Trzeba zadbać o to, by każde życie poświęcone terroryzmowi było życiem zmarnowanym
Wy wszyscy zwątpicie we Mnie tej nocy. Bo jest napisane: "Uderzę pasterza, a rozproszą się owce stada"
Ewangelia według św. Mateusza (26,31)
Najlepszym sposobem ochronienia was jest wyłapanie tych zabójców po kolei i wymierzenie im sprawiedliwości
George W. Bush, 31 października 2002 r.
Stylistyka, jaką posługuje się administracja Busha od 11 września 2001 r., wskazywałaby na to, że Stany Zjednoczone prowadzą wojnę, natomiast działania podejmowane przez Biały Dom nie różnią się od niewielkich akcji policyjnych. Odzwierciedla to rozdwojenie panujące w obozie Busha. Być może nie udało się ujednolicić polityki dlatego, że sam prezydent Stanów Zjednoczonych jest niezdecydowany i nie wie, jakie stanowisko zająć. Rozwój wypadków do listopada 2002 r. sprawił jednak, że rząd amerykański musi dokonać wyboru. Albo wypowie wojnę arabskim reżimom, albo dopuści do radykalnych zmian w społeczeństwie amerykańskim, daremnie próbując je chronić. Musi wybierać między działaniami mającymi na celu obalenie reżimów ucieleśniających sprawę reprezentowaną przez terrorystów albo będzie "wymierzał sprawiedliwość" kolejno wychwytywanym terrorystom.
Zabawa w Hamleta
Bush dość konsekwentnie starał się uniknąć dokonania jednoznacznego wyboru. Być może nie potrafił dostrzec różnicy między wojną a działaniami policyjnymi albo sądził, że zdoła pogodzić dwie przeciwstawne polityki, podążając dwiema drogami jednocześnie. Bez wątpienia sprawiał wrażenie, że zdecyduje się wypowiedzieć wojnę. Przekonywał przecież, że nie ma różnicy między terrorystami a tymi, którzy ich wspierają lub zapewniają im schronienie, a jedyną różnicę można dostrzec między tymi, którzy będą walczyć po naszej stronie, a tymi, którzy tego nie uczynią. Jednocześnie jednak dokonał inwazji na Afganistan. Celem tego natarcia było nie tyle wyplenienie terroryzmu z korzeniami, ile zostawienie w spokoju tych korzeni, czyli reżimów Arabii Saudyjskiej, Syrii i Palestyny. Inwazja na Afganistan wydawała się przeczyć twierdzeniu, że w obecnej wojnie celem Ameryki jest "zmiana reżimów". Posługując się podobnym zabiegiem, Bush w swoich wypowiedziach "pozbawił legitymacji" palestyński reżim Jasera Arafata, co nie przeszkodziło mu nadal go chronić i zażądać od Izraela zgody na powstanie państwa palestyńskiego.
W połowie 2002 r. w wyniku działalności palestyńskich samobójczych zamachowców (opłacanych przez Irak i Arabię Saudyjską) oraz coraz większego zniecierpliwienia Amerykanów, spowodowanego znikomymi rezultatami "wojny z terroryzmem", administracja Busha musiała podjąć decyzję, czy obalić siłą reżim iracki. Ostatecznie padło stwierdzenie - spóźnione i zbyt nieśmiałe - że rząd Saddama Husajna ma powiązania z terrorystami. Zaczęto też oficjalnie podawać nowy powód uzasadniający "zmianę reżimu" - mówiono, że Irak zagraża światu, gdyż dysponuje "bronią masowego rażenia".
Czy Bush ostatecznie postanowił wypowiedzieć wojnę? Nie. Ograniczył się do upoważnienia sekretarza stanu Colina Powella do stwierdzenia, że rozbrojenie Iraku będzie w zasadzie tym samym co "zmiana reżimu", i zgodził się na jeszcze jedną "kontrolę uzbrojenia" tego kraju. Było oczywiste, że inspektorzy niczego nie znajdą, ale pozwoliło to administracji amerykańskiej grać na zwłokę i nie podejmować decyzji. Prezydent USA tak często i tak szczerze zapewniał, że nie zamierza osiągnąć celu za wszelką cenę, że nawet wyjątkowo uprzejmy i stonowany w wypowiedziach George Schulz zarzucił mu zabawianie się w Hamleta.
Posterunkowy Bush
Co rzeczywiście zrobił rząd amerykański? 5 listopada 2002 r. przelatujący nad Jemenem zdalnie sterowany bezzałogowy samolot Predator wystrzelił pocisk Hellfire w samochód wiozący sześciu Arabów. Amerykański wywiad ustalił wcześniej, że byli to członkowie al Kaidy. Była to pierwsza sytuacja, kiedy amerykańskie władze przyznały, że siły zbrojne Stanów Zjednoczonych otworzyły ogień poza granicami Afganistanu. Ta akcja przypomina jednak uderzenia Izraelczyków skierowane przeciw ludziom podejrzewanym o przynależność do organizacji terrorystycznych. Podobnie jak w wypadku akcji izraelskich zapewniano, że celem są wyłącznie jednostki. Takie uderzenia nie zmierzają ani do obalenia reżimów, ani do zmiany ich polityki, toteż nie są to działania wojenne, lecz policyjne.
Ekipa Busha nawoływała, by Amerykanie byli cierpliwi i czujni bacznie obserwując przede wszystkim siebie nawzajem. Nie wymieniono nikogo konkretnego, aby przypadkiem nie urazić muzułmanów (szczególnie Murzynów wyznających islam i Arabów). Wywiad amerykański działał w zasadzie tak samo jak przed 11 września. Przed zorganizowaniem niezależnych badań, które wykazałyby, dlaczego amerykańskie agencje wywiadowcze okazały się najzwyczajniej niekompetentne, rząd Stanów Zjednoczonych zapewnił Amerykanów, że ich ochroni. Mimo to w październiku 2002 r. pewien Amerykanin, który przyjął imię Muhammed, strzelając do trzynastu przypadkowo wybranych osób, przez trzy tygodnie budził grozę mieszkańców Waszyngtonu.
Wielu publicystów, między innymi Charles Colson i Daniel Pipes, zwracało wówczas uwagę, że przeważająca większość muzułmańskich duchownych w Stanach Zjednoczonych rekrutuje się spośród członków sekty Wahabi, szkolonej i finansowanej przez władze Arabii Saudyjskiej. Podkreślano, że religia, jakiej ci muzułmanie uczą uwięzionych przestępców (przede wszystkim czarnych), sprowadza się do wykazania, iż powodem ich problemów jest Ameryka. Trudno sobie wyobrazić lepszy zapalnik. Młodzi mężczyźni, już uciekający się do przemocy, szukający powodów, by się usprawiedliwić i uzasadnić nienawiść do tych, którzy wywoływali ich rozgoryczenie, a później ich ukarali więzieniem, usłyszeli nagle, że rzeczywiście są obcymi między wrogami. Co więcej, uświadomiono im, że są oprócz nich miliony innych kolorowych, którzy są lepsi od Amerykanów i również żywią nienawiść do Stanów Zjednoczonych. Nie potrzeba wielu takich adeptów terroryzmu, by wywołać olbrzymie zmiany w życiu Amerykanów.
W październiku ubiegłego roku mogliśmy się przekonać, jakie zamieszanie zdołali wywołać John Muhammed i John Lee Malvo, chociaż dysponowali bardzo ograniczonymi środkami. Gdyby byli nieco lepiej przeszkoleni w technikach stosowanych przez terrorystów, nigdy by ich nie złapano. Jak kilkunastu lub kilkudziesięciu takich zamachowców zmieniłoby życie w Ameryce?
Jesienią ubiegłego roku poparcie Amerykanów dla administracji Busha (oraz dla Partii Republikańskiej) zależało od jednego. George W. Bush przekonał wcześniej Amerykanów, że przygotowuje się do wojny z wrogami Stanów Zjednoczonych i potrzebuje w tym celu poparcia obywateli. W rezultacie nie mógł sobie pozwolić na to, by uznano, że wycofuje się z obietnicy działania. W jeszcze mniejszym stopniu zaakceptowano by deklarację, że czyni tak, szanując zdanie "sprzymierzeńców", ponieważ Amerykanie dawno już nabrali przekonania, iż tak zwani sojusznicy, na których nie można polegać, zasługują wyłącznie na lekceważenie. Aby nadal liczyć na poparcie Amerykanów, Bush mógł zrobić tylko jedno - zacząć działać stanowczo, rozpocząć i wygrać wojnę.
Na początku listopada to, że Stany Zjednoczone wypowiedzą wojnę, było jednak równie prawdopodobne jak to, że będą się starać "wyłapać morderców po kolei" (pozostaje życzyć szczęścia!). Działania podjęte przez rząd amerykański tak się mają do tego, co należało zrobić, jak klęska do zwycięstwa.
Zinstytucjonalizowana nienawiść
Terrorystyczne ataki skierowane przeciw Stanom Zjednoczonym są konsekwencją odczuwanej przez Arabów wrogości do Ameryki, co z kolei jest rezultatem nienawiści do Ameryki widocznej w różnych formach na całym świecie. Można ją dostrzec nawet w samej Ameryce. Jeśli zamierzamy się pozbyć tych, którzy mogą popełniać akty terroru skierowane przeciw Stanom Zjednoczonym, musimy coś zrobić z tym, że wrogość do Ameryki - nienawiść do nas i pogarda - została zinstytucjonalizowana. Ucieleśnieniem tej postawy są reżimy panujące w krajach arabskich. Samo ich istnienie zachęca do popełniania aktów terroru.
Skąd bierze się w ludziach ta nienawiść? Niekiedy wywodzi się z tego, że doświadczyli oni czegoś, co uważają za zło. Założyciele Stanów Zjednoczonych doradzali, by mieć jak najmniej wspólnego z innymi narodami, by nie ingerować w ich sprawy, ponieważ mamy znikomy wpływ na to, co inni mogą uznać za naruszanie ich dóbr. Zazwyczaj jednak źródłem nienawiści nie jest to, co robią inni, ani nawet to, kim owi inni są, lecz tendencja do oskarżania innych za własne niepowodzenia. W rezultacie ani Ameryka, ani żaden inny kraj nie może nic zrobić z nienawiścią, jaką do niej odczuwają inni. Nawet wówczas, gdy amerykańscy żołnierze wyzwalali Francję spod okupacji nazistowskiej, francuscy intelektualiści mówili między sobą, że Stany Zjednoczone są najgroźniejszym wrogiem. Trzeba jednak pamiętać o tym, że taka postawa jest problemem tych, którzy ją przyjmują. Nie jesteśmy tego w stanie zmienić. Z mnóstwa artykułów i książek poświęconych "korzeniom wściekłości muzułmanów" (najlepiej pisze o tej problematyce Bernard Lewis) wypływa jeden wniosek - źródłem zajadłości jest resentyment wywołany przez ich własne niepowodzenia. W dużej mierze jest on wyłącznie ich problemem.
Naszym problemem jest z kolei to, że wielu współczesnych Arabów, podobnie jak wcześniej Niemców lub Rosjan (nad którymi jednak nikt się nie użala), stworzyło reżimy, które mają się znakomicie i bez przeszkód dają wyraz nienawiści do nas. Nie można wprawdzie zaprzeczyć, że przyczyniliśmy się w pewnym stopniu do stworzenia tych reżimów i w tej mierze Arabowie mają prawo żywić do nas urazę. Nie możemy jednak zrobić nic, co by sprawiło, by nienawidzili nas mniej. Nawet gdybyśmy - Boże broń! - spełnili ich żądania, zaczęli dziko nienawidzić Żydów i zniszczyli Izrael, aby się im przypodobać, ich nienawiść nie zmalałaby ani odrobinę. Gardziliby nami jeszcze bardziej.
Antyamerykański koktajl
Pogarda jest ważnym składnikiem antyamerykańskiego koktajlu. To, że inni nami pogardzają, jest wyłącznie naszą winą. Pogardę odczuwa się wobec tych, których uważa się za bezsilnych. Największą pogardę budzą ci, którzy są potężni lub tacy się wydają, a nie mogą swej potęgi wykorzystać. Z pogardą mamy do czynienia wówczas, gdy szakal gryzie rannego lub zamroczonego lwa. To tania namiastka odwagi. Wyrażając pogardę dla Ameryki, plugawi intelektualiści europejscy mogą się czuć mężczyznami. Bezkarnie szydząc z Ameryki, deklarując moralną wyższość, przekupując amerykańskich biznesmenów i polityków, arabscy dyktatorzy - bo są nimi, niezależnie od tego, czy nazywają siebie królami, czy prezydentami - mogą udawać, że są mężami stanu mającymi wpływ na światową politykę i ukryć prawdziwe oblicze zwykłych bandytów pustyni. Odpowiedzialność za to ponosimy my sami, ponieważ pozwalamy, aby uchodziło im to bezkarnie.
Z punktu widzenia działań militarnych terroryzm nie jest poważnym problemem. Wszyscy terroryści świata - nawet gdyby połączyli siły - nie byliby w stanie wyrządzić więcej szkód niż wyposażony w nowoczesny sprzęt batalion piechoty, okręt marynarki lub eskadra myśliwców. Terroryzm nie jest również wielkim wyzwaniem dla służb wywiadowczych. Jest poważnym zagrożeniem jedynie wówczas, gdy potencjalne ofiary postanawiają zaprzeczać faktom i udają, że terroryści działają samodzielnie i nie bronią sprawy, której ucieleśnieniem są wspierające ich reżimy. Rząd Stanów Zjednoczonych zrobił wszystko, co mógł, by Arabowie gardzili Ameryką. Reagując na akty terroru, władze amerykańskie przez dziesięciolecia albo ograniczały się do bezsilnych gróźb, albo po prostu broniły sprawy terrorystów. Co więcej, opłacały bezpośrednio Egipt i Organizację Wyzwolenia Palestyny, starały się przypodobać Syrii oraz podtrzymywały "szczególne więzi" z Arabią Saudyjską. Utrzymywały wreszcie, że z amerykańskim życiem islam można pogodzić równie dobrze jak episkopalizm. Nie zapominajmy jednak, że zabijanie jednostek, które się nie liczą, podsyca nienawiść. A darowanie życia tym, którzy mają znaczenie, nieuchronnie wywołuje pogardę.
Aby odnieść zwycięstwo w walce z terroryzmem, trzeba przyjąć całkowicie odmienną postawę. Należy poświęcać bardzo mało czasu i energii - lub nie zajmować się tym wcale - na szukanie snajperów i samobójców wysadzających się w powietrze. Trzeba natomiast zadbać o to, by każde życie poświęcone działalności terrorystycznej było życiem zmarnowanym. Należy skazać na przegraną wszystkie programy, które zapewniają arabskim tyraniom legitymizację. Ludzi, którzy są gotowi walczyć za przegraną sprawę, spotyka się raczej na stronach powieści niż w życiu. Trzeba dyskredytować i w miarę możności pozbawiać środków - zamiast je finansować - arabskie reżimy, które zachęcają do walki ze Stanami Zjednoczonymi. Trzeba więc użyć sił zbrojnych, by te reżimy obalić, pozbawić władzy klasy panujące w krajach arabskich, gdyż są one ściśle powiązane z organizacjami terrorystycznymi.
Takie reżimy zawsze będą tworzyć wyłącznie terroryzm, to dzikie tygrysy. A nawet gdyby doszło do tego, że sprawujący w nich władzę staraliby się wprowadzić jakieś zmiany, zginęliby z rąk wewnętrznych wrogów. Ameryka najprawdopodobniej nie jest w stanie zreformować tych reżimów. Wybór jest więc prosty. Albo trzeba je tolerować, godzić się na ich politykę i stosowane przez nie metody terrorystyczne, albo je zniszczyć.
Więcej możesz przeczytać w 3/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.