„W krypcie, w której leżą zwłoki Piłsudskiego, prawie w każdy dzień znajdowane są flaszki po wypitej wódce, papiery, szmaty, niedopałki papierosów, a nawet odchody” – pisał w swych pamiętnikach Wincenty Witos. Przez dwa lata tłumy odwiedzających paraliżowały obrzędy sakralne, zamieniając wawelską katedrę w miejsce gwarnych pielgrzymek do grobu marszałka. Gdy abp Adam Sapieha postanowił położyć kres tym praktykom, wybuchł ogólnopolski spór, znacznie ostrzejszy od tego dzisiejszego. – Atmosfera tego czasu była taka, że w kwietniu 1938 r. Sejm przyjął ustawę o ochronie imienia Józefa Piłsudskiego. Za naruszenie pamięci o marszałku można było trafić do wiezienia na pięć lat – mówi prof. Rafał Habielski z Uniwersytetu Warszawskiego.
Zamieszanie wokół miejsca spoczynku Józefa Piłsudskiego zaczęło się jeszcze przed śmiercią marszałka. Wywołał je on sam, kiedy przed śmiercią poprosił o karteczkę. Napisał na niej: „Na wypadek śmierci". A pod spodem: „Nie wiem, czy nie zechcą mnie pochować na Wawelu. Niech!". To jedno słowo „niech”, wyrażające wolę spoczęcia wśród królów, było dla zwolenników Piłsudskiego słowem świętym, testamentem. A przecież jeszcze w kwietniu 1927 r. gospodarz Wawelu abp Sapieha, godząc się na przeniesienie do katedry zwłok Juliusza Słowackiego, ustalił z rządem, że będzie to ostatni w historii pochówek w królewskich grobach. Pisemną zgodę na ów warunek podpisał sam Józef Piłsudski, ówczesny premier. Marszałkowi bardzo zależało na pochówku Słowackiego, który był jego ukochanym poetą.
Więcej możesz przeczytać w 17/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.