Z mojej perspektywy – z perspektywy Schmidta czy Kowalskiego – śmierć to koniec. Koniec wszystkiego, co znam, koniec mnie – takiego, jakim się znam, jakim mnie znają inni ludzie. Jeśli jednak moja śmierć jest nie tylko moja – jeśli kryje się w niej także coś więcej, jeśli umiera w niej także Bóg – to może „śmierć” znaczy także coś innego, nie tylko „koniec”? Dlaczego mielibyśmy rozumieć „śmierć Boga” przez analogię do „śmierci Kowalskiego” (Kowalski przestaje oddychać, serce mu już nie bije, z czasem, niezabalsamowany, rozkłada się)? Dlaczego nie odwrotnie: dlaczego nie rozumieć śmierci człowieka poprzez śmierć Boga?
Wróćmy więc do pytania, co to może znaczyć: „śmierć Boga". Śmierć Kowalskiego znaczy, że go już nie ma: może zostają po nim jakieś ślady, może ktoś go pamięta – ale on sam już jest nieobecny. Ale co to znaczy, że Bóg „jest", bądź że go „nie ma", jak można rozumieć obecność Boga? Na pewno to nie tak jak obecność Kowalskiego na lekcji matematyki. Bóg – dla chrześcijanina – nie jest „obok” mnie (jak Kowalski, mój sąsiad w ławce). Bóg jest we mnie: jego obecność jest wpleciona w moje życie, jest elementem tego życia. Chrześcijański Bóg zrozumiały jest tylko w kontekście czyjegoś życia: tylko tu, tylko w tym związku, tylko w związku z tym bądź innym człowiekiem słowo „Bóg” coś znaczy (albo nic). Inaczej mówiąc: dla chrześcijanina każdy człowiek – on sam, ktoś inny – to nie tylko Kowalski czy Maczalska, lekarka czy policjant: to także miejsce, gdzie można spotkać Boga.
Więcej możesz przeczytać w 17/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.