Tomasz Raczek: Panie Zygmuncie, trzydzieści lat temu "Ojciec chrzestny" okazał się nie tylko wielkim przebojem filmowym, ale także uzyskał rangę dzieła obyczajowo-psychologicznego. Groziło to nawet nadaniem gangsterom niebezpiecznie nobilitującej rangi moralnej, co mogłoby się okazać pociągające dla innych. Wówczas wydawało się, że film o mafii nie może się już dalej posunąć, a jednak właśnie się posunął.
Zygmunt Kałużyński: "Ojciec chrzestny" był tylko kolejnym etapem historii gatunku stworzonego w latach 40. i reprezentowanego przez tak głośne dramaty, jak "Sokół maltański" czy "Podwójne ubezpieczenie", oraz przez autorów kryminałów zwanych czarnymi, w odróżnieniu od poprzednich, którzy propagowali zwycięstwo sprawiedliwości i równowagę moralną, czyli Agathy Christie oraz Arthura Conan Doyle'a i ich naśladowców. Pojawił się Raymond Chandler, który wprowadził postać detektywa, osoby kompletnie neutralnej moralnie, zajmującej się tylko własnym interesem. Detektyw Marlowe jest tylko bezstronnym obserwatorem zbrodni, w jaką zostaje wmieszany, wcale nie zależy mu na zwycięstwie prawa. Czarna powieść detektywistyczna lat 40. oraz powieść środowiskowo-mafijna to dwa wielkie etapy mitologii kryminału, które doprowadziły nas do zjawiska niezwykłego, jakim ostatnio okazał się film "Dro-ga do zatracenia". Jest on manierycznym przekształceniem stylistycznym. Przez to stał się nowym zjawiskiem
TR:
cokolwiek dekoracyjnym.
ZK: Ale tego nie było w dotychczasowym rozwoju filmowego czarnego dramatu kryminalnego, mimo że miał on oczywiście swój klimat wizualny. "Droga do zatracenia" działa na wyobraźnię, poczucie poezji, emocje i jest w gruncie rzeczy nie pozbawionym ambicji dziełem sztuki. Pomyślałem sobie w związku z tym filmem bezczelnie o
"Hamlecie". Przecież w tamtej historii też były wątki autentyczne. Szekspir posługiwał się, jak wiadomo, materiałami historycznymi. Hamlet rzeczywiście był w Danii następcą tronu, należał do dynastii, która wtedy walczyła o ocalenie. Tylko czy ten autentyczny Hamlet z XVI wieku przemawiał podobnie jak Hamlet Szekspira? Co stało się z prawdą historyczną? Coś podobnego, co w "Drodze do zatracenia" zrobiono z realnym zjawiskiem gangsteryzmu, które jest przecież faktem socjologicznym i historycznym w dziejach Ameryki.
TR: Nie ma tu tego, co stanowiło o atrakcyjności wcześniejszych filmów gangsterskich: bogato odmalowanej, szczegółowo zaobserwowanej obyczajowości mafiosów i ich rodzin. Historii życia bohaterów podziemia takich jak
Al Capone, filozofii, którą wyznawali, specyficznej gangsterskiej etyki. Nie ma wrażenia, że oglądamy reportaż z życia ujęty w efektowne ramy filmu fabularnego. "Droga do zatracenia" okazała się czymś w rodzaju poematu na temat moralnych wątpliwości ludzi uwikłanych w mafię, bardzo dalekim od dosłownego pokazywania ich codziennego życia.
ZK: To już nie jest ani historia mafijna, ani czarny dramat kryminalny, ani też obraz konkretnej sprawy, lecz dramat nieporozumienia między ojcem i synem. Syn, dojrzewając, traci zaufanie do ojca (Tom Hanks), który jest gangsterem w służbie wielkiej mafii, choć z pozoru prowadzi regularne życie rodzinne. Uderzające jest to, jak ten film wykorzystał już istniejące, przyswojone przez widzów chwyty. Z reguły bohaterami dramatów mafijnych byli albo Włosi, albo Irlandczycy, czyli katolicy. Ale filmy robili protestanci! W "Drodze do zatracenia" zauważyłem, że w rodzinie Hanksa przed spożyciem posiłku odmawia się modlitwę, czego w rodzinach katolickich się nie uprawia, a w protestanckich jak najbardziej, sam byłem tego świadkiem, kiedy zaproszono mnie do domu przyjaciół w Ameryce. Ale tam zaraz po odmówieniu modlitwy rzucają się do żarcia. Tymczasem należący do mafii katolicy po odmówieniu modlitwy jeszcze się żegnają. Drobny gest świadczący o tym, do jakiego stopnia jest to wizja autora protestanta na temat katolicyzmu takiego, jakim postrzega się go w Ameryce - religii archaicznej, zabobonnej, operującej chwytami magicznymi. Widzimy scenę, jak szef gangu przyjmuje komunię. Jest to u katolików gest poprzedzony aktem moralno-psychologicznym: trzeba się wyspowiadać, przystąpić z czystym sercem do komunii, obiecawszy, że będzie się unikać w przyszłości grzechów, jest to po prostu wielka akcja osobista. Tymczasem tutaj widzimy szefa gangu, jak przyjmuje komunię i zaraz po tym wydaje rozkaz zamordowania trzech osób.
TR: Panie Zygmuncie, pańskie porównanie "Drogi do zatracenia" z "Hamletem" Szekspira wydaje mi się nadużyciem. Zawsze można przecież powiedzieć o rzeczy popadającej w manierę: to nie jest tak jak w życiu, to jest poezja i będzie z tego Szekspir. Szczególnie chętnie mówią to artyści egocentrycy, którzy wyżej cenią swój sposób patrzenia na temat niż to, co tak naprawdę chcą nam opowiedzieć. Ten film ma skazę: puszcza do nas oko, że chodzi o sprawy Losu i Przeznaczenia, ale zarazem pozostaje na etapie powierzchownego skojarzenia, poza które nie umie się wyrwać. Zostaje maniera!
ZK: Ależ to właśnie chciałem powiedzieć! Tak się przyczepiłem do sprawy katolicyzmu, żeby podkreślić, że tę schematyczną wizję film już wielokrotnie wykorzystywał.
TR: Szekspir by tak nie zrobił.
ZK: Szekspir też był manieryczny, tylko był poza tym wielkim, twórczym poetą. Gdyby reżyser Sam Mendes był tego formatu artystą, to być może zasługiwałby na określenie "Szekspir czarnego dramatu". Tak nie jest. "Droga do zatracenia" od pionierskich dzieł podejmujących ten temat w sposób artystyczny w latach 40. i od "Ojca chrzestnego", który zrobił to w latach 70., odeszła w sztuczność, stając się abstrakcyjną fantazją, manierycznym baletem, którego wartością jest już nie dramat, lecz wrażenie estetyczne widza.
TR: Wrażenie pozbawione emocji.
ZK: Niestety.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.