Od kilku dni toczy się w prasie dyskusja na temat kiecek. Nie jest to bynajmniej jakiś temat zastępczy i nie ma on za zadanie odwrócić uwagi społeczeństwa od prawdziwych problemów, jak np. służba zdrowia. O, nie. Rzecz dotyczy kiecek nie byle jakich, bo noszonych przez panią premierową Donaldową Tusk. Są to m.in. kreacje Gosi Baczyńskiej, a takie kosztują co najmniej 4 tys. zł. I dobrze – premierowa powinna wyglądać godnie. Jak mówi premier, małżonka, mimo że nie pełni żadnych funkcji państwowych ani partyjnych, musi się pokazywać publicznie. – W związku z tym sama postawiła warunek: „Jeśli mam reprezentować od czasu do czasu państwo polskie, muszę wyglądać” – wyjaśnił Tusk dziennikarzom. Proszę, jaka stanowcza kobieta! Strach pomyśleć, jak byśmy byli reprezentowani, gdyby premier był – dajmy na to – z Krakowa. Radość z wyglądu pani Tusk może nieco psuć jedna rzecz – premierowa wygląda, ale nie za swoje. Kreacje, które obnasza Małgorzata Tusk, zostały kupione z pieniędzy partyjnych. Tusk zapewnia, że nie z dotacji, tylko ze składek, więc nie jest to na szczęście tak, że dwa guziki garsonki sfinansował z podatków Kowalski, a jedną pończoszkę Malinowski. Co najwyżej na ubranko musieli się zrzucić Halicki czy Niesiołowski. Prawdę mówiąc, żadna różnica. Widocznie taki już sznyt platformerski, że jeśli zegarek, to pożyczony, a jeśli kiecka, to fundowana. Natychmiast podniosły się słuszne skądinąd głosy, że premier powinien zarabiać tyle, żeby mu wystarczyło, ale ile to jest, nie wiadomo. „Nigdy nie jesteś dość szczupła ani dość bogata” – mawiała podobno Wallis Simpson. Mam nadzieję, że premierowa wyznaje inne zasady. ■
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.