Nazywałem go polskim urzędnikiem perfekcyjnym. Z niewieloma abstynentami potrafiłem przegadać tyle czasu, ile z Władysławem Stasiakiem. Podobnie jak niewielu ludzi zdołało mi zaimponować takim oddaniem państwu, skromnością, pracowitością oraz brakiem typowych dla władzy much w nosie.
Pamiętam, jak zaprosił mnie na obiad, gdy został szefem kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego. To było na początku 2009 r. W rezydencji prezydenckiej, w hotelu przy ulicy Klonowej w Warszawie, w obszernym pokoju ustawiono nieduży stolik i dwa krzesła. Było to tak dziwne i krępujące, że wyjątkowo niewiele byliśmy w stanie sobie powiedzieć podczas obiadu. Na szczęście po kwadransie do ministra zadzwonił prezydent, a Stasiak odebrał, przeprosił i wyszedł na korytarz, rozmawiając z szefem o jakichś państwowych lub pałacowych tajemnicach. Gdy skończył, okazało się, że drzwi pokoju, w którym zostałem, nie da się otworzyć ani od wewnątrz, ani z zewnątrz. Potrzebny był pan z obsługi hotelu. Resztę czasu spędziliśmy, miło gaworząc w korytarzu przy wodzie nalanej do kieliszków.
Więcej możesz przeczytać w 17/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.