listy czytelników, bo to ci, którzy robią, a nie gadają. „Wróciłam do Polski z myślą, że trzeba coś zmienić (…) Nicnierobienie w tym temacie wkurzało mnie. (…) Zapisałam się do partii. Chcę zostać radną w moim mieście" – napisała do mnie jedna z takich osób. „Aby zobrazować, ile czasu, wysiłku, determinacji trzeba mieć, aby walczyć o Polskę uczciwą i obywatelską i się nie poddać, przesyłam Pani w załączniku pewne pismo" – czytam w innym e-mailu.
Polacy coraz świadomiej włączają się do życia społecznego. Ale przede wszystkim Polacy stają się coraz bardziej przedsiębiorczy – jak niedawno ogłosił GUS, w 2009 r. ponad 307 tys. osób założyło firmy! Dlatego zamiast przynudzać, straszyć albo utyskiwać, odsyłam już państwa na stronę 8, gdzie najwięksi polscy biznesmeni zdradzają, co sprawiło, że odnieśli sukces w interesach, oraz uczciwie dzielą się historiami o swoich wątpliwościach i lękach. Leszek Czarnecki zdradza osobisty algorytm sukcesu, a Zygmunt Solorz przekonuje, że w biznesie – jak w życiu – zawsze się upada; wic polega na tym, by wstać i iść dalej.
Zresztą, jak pisał Bernard Shaw, „życie spędzone na popełnianiu błędów jest nie tylko zacniejsze, lecz także użyteczniejsze niż życie spędzone na nierobieniu niczego".
I jeszcze jedno. To nie ja jestem autorką dialogu z początku tego felietonu. Fragment pochodzi z książeczki „My sweet Raskolnikow" Janusza Głowackiego, którą szczerze państwu polecam.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.