Ponad połowę inwestycji przedsiębiorcy w nowe miejsce pracy zabiera państwo
Trwa ogólnonarodowe zgadywanie, co wicepremier Grzegorz Kołodko miał na myśli, zapowiadając reformę finansów publicznych. Przytomna część publiczności wietrzy kolejne strzyżenie podatników pod uniwersalnym hasłem: "Reformujemy podatki, bo ojczyzna w potrzebie". Obawiam się, że tak będzie, bo akurat w dziedzinie ratowania gospodarki, rozumianego jako podwyższanie podatków, lewica ma spore osiągnięcia.
Po półtorarocznych rządach lewicy właściwie wszystkie podatki są wyższe, wzrosło zwłaszcza opodatkowanie dochodów osobistych (dotyczy to nie tylko PIT, chodzi również o dublującą się z tym podatkiem podwyższoną składkę na ubezpieczenie zdrowotne). Są też nowe obciążenia: podatek od odsetek z depozytów bankowych i akcyza na energię elektryczną. A pieniędzy było za mało, jest i będzie. Nie jest bowiem w ludzkiej mocy nakarmienie naszego systemu finansów publicznych. On połknie każdą sumę i zażąda więcej. Dlatego przede wszystkim trzeba rozpalonym żelazem wypalać rozplenione marnotrawstwo grosza publicznego. Wbrew pozorom jest to wykonalne. Jeśli "system" jest nachalnie marnotrawny, trzeba zmienić jego konstrukcję. Jeśli dysponenci pieniędzy publicznych bywają bezkarni, trzeba drastycznie ograniczyć pola samowoli i wprowadzić surowe zasady wydawania publicznych funduszy.
Szkoda czasu i atłasu na podlizywanie się obywatelom pomysłami w rodzaju "zerowa stawka" dla najbiedniejszych. To jest mydlenie oczu. Łatwo to udowodnić. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy przedsiębiorcą i chcemy utworzyć miejsce pracy. Przeznaczamy na ten cel 2500 zł miesięcznie. Z tej kwoty pracownik otrzyma tylko 1163 zł! A gdzie reszta? Najwięcej, bo aż 1140 zł (czyli 45,57 proc. tzw. podstawy wymiaru) pochłoną obowiązkowe składki (488 zł na ubezpieczenie emerytalne; 325 zł na ubezpieczenie rentowe; 200 zł na ubezpieczenie zdrowotne; 61,25 zł na ubezpieczenie chorobowe; 61,25 zł na Fundusz Pracy; 3,75 zł na Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych). Dopiero od pomniejszonej kwoty, czyli od 1360 zł, oblicza się zaliczkę na podatek dochodowy od osób fizycznych. Nawet gdyby nie istniała kwota wolna od podatku (227,3 zł miesięcznie) ani zryczałtowane odpisy wydatków na dojazdy do pracy (96,2 zł miesięcznie), to i tak dziewiętnastoprocentowa zaliczka na PIT byłaby mniejsza od obowiązkowej składki na ubezpieczenie rentowe. Po uwzględnieniu owych odliczeń zaliczka wyniesie 197 zł, stanowiąc zaledwie 60 proc. wymienionej składki. Po co bić pianę, zapowiadając zwolnienie biednych z PIT, jeśli równocześnie się ich goli horrendalnymi składkami? Przedsiębiorca wydaje 2500 zł, a pracownik w kasie odbiera 1163 zł. Obaj są wściekli. Obaj mają rację.
Po półtorarocznych rządach lewicy właściwie wszystkie podatki są wyższe, wzrosło zwłaszcza opodatkowanie dochodów osobistych (dotyczy to nie tylko PIT, chodzi również o dublującą się z tym podatkiem podwyższoną składkę na ubezpieczenie zdrowotne). Są też nowe obciążenia: podatek od odsetek z depozytów bankowych i akcyza na energię elektryczną. A pieniędzy było za mało, jest i będzie. Nie jest bowiem w ludzkiej mocy nakarmienie naszego systemu finansów publicznych. On połknie każdą sumę i zażąda więcej. Dlatego przede wszystkim trzeba rozpalonym żelazem wypalać rozplenione marnotrawstwo grosza publicznego. Wbrew pozorom jest to wykonalne. Jeśli "system" jest nachalnie marnotrawny, trzeba zmienić jego konstrukcję. Jeśli dysponenci pieniędzy publicznych bywają bezkarni, trzeba drastycznie ograniczyć pola samowoli i wprowadzić surowe zasady wydawania publicznych funduszy.
Szkoda czasu i atłasu na podlizywanie się obywatelom pomysłami w rodzaju "zerowa stawka" dla najbiedniejszych. To jest mydlenie oczu. Łatwo to udowodnić. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy przedsiębiorcą i chcemy utworzyć miejsce pracy. Przeznaczamy na ten cel 2500 zł miesięcznie. Z tej kwoty pracownik otrzyma tylko 1163 zł! A gdzie reszta? Najwięcej, bo aż 1140 zł (czyli 45,57 proc. tzw. podstawy wymiaru) pochłoną obowiązkowe składki (488 zł na ubezpieczenie emerytalne; 325 zł na ubezpieczenie rentowe; 200 zł na ubezpieczenie zdrowotne; 61,25 zł na ubezpieczenie chorobowe; 61,25 zł na Fundusz Pracy; 3,75 zł na Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych). Dopiero od pomniejszonej kwoty, czyli od 1360 zł, oblicza się zaliczkę na podatek dochodowy od osób fizycznych. Nawet gdyby nie istniała kwota wolna od podatku (227,3 zł miesięcznie) ani zryczałtowane odpisy wydatków na dojazdy do pracy (96,2 zł miesięcznie), to i tak dziewiętnastoprocentowa zaliczka na PIT byłaby mniejsza od obowiązkowej składki na ubezpieczenie rentowe. Po uwzględnieniu owych odliczeń zaliczka wyniesie 197 zł, stanowiąc zaledwie 60 proc. wymienionej składki. Po co bić pianę, zapowiadając zwolnienie biednych z PIT, jeśli równocześnie się ich goli horrendalnymi składkami? Przedsiębiorca wydaje 2500 zł, a pracownik w kasie odbiera 1163 zł. Obaj są wściekli. Obaj mają rację.
Więcej możesz przeczytać w 10/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.