Spór między dwoma kandydatami na kandydata do prezydentury był sukcesem medialnym, ale okazał się merytorycznie pusty. Nie chodziło w nim o nic więcej, niż by przypiąć konkurentowi łatkę, lekko go zdenerwować i wygrać. A żaden spec od politycznej kosmetyki, który redukuje politykę do poziomu reklamy, i żaden redaktor, który ma w pogardzie życie intelektualne, nie przekona mnie, że domena rządzenia to tylko gra i masowa rozrywka.
Dlaczego zarzucam temu sporowi jałowość? Po pierwsze, bo zakazano się różnić. Nie wolno było Komorowskiemu i Sikorskiemu powiedzieć niczego drażliwego, mocnego – poza uprzejmymi złośliwościami w rodzaju „import-eksport" i wytykaniem przeciwnikowi, że nie mówi w obcych językach. Politycy pilnowali tego zakazu, wiedząc, że poważne i ciekawe różnice będą rozdmuchane przez media i wrogie siły. Dziennikarzom zostały inforozrywka i czekanie na jakąś zabawną wpadkę obu kandydatów. Partia, która pilnuje dyscypliny wewnętrznej, tłamsi wewnętrzne dyskusje i nie może sobie pozwolić na niedobre precedensy. Nie ma w niej miejsca na jawne podziały, nie mówiąc już o skrzydłach czy frakcjach. Zarówno PO, jak i PiS mają wbudowaną zasadę centralizmu, kapowania na siebie posłów i wiernopoddańczego stosunku do szefa. Partyjniactwo uważam za najpoważniejszą chorobę polskiego życia politycznego.
Więcej możesz przeczytać w 14-15/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.