Jeśli są już "Monologi waginy", to i przeforsowanie teorii warg sromowych wydaje się możliwe. Tylko po co?
Ze wszystkim, co staje się udziałem kobiety, powinien sobie poradzić także mężczyzna - pod takim hasłem ukazał się w Niemczech "Metzler Lexikon Gender Studies/Geschlechterforschung. Ansätze. Personen. Grundbegriffe". Opasłe tomisko, w którym zawarto wiele cennej wiedzy o feministycznych dokonaniach i przemyśleniach, ale i dowodów na to, że niektóre pomysły na życie - zwłaszcza te radykalne - wywołują niepotrzebny uśmiech. I to zgodnie z ideą równouprawnienia, bo i u mężczyzn, i u kobiet. Luce Irigarays całkiem poważnie rozważa pomysł wprowadzenia do mowy potocznej nowego, kobiecego języka. Inne słowa, pojęcia, a w związku z tym i inne znaczenia. Są już amerykańskie "Monologi waginy" i wystarczy. Przyznam, że nigdy nie rozumiałam kobiet, które ponoszą uszczerbek na własnym ego tylko dlatego, że mówi się o nich adwokat, dziennikarz i psycholog, zamiast adwokatka, dziennikarka i psycholożka. Dlatego też i teorię warg sromowych odrzucam w kąt. Chciałabym jedynie wiedzieć, czy miałaby ona obowiązywać także mężczyzn.
Zapewne wychodząc z tego założenia, co Luce Irigarays, grupa szwedzkich feministek kilka lat temu zażądała zaprzestania budowania męskich toalet. W zamian domagała się sieci toalet typu uniseks, które miały - przynajmniej pod względem fizjologicznym - zrównać kobiety z mężczyznami. Nie można dopuścić - grzmiały protestujące - aby mężczyzna, robiąc siusiu na stojąco, obnosił się ze swoją męskością i tym samym poniżał kobiety. Wkrótce więc rozpoczęły się prace nad toaletą równouprawnienia. Pierwszy kobiecy pisuar zaprojektowała jedna z holenderskich firm. Popytu jednak nie było i z siusianiem zostało po staremu. Genialny amerykański komik Groucho Marx mawiał, że nigdy nie chciałby zostać członkiem klubu, do którego przyjmowano by facetów takich jak on. Całkiem niegłupie, zwłaszcza dla tych, którzy nie radzą sobie z poczuciem własnej wartości. Traktują siebie samych tak serio, że życie sprawia przyjemność wszystkim tylko nie im.
Golfowa Ameryka żyje dziś sporem, jaki wybuchł między grupą feministek a jednym z najbardziej prestiżowych klubów golfowych Augusta National Golf Club. Jego członkowie nie chcą, aby w ich klubie grały kobiety. Nie chcą i już. Według nich, nie ma to nic wspólnego ani z męskim szowinizmem, ani z dyskryminacją. Ważna jest tradycja. Przekonują, że skoro 99,99 procent golfistów na świecie nigdy nie zagra w klubie Augusta, to dlaczego robić wyjątek dla golfistek? Argumentują, że w ten sposób klub nie będzie bardziej demokratyczny ani bardziej przyjazny kobietom. Będzie jedynie poprawny politycznie.
Prezydent klubu Hootie Johnson, będący drugą stroną sporu, w liście otwartym napisał: "nikt spoza klubu nie będzie decydował o tym, kto ma być jego członkiem, a już na pewno nie ktoś, kto wymachuje bagnetem". Przy czym pana Johnsona w żadnym razie nie można oskarżać o dyskryminację, bowiem to on - jako jeden z pierwszych - do zarządu swojego banku wprowadził czarnoskórych bankierów. To również dzięki niemu Uniwersytet Południowej Karoliny otrzymał imię Darli Moore, wybitnej bankierki. Chociaż i ta nigdy nie została członkinią Augusta National Golf Club. Tradycja musi być tradycją.
Lawina ruszyła. Marthę Burk, przywódczynię protestu, w jej żądaniach poparł między innymi były kandydat na prezydenta Jesse Jackson i wraz z nią wyruszył na krucjatę przeciwko męskim szowinistom. Dziwi nieco całe to zamieszanie, bo zamknięte kluby wcale nie są czymś nadzwyczajnym. Podobnie rzecz ma się z kobietami, które równie często chcą się spotykać tylko we własnym gronie. Do Golf Club North Toronto od 1924 r. nie przyjęto żadnego mężczyzny. Czy ktoś protestował?
Co prawda najwybitniejszy golfista świata Tiger Woods generalnie opowiada się po stronie "dyskryminowanych" golfistek, ale na tym koniec. Nie zamierza zrezygnować z udziału w kwietniowych rozgrywkach. Mimo że przed drzwiami klubu mają się pojawić Jesse Jackson i feministki ubrane w afgańskie burki w kolorze zielonym, który jest kolorem flagowym klubu. Z telewizyjnych transmisji wycofało się jednak kilku sponsorów, co oznacza, że po raz pierwszy 50 milionów Amerykanów będzie mogło obejrzeć transmisję bez reklamowych przerw. Członków klubu stać na taki luksus. Zapłacą za to czternaście milionów dolarów. Tradycja musi być tradycją.
Zaszczytny tytuł Człowiek Roku tygodnika "Time" otrzymały tym razem trzy kobiety: Cynthia Cooper z Worldcomu, Coleen Rowley z FBI i Sherron Watkins z Enronu. Ta ostatnia już w połowie 2001 r. poinformowała Kennetha Laya, prezesa firmy, o finansowych nieprawidłowościach. Agentka Rowley stała się autorką memo, w którym oskarżyła swoich kolegów o zaniechanie czynności śledczych mogących udaremnić terrorystyczne zamachy w Nowym Jorku. Z kolei Cooper wyciągnęła na światło dzienne nieprawidłowości w księgowaniu w Worldcom. Kim są kobiety, które w walce o zaszczytny tytuł wygrały z kandydaturą George'a Busha? Pochodzą z małych miasteczek, ich rodziny żyły od wypłaty do wypłaty. Są mężatkami, urodziły dzieci, a mężowie dwóch z nich - Rowley i Cooper - prowadzą domy i zajmują się wychowywaniem dzieci. Kiedy dziennikarka "Time'a" zapytała je o wzory do naśladowania, wymieniły: praczkę z Missisipi, która przekazała 150 tysięcy dolarów na jeden z uniwersytetów, Ophrę Winfrey, Barbarę Bush, mamy, babcie i dziadków. Wreszcie ze wszystkim, co staje się udziałem kobiety, powinien poradzić sobie także mężczyzna.
Zapewne wychodząc z tego założenia, co Luce Irigarays, grupa szwedzkich feministek kilka lat temu zażądała zaprzestania budowania męskich toalet. W zamian domagała się sieci toalet typu uniseks, które miały - przynajmniej pod względem fizjologicznym - zrównać kobiety z mężczyznami. Nie można dopuścić - grzmiały protestujące - aby mężczyzna, robiąc siusiu na stojąco, obnosił się ze swoją męskością i tym samym poniżał kobiety. Wkrótce więc rozpoczęły się prace nad toaletą równouprawnienia. Pierwszy kobiecy pisuar zaprojektowała jedna z holenderskich firm. Popytu jednak nie było i z siusianiem zostało po staremu. Genialny amerykański komik Groucho Marx mawiał, że nigdy nie chciałby zostać członkiem klubu, do którego przyjmowano by facetów takich jak on. Całkiem niegłupie, zwłaszcza dla tych, którzy nie radzą sobie z poczuciem własnej wartości. Traktują siebie samych tak serio, że życie sprawia przyjemność wszystkim tylko nie im.
Golfowa Ameryka żyje dziś sporem, jaki wybuchł między grupą feministek a jednym z najbardziej prestiżowych klubów golfowych Augusta National Golf Club. Jego członkowie nie chcą, aby w ich klubie grały kobiety. Nie chcą i już. Według nich, nie ma to nic wspólnego ani z męskim szowinizmem, ani z dyskryminacją. Ważna jest tradycja. Przekonują, że skoro 99,99 procent golfistów na świecie nigdy nie zagra w klubie Augusta, to dlaczego robić wyjątek dla golfistek? Argumentują, że w ten sposób klub nie będzie bardziej demokratyczny ani bardziej przyjazny kobietom. Będzie jedynie poprawny politycznie.
Prezydent klubu Hootie Johnson, będący drugą stroną sporu, w liście otwartym napisał: "nikt spoza klubu nie będzie decydował o tym, kto ma być jego członkiem, a już na pewno nie ktoś, kto wymachuje bagnetem". Przy czym pana Johnsona w żadnym razie nie można oskarżać o dyskryminację, bowiem to on - jako jeden z pierwszych - do zarządu swojego banku wprowadził czarnoskórych bankierów. To również dzięki niemu Uniwersytet Południowej Karoliny otrzymał imię Darli Moore, wybitnej bankierki. Chociaż i ta nigdy nie została członkinią Augusta National Golf Club. Tradycja musi być tradycją.
Lawina ruszyła. Marthę Burk, przywódczynię protestu, w jej żądaniach poparł między innymi były kandydat na prezydenta Jesse Jackson i wraz z nią wyruszył na krucjatę przeciwko męskim szowinistom. Dziwi nieco całe to zamieszanie, bo zamknięte kluby wcale nie są czymś nadzwyczajnym. Podobnie rzecz ma się z kobietami, które równie często chcą się spotykać tylko we własnym gronie. Do Golf Club North Toronto od 1924 r. nie przyjęto żadnego mężczyzny. Czy ktoś protestował?
Co prawda najwybitniejszy golfista świata Tiger Woods generalnie opowiada się po stronie "dyskryminowanych" golfistek, ale na tym koniec. Nie zamierza zrezygnować z udziału w kwietniowych rozgrywkach. Mimo że przed drzwiami klubu mają się pojawić Jesse Jackson i feministki ubrane w afgańskie burki w kolorze zielonym, który jest kolorem flagowym klubu. Z telewizyjnych transmisji wycofało się jednak kilku sponsorów, co oznacza, że po raz pierwszy 50 milionów Amerykanów będzie mogło obejrzeć transmisję bez reklamowych przerw. Członków klubu stać na taki luksus. Zapłacą za to czternaście milionów dolarów. Tradycja musi być tradycją.
Zaszczytny tytuł Człowiek Roku tygodnika "Time" otrzymały tym razem trzy kobiety: Cynthia Cooper z Worldcomu, Coleen Rowley z FBI i Sherron Watkins z Enronu. Ta ostatnia już w połowie 2001 r. poinformowała Kennetha Laya, prezesa firmy, o finansowych nieprawidłowościach. Agentka Rowley stała się autorką memo, w którym oskarżyła swoich kolegów o zaniechanie czynności śledczych mogących udaremnić terrorystyczne zamachy w Nowym Jorku. Z kolei Cooper wyciągnęła na światło dzienne nieprawidłowości w księgowaniu w Worldcom. Kim są kobiety, które w walce o zaszczytny tytuł wygrały z kandydaturą George'a Busha? Pochodzą z małych miasteczek, ich rodziny żyły od wypłaty do wypłaty. Są mężatkami, urodziły dzieci, a mężowie dwóch z nich - Rowley i Cooper - prowadzą domy i zajmują się wychowywaniem dzieci. Kiedy dziennikarka "Time'a" zapytała je o wzory do naśladowania, wymieniły: praczkę z Missisipi, która przekazała 150 tysięcy dolarów na jeden z uniwersytetów, Ophrę Winfrey, Barbarę Bush, mamy, babcie i dziadków. Wreszcie ze wszystkim, co staje się udziałem kobiety, powinien poradzić sobie także mężczyzna.
Więcej możesz przeczytać w 3/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.