Drogi Robercie!
Usłyszawszy, że dwie ulice od mego domu Amerykanin otworzył lokal, gdzie osobiście przyrządza przysmaki kuchni teksańsko-meksykańskiej, bez zwłoki udałem się na miejsce z nadzieją na smakowite burrito, czyli kukurydziany naleśnik napełniony farszem z mięsa i purée z czarnej fasoli - przecież wykonywanie tego smakołyku najlepiej opanowali właśnie Amerykanie. Rzeczywiście, Amerykanin jest prawdziwy, zwija się między garnkami w otwartej kuchni, po polsku ani dudu, z klientami porozumiewa się po angielsku lub przez kelnerkę tłumaczkę. Specjalnością zakładu okazują się bajgle z serem, tuńczykiem albo innymi dodatkami, w sumie rodzaj kanapek. "Bagels" to pieczywo ogromnie popularne w USA, ale pochodzące, rzecz jasna, z kuchni żydowskiej. To dość urocze, że teraz jankes sprzedaje bajgle na krakowskim Kazimierzu, 10 metrów od znów czynnej synagogi.
Ale burritos ani śladu. W bajglach nie gustuję, bo to takie pierścieniowate bułeczki, które nawet jak są świeże, to sprawiają wrażenie czerstwych. Zamówiłem więc chilli, drugi ulubiony tex-mex Ameryki, który za oceanem spełnia niejako funkcję naszego bigosu. I nagle kelnerka stawia przede mną ową mięsno-fasolową paciajkę w miękkim plastikowym talerzu i podsuwa plastikowy widelec. "O nie! - ja na to - gdybym wiedział, że tak się sprawy mają, tobym w ogóle nic nie zamawiał!". No nienawidzę jeść na plastiku, a już zwłaszcza wyginającymi się w ręku pseudosztućcami.
Tu wywiązała się z właścicielem ciekawa rozmowa. Nie wolno mu podawać w prawdziwej zastawie, bo nie dysponuje osobnym pomieszczeniem na zmywalnię. Nie może też przyrządzać meksykańskich naleśników, bo nie ma osobnego pokoju na "myjnię jaj". W lokalu jest bardzo czysto, wszystko powstaje na oczach gości i ja nie miałbym nic przeciw temu, żeby zarówno naczynia, jak i jajka myć w tej samej sali, ale cóż: tak mówią przepisy, na straży których stoi sanepid. A na dyskusje z sanepidem jankesa nie stać, i to nie tylko dlatego, że nie mówi po polsku. Z tego, co się słyszy dookoła, to do urzędników tej znienawidzonej przez inwestujących w drobną gastronomię instytucji, powołanej do ochrony naszego zdrowia i publicznej higieny, nie wystarczy przemawiać słowami.
Wracając do plastików, to przyjdzie chyba chodzić z łyżką za cholewą. Czy to jest bardziej higieniczne?
Twój Bikont z talerzem pod pachą
Przyjacielu!
Współczuję Ci niezmiernie, bo oto doświadczyłeś dwóch przykrości naraz. Przykrość pierwsza bez wątpienia wielka i bolesna, bo rany zadane plastikiem, choć to narzędzie miękkie, są rozległe i trudno się goją. Jedzenie i picie za pomocą tego materiału jawi mi się czynnością niemalże obsceniczną, usprawiedliwioną może pobytem w kosmosie, lecz na pewno nie na działce, a w lokalach gastronomicznych całkowicie niedopuszczalną.
Parę razy usiłowano mi plastikowo nakrywać na plenerowych biesiadach, zawsze w takich sytuacjach odmawiałem poczęstunku. Bo jakże tak - z powodu lenistwa miałaby pójść w zapomnienie cała, tworzona przez wieki sztuka pikników, miałyby zaniknąć wspaniałe kosze i walizy, te prawdziwe sezamy, w których mieszczą się talerze, sztućce, kieliszki do szampana, białego i czerwonego wina, serwetki, obrusy oraz cała masa wiktuałów?! Te cudeńka miałyby zniknąć, bo ktoś wsadzi do bagażnika trochę plastiku?
Część knajp korzysta z tego wynalazku szatana. Niektóre z lenistwa, lecz większość - i tu dochodzimy do drugiej przykrości - z mocy wyroku sanepidu. Skłamałbym, mówiąc, że na sam dźwięk tej nazwy odbezpieczam browning, ponieważ sanepid wykonuje wiele pożytecznych rzeczy. Czasem mam jednak wrażenie, że wzorem policji politycznych tworzy sztucznych wrogów, by uzasadnić swój byt. Pamiętasz rozporządzenie z Krakowa, zakazujące podawania dań w restauracyjnych ogródkach, bo przelatujące gołębie mogłyby do talerza narobić? Albo to, również krakowskie, każące w sklepach samoobsługowych trzymać na półkach bułki i chleb w torebkach? Osobna "myjnia jaj" to przy tym drobiazg. Brak żółtka w tatarze doprowadza mnie zawsze do szału. Tatar bez żółtka to gorsze niż hipotetyczna salmonella. Wiem, o czym mówię, Drogi Przyjacielu, bo doświadczyłem obu tych rzeczy.
Twój RM
Usłyszawszy, że dwie ulice od mego domu Amerykanin otworzył lokal, gdzie osobiście przyrządza przysmaki kuchni teksańsko-meksykańskiej, bez zwłoki udałem się na miejsce z nadzieją na smakowite burrito, czyli kukurydziany naleśnik napełniony farszem z mięsa i purée z czarnej fasoli - przecież wykonywanie tego smakołyku najlepiej opanowali właśnie Amerykanie. Rzeczywiście, Amerykanin jest prawdziwy, zwija się między garnkami w otwartej kuchni, po polsku ani dudu, z klientami porozumiewa się po angielsku lub przez kelnerkę tłumaczkę. Specjalnością zakładu okazują się bajgle z serem, tuńczykiem albo innymi dodatkami, w sumie rodzaj kanapek. "Bagels" to pieczywo ogromnie popularne w USA, ale pochodzące, rzecz jasna, z kuchni żydowskiej. To dość urocze, że teraz jankes sprzedaje bajgle na krakowskim Kazimierzu, 10 metrów od znów czynnej synagogi.
Ale burritos ani śladu. W bajglach nie gustuję, bo to takie pierścieniowate bułeczki, które nawet jak są świeże, to sprawiają wrażenie czerstwych. Zamówiłem więc chilli, drugi ulubiony tex-mex Ameryki, który za oceanem spełnia niejako funkcję naszego bigosu. I nagle kelnerka stawia przede mną ową mięsno-fasolową paciajkę w miękkim plastikowym talerzu i podsuwa plastikowy widelec. "O nie! - ja na to - gdybym wiedział, że tak się sprawy mają, tobym w ogóle nic nie zamawiał!". No nienawidzę jeść na plastiku, a już zwłaszcza wyginającymi się w ręku pseudosztućcami.
Tu wywiązała się z właścicielem ciekawa rozmowa. Nie wolno mu podawać w prawdziwej zastawie, bo nie dysponuje osobnym pomieszczeniem na zmywalnię. Nie może też przyrządzać meksykańskich naleśników, bo nie ma osobnego pokoju na "myjnię jaj". W lokalu jest bardzo czysto, wszystko powstaje na oczach gości i ja nie miałbym nic przeciw temu, żeby zarówno naczynia, jak i jajka myć w tej samej sali, ale cóż: tak mówią przepisy, na straży których stoi sanepid. A na dyskusje z sanepidem jankesa nie stać, i to nie tylko dlatego, że nie mówi po polsku. Z tego, co się słyszy dookoła, to do urzędników tej znienawidzonej przez inwestujących w drobną gastronomię instytucji, powołanej do ochrony naszego zdrowia i publicznej higieny, nie wystarczy przemawiać słowami.
Wracając do plastików, to przyjdzie chyba chodzić z łyżką za cholewą. Czy to jest bardziej higieniczne?
Twój Bikont z talerzem pod pachą
Przyjacielu!
Współczuję Ci niezmiernie, bo oto doświadczyłeś dwóch przykrości naraz. Przykrość pierwsza bez wątpienia wielka i bolesna, bo rany zadane plastikiem, choć to narzędzie miękkie, są rozległe i trudno się goją. Jedzenie i picie za pomocą tego materiału jawi mi się czynnością niemalże obsceniczną, usprawiedliwioną może pobytem w kosmosie, lecz na pewno nie na działce, a w lokalach gastronomicznych całkowicie niedopuszczalną.
Parę razy usiłowano mi plastikowo nakrywać na plenerowych biesiadach, zawsze w takich sytuacjach odmawiałem poczęstunku. Bo jakże tak - z powodu lenistwa miałaby pójść w zapomnienie cała, tworzona przez wieki sztuka pikników, miałyby zaniknąć wspaniałe kosze i walizy, te prawdziwe sezamy, w których mieszczą się talerze, sztućce, kieliszki do szampana, białego i czerwonego wina, serwetki, obrusy oraz cała masa wiktuałów?! Te cudeńka miałyby zniknąć, bo ktoś wsadzi do bagażnika trochę plastiku?
Część knajp korzysta z tego wynalazku szatana. Niektóre z lenistwa, lecz większość - i tu dochodzimy do drugiej przykrości - z mocy wyroku sanepidu. Skłamałbym, mówiąc, że na sam dźwięk tej nazwy odbezpieczam browning, ponieważ sanepid wykonuje wiele pożytecznych rzeczy. Czasem mam jednak wrażenie, że wzorem policji politycznych tworzy sztucznych wrogów, by uzasadnić swój byt. Pamiętasz rozporządzenie z Krakowa, zakazujące podawania dań w restauracyjnych ogródkach, bo przelatujące gołębie mogłyby do talerza narobić? Albo to, również krakowskie, każące w sklepach samoobsługowych trzymać na półkach bułki i chleb w torebkach? Osobna "myjnia jaj" to przy tym drobiazg. Brak żółtka w tatarze doprowadza mnie zawsze do szału. Tatar bez żółtka to gorsze niż hipotetyczna salmonella. Wiem, o czym mówię, Drogi Przyjacielu, bo doświadczyłem obu tych rzeczy.
Twój RM
Chilli z makaronem. Przepis podaje Piotr Bikont. |
---|
Fasolę namoczyć kilka godzin wcześniej albo wręcz poprzedniego wieczora. Cebule posiekać i podsmażyć lekko na oliwie, dodać pokrojone w paski papryki i całe mięso, które musi się chwilę posmażyć, uważnie mieszane, ale nie za długo, żeby nie zrobiło się twarde. Teraz dodać pomidory (mogą być z puszki, tylko broń Boże nie koncentrat), pokruszoną ostrą papryczkę i proszek chilli. Gdy już wyparuje większość soku z pomidorów, podlać szklanką bulionu i dalej gotować, aż mięso będzie miękkie, a sos się odpowiednio zagęści (przy czym chilli ma prawo mieć konsystencję na wpół zupową). Doprawić solą i pieprzem. Makaron gotować o 1,5 minuty krócej, niż podano na opakowaniu, odcedzić i wymieszać z chilli. Na wydaniu posypać siekaną zieleniną. |
Więcej możesz przeczytać w 49/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.