Wojna może być mniejszym złem
To że wojna jest złem, wszyscy wiemy i niczemu by nie służyło wyliczanie wszystkich związanych z nią strat... Jedna strona sądzi, że korzyści, jakie można osiągnąć, przeważają nad ryzykiem, jakie trzeba ponieść, zaś druga strona woli raczej stanąć w obliczu zagrożenia niż się pogodzić z natychmiastową stratą". Tak już pisał Tukidydes, którego to komentarz po dwóch tysiącach lat nic nie stracił ze swej przejmującej przenikliwości. Gdy czytamy go dziś, w ogniu transatlantyckich sporów o wojnę z Irakiem, uderza to, że cytowany opis postępowania "drugiej strony" pasuje jak ulał nie tylko do charakterystyki pobudek działania zagrożonego amerykańskim atakiem Iraku, lecz i do wyjaśnienia zasad francusko-niemieckiego sprzeciwu wobec takiego ataku. Z tych samych powodów można więc być gotowym ryzykować wojnę - i czynić wszystko, by jej zapobiec.
Na zachodzie Europy bez zmian
Wojna podzieliła nie tylko sojusz atlantycki, ale i Europę. "Stara Europa" Rumsfelda postanowiła za wszelką cenę do niej nie dopuścić, "nowa" uznała, że choć wojna jest złem, bywają zła gorsze, i poparła USA. Ci pierwsi to, w pamiętnych słowach amerykańskiego "National Review", "kapitulanckie małpy serojady", ci drudzy zaś - jak uznał wybitny francuski intelektualista Regis Debray - mają po prostu "w zwyczaju być czyimś satelitą". Poziom polemiki sięgnął magla - od dołu, nie od góry. To zaś świadczy, że kwestia jest istotna, zasadnicza - i trafiająca wprost w bebechy. To już nie spory o trujące dymy przemysłowe z Kioto i nawet nie polemiki wokół dopłat rolnych UE. Tu nagle chodzi o być albo nie być. Przedmiotem sporu jest zaś kwestia - w słynnym rozróżnieniu Alberta Camusa - nie tyle dramatyczna, ile tragiczna. Dramat to wybór między dobrem a złem. Tragedia jest wówczas, gdy i Antygona ma rację, i Kreon też się nie myli.
Żaden kontynent nie ma tak bogatych doświadczeń wojennych jak Europa i nigdzie też, poza Chinami, nie napisano na temat wojny tak wiele i tak ważnych prac. Od przywołanego już Tukidydesa, poprzez świętego Augustyna, po Clausewitza najlepsze umysły Europy zmagały się z problemem, kiedy i w jakim wypadku wojna jest usprawiedliwiona, kiedy korzystna, jak ją toczyć, jak chwalić i jak ganić. Jeszcze po I wojnie światowej, mimo Remarque'a i jego przerażającej wizji wojny całkowicie amoralnej i niszczycielskiej, Marinetti potrafił ją chwalić jako święto tężyzny i siły, narzędzie społecznej higieny. Prawdę powiedziawszy, prowojenne peany futurystów bardziej były wierne europejskiej tradycji - od "Pieśni o Rolandzie" po "Górski wieniec" czarnogórskiego władyki Njegosza - niż Weltschmerz autora "Na Zachodzie bez zmian". A przecież istniała także inna, bardziej refleksyjna tradycja prowojenna, sławiąca wojnę - ale sprawiedliwą. Odnajdujemy ją w słowach "Marsylianki" i "Mazurka Dąbrowskiego", w "Roku 1812" Mickiewicza i w "Komu bije dzwon" Ernesta Hemingwaya - tego samego Hemingwaya, który przedtem napisał był remarque'owskie "Pożegnanie z bronią".
Wojna o pokój
Po piecach Oświęcimia nie był już możliwy w Europie nie tylko żaden Marinetti, ale nawet żaden Hemingway. Prawdy o wojnie Europejczycy szukali od tego czasu w książkach Borowskiego czy Prima Leviego - bo przecież nie w zakłamanej, sławiącej wielką ojczyźnianą, literaturze sowieckiej. Wojnę przegrali i ci, którzy ją rozpętali, i ci, którzy padli jej ofiarą. Triumfowały pozaeuropejskie czy półeuropejskie mocarstwa - USA i Związek Sowiecki. Historycy zaczęli mówić o europejskiej trzydziestoletniej wojnie domowej 1918-1945. Zwykłym ludziom wystarczyła zaś wizyta w zburzonej Warszawie i ocalałej Pradze, by rozstrzygnąć spór, czy istnieje w ogóle taka wojna - obronna, sprawiedliwa, wszystko jedno - którą warto byłoby toczyć.
Triumfujący na wschodzie Związek Sowiecki, wyposażony w największą machinę wojenną w historii ludzkości, ową radykalną postawę antywojenną entuzjastycznie popierał, mobilizując zarazem do swej armii ludność własną i państw satelickich. Europejczycy na wschodzie nie mieli możliwości, by walczyć z nową okupacją, i wiedzieli, że w ewentualnej nowej wojnie szybciej zginą, niż zostaną wyzwoleni. Mieszkańcy zachodu kontynentu ani nie musieli walczyć w obronie swej wolności - tę gwarantowały armie NATO - ani też nie chcieli ginąć w obronie wolności cudzej. Im wojna nie groziła, nam niczego nie obiecywała. Paradoksalnie, z dwóch całkowicie odmiennych przesłanek obie strony wyciągnęły te same antywojenne wnioski. Rozstrzygał fakt, że żadne wartości nie usprawiedliwiałyby groźby atomowej zagłady.
Od Jałty do Malty
Gdy zakończyła się zimna wojna, a Bush senior z Gorbaczowem przeszli na zakotwiczonych na Morzu Śródziemnym okrętach from Yalta to Malta, jeszcze przez chwilę Europejczycy z obu stron kontynentu pławili się w złudnym poczuciu, że historia się skończyła, a wojen nie tylko być już nie może, ale po prostu nie będzie. Obudzili się w Kuwejcie.
Pierwsza wojna z Husajnem wyglądała jednak jak echo przebrzmiałego świata, a nie zapowiedź nowego. Zbrojna agresja potężnego sąsiada na małe i bezbronne państwo była powtórką z 1938 r. - ale tym razem demokracje, stare i świeżej daty, były gotowe. Antysaddamowska koalicja zjednoczyła świat od San Francisco po Władywostok (okrężną drogą). Sprawiedliwość zatriumfowała, ale za straszliwą cenę. Do pamięci zbiorowej weszły obrazy uciekających irackich żołnierzy spalonych na szosie pod Kuwejtem i cywilów zabitych w Bagdadzie podczas nalotu na podziemne dowództwo wojsk przeciwlotniczych - nad nim Saddam zbudował schron dla ludności. Potwierdziły się najgorsze obawy Europejczyków: wojna nigdy nie może być słuszna, tak jak nigdy nie mogą być słuszne tortury. Jeśli w tej sprawie ustąpi się raz, ustępstwom, coraz krwawszym, nie będzie już końca. A cel nigdy nie uświęca środków.
Taka postawa ma tę zaletę, że jest konsekwentna i nie podatna na kontrargumenty, zwłaszcza jeśli kontrargumentem jest jedynie cudze cierpienie: zawsze można bowiem stwierdzić, że wojna może spowodować jeszcze większe cierpienia. Amerykanie, których doświadczenie z wojną było pozytywne - wygrali obie wojny światowe i stali się w końcu jedynym supermocarstwem - nie byli w stanie tego pojąć. O II wojnie czytali tylko "Paragraf 22" Hellera i oglądali "Casablancę"; wojna secesyjna, ostatnia toczona na terytorium USA, z pamięci przeszła do historii. Oni raczej nie mieli wątpliwości, że są takie wojny, które dają więcej dobrego niż złego. Gdy zaczęła się rzeź na Bałkanach, próbowali bezskutecznie przekonać Europejczyków do wspólnej interwencji. W Ruandzie już nie próbowali, zapewne także dlatego, że kolor skóry ofiar (i sprawców) budził mniejszą solidarność. Ale gdy rzeź bośniacka miała się powtórzyć w Kosowie, jednak uderzyli.
Groźny sukces
Dla radykalnie antywojennych Europejczyków z zachodu kontynentu sukces Amerykanów w Kosowie jest zagrożeniem, dowodzi bowiem, że wojna może być mniejszym złem. Dlatego skupili się oni nie na twarzach wiwatujących na widok wyzwolicieli Kosowarów, lecz na ciałach cywilów, którzy podczas tej interwencji zginęli. Wiedzieli, że nie mogą pozwolić, by ci, którzy wygrali wojnę, wygrali też pokój - bo wtedy następnym razem znów mogą wygrać. W znacznym stopniu się to udało: o tamtej wojnie mówi się dziś "agresja NATO na Serbię", a nie "wojna o wyzwolenie Kosowa". I dziś mówi się jedynie o "planach amerykańskiej agresji na Irak". Podczas gigantycznych antywojennych demonstracji niesiono transparenty: "Nie wojnie" i "Wolna Palestyna". Nigdy jednak - "Wolny Irak". Lepszy pokój i niewola (cudza) niż wojna i wolność.
Leżącą u podłoża tego myślenia koncepcję Franklin (w liście do Quincy'ego z 11 września 1783 r.; datę polecam miłośnikom spiskowych teorii dziejów) wyłożył był za Cyceronem, który wszelako jest także autorem koncepcji wojny sprawiedliwej. Europejczycy ze wschodu, inaczej niż z zachodu, wiedzą zaś, że choć wojna atomowa byłaby gorsza od niewoli, to bywają też wojny, które warto stoczyć. Tak jak myślenie ich zachodnich odpowiedników ukształtowało półwiecze pokoju, ich - półwiecze niewoli. "Po Srebrenicy - mówił Tadeusz Mazowiecki - czuję się jako Polak w Europie mniej bezpieczny". Ale tylko ktoś ze wschodu kontynentu mógł się utożsamić z mordowanymi cywilami. "Jeśli tak traktujecie Turcję - pytał polski ambasador w NATO, gdy Francja, Niemcy i Belgia zawetowały pomoc dla zagrożonego wojną sojusznika - to na co my moglibyśmy liczyć?" Ale tylko na Wschodzie myśli się poważnie o tym, że może kiedyś trzeba będzie liczyć na sojuszników. Na Zachodzie się wierzy, że wojny nie będzie, jeśli my sami jej nie sprowokujemy.
Na zachodzie Europy bez zmian
Wojna podzieliła nie tylko sojusz atlantycki, ale i Europę. "Stara Europa" Rumsfelda postanowiła za wszelką cenę do niej nie dopuścić, "nowa" uznała, że choć wojna jest złem, bywają zła gorsze, i poparła USA. Ci pierwsi to, w pamiętnych słowach amerykańskiego "National Review", "kapitulanckie małpy serojady", ci drudzy zaś - jak uznał wybitny francuski intelektualista Regis Debray - mają po prostu "w zwyczaju być czyimś satelitą". Poziom polemiki sięgnął magla - od dołu, nie od góry. To zaś świadczy, że kwestia jest istotna, zasadnicza - i trafiająca wprost w bebechy. To już nie spory o trujące dymy przemysłowe z Kioto i nawet nie polemiki wokół dopłat rolnych UE. Tu nagle chodzi o być albo nie być. Przedmiotem sporu jest zaś kwestia - w słynnym rozróżnieniu Alberta Camusa - nie tyle dramatyczna, ile tragiczna. Dramat to wybór między dobrem a złem. Tragedia jest wówczas, gdy i Antygona ma rację, i Kreon też się nie myli.
Żaden kontynent nie ma tak bogatych doświadczeń wojennych jak Europa i nigdzie też, poza Chinami, nie napisano na temat wojny tak wiele i tak ważnych prac. Od przywołanego już Tukidydesa, poprzez świętego Augustyna, po Clausewitza najlepsze umysły Europy zmagały się z problemem, kiedy i w jakim wypadku wojna jest usprawiedliwiona, kiedy korzystna, jak ją toczyć, jak chwalić i jak ganić. Jeszcze po I wojnie światowej, mimo Remarque'a i jego przerażającej wizji wojny całkowicie amoralnej i niszczycielskiej, Marinetti potrafił ją chwalić jako święto tężyzny i siły, narzędzie społecznej higieny. Prawdę powiedziawszy, prowojenne peany futurystów bardziej były wierne europejskiej tradycji - od "Pieśni o Rolandzie" po "Górski wieniec" czarnogórskiego władyki Njegosza - niż Weltschmerz autora "Na Zachodzie bez zmian". A przecież istniała także inna, bardziej refleksyjna tradycja prowojenna, sławiąca wojnę - ale sprawiedliwą. Odnajdujemy ją w słowach "Marsylianki" i "Mazurka Dąbrowskiego", w "Roku 1812" Mickiewicza i w "Komu bije dzwon" Ernesta Hemingwaya - tego samego Hemingwaya, który przedtem napisał był remarque'owskie "Pożegnanie z bronią".
Wojna o pokój
Po piecach Oświęcimia nie był już możliwy w Europie nie tylko żaden Marinetti, ale nawet żaden Hemingway. Prawdy o wojnie Europejczycy szukali od tego czasu w książkach Borowskiego czy Prima Leviego - bo przecież nie w zakłamanej, sławiącej wielką ojczyźnianą, literaturze sowieckiej. Wojnę przegrali i ci, którzy ją rozpętali, i ci, którzy padli jej ofiarą. Triumfowały pozaeuropejskie czy półeuropejskie mocarstwa - USA i Związek Sowiecki. Historycy zaczęli mówić o europejskiej trzydziestoletniej wojnie domowej 1918-1945. Zwykłym ludziom wystarczyła zaś wizyta w zburzonej Warszawie i ocalałej Pradze, by rozstrzygnąć spór, czy istnieje w ogóle taka wojna - obronna, sprawiedliwa, wszystko jedno - którą warto byłoby toczyć.
Triumfujący na wschodzie Związek Sowiecki, wyposażony w największą machinę wojenną w historii ludzkości, ową radykalną postawę antywojenną entuzjastycznie popierał, mobilizując zarazem do swej armii ludność własną i państw satelickich. Europejczycy na wschodzie nie mieli możliwości, by walczyć z nową okupacją, i wiedzieli, że w ewentualnej nowej wojnie szybciej zginą, niż zostaną wyzwoleni. Mieszkańcy zachodu kontynentu ani nie musieli walczyć w obronie swej wolności - tę gwarantowały armie NATO - ani też nie chcieli ginąć w obronie wolności cudzej. Im wojna nie groziła, nam niczego nie obiecywała. Paradoksalnie, z dwóch całkowicie odmiennych przesłanek obie strony wyciągnęły te same antywojenne wnioski. Rozstrzygał fakt, że żadne wartości nie usprawiedliwiałyby groźby atomowej zagłady.
Od Jałty do Malty
Gdy zakończyła się zimna wojna, a Bush senior z Gorbaczowem przeszli na zakotwiczonych na Morzu Śródziemnym okrętach from Yalta to Malta, jeszcze przez chwilę Europejczycy z obu stron kontynentu pławili się w złudnym poczuciu, że historia się skończyła, a wojen nie tylko być już nie może, ale po prostu nie będzie. Obudzili się w Kuwejcie.
Pierwsza wojna z Husajnem wyglądała jednak jak echo przebrzmiałego świata, a nie zapowiedź nowego. Zbrojna agresja potężnego sąsiada na małe i bezbronne państwo była powtórką z 1938 r. - ale tym razem demokracje, stare i świeżej daty, były gotowe. Antysaddamowska koalicja zjednoczyła świat od San Francisco po Władywostok (okrężną drogą). Sprawiedliwość zatriumfowała, ale za straszliwą cenę. Do pamięci zbiorowej weszły obrazy uciekających irackich żołnierzy spalonych na szosie pod Kuwejtem i cywilów zabitych w Bagdadzie podczas nalotu na podziemne dowództwo wojsk przeciwlotniczych - nad nim Saddam zbudował schron dla ludności. Potwierdziły się najgorsze obawy Europejczyków: wojna nigdy nie może być słuszna, tak jak nigdy nie mogą być słuszne tortury. Jeśli w tej sprawie ustąpi się raz, ustępstwom, coraz krwawszym, nie będzie już końca. A cel nigdy nie uświęca środków.
Taka postawa ma tę zaletę, że jest konsekwentna i nie podatna na kontrargumenty, zwłaszcza jeśli kontrargumentem jest jedynie cudze cierpienie: zawsze można bowiem stwierdzić, że wojna może spowodować jeszcze większe cierpienia. Amerykanie, których doświadczenie z wojną było pozytywne - wygrali obie wojny światowe i stali się w końcu jedynym supermocarstwem - nie byli w stanie tego pojąć. O II wojnie czytali tylko "Paragraf 22" Hellera i oglądali "Casablancę"; wojna secesyjna, ostatnia toczona na terytorium USA, z pamięci przeszła do historii. Oni raczej nie mieli wątpliwości, że są takie wojny, które dają więcej dobrego niż złego. Gdy zaczęła się rzeź na Bałkanach, próbowali bezskutecznie przekonać Europejczyków do wspólnej interwencji. W Ruandzie już nie próbowali, zapewne także dlatego, że kolor skóry ofiar (i sprawców) budził mniejszą solidarność. Ale gdy rzeź bośniacka miała się powtórzyć w Kosowie, jednak uderzyli.
Groźny sukces
Dla radykalnie antywojennych Europejczyków z zachodu kontynentu sukces Amerykanów w Kosowie jest zagrożeniem, dowodzi bowiem, że wojna może być mniejszym złem. Dlatego skupili się oni nie na twarzach wiwatujących na widok wyzwolicieli Kosowarów, lecz na ciałach cywilów, którzy podczas tej interwencji zginęli. Wiedzieli, że nie mogą pozwolić, by ci, którzy wygrali wojnę, wygrali też pokój - bo wtedy następnym razem znów mogą wygrać. W znacznym stopniu się to udało: o tamtej wojnie mówi się dziś "agresja NATO na Serbię", a nie "wojna o wyzwolenie Kosowa". I dziś mówi się jedynie o "planach amerykańskiej agresji na Irak". Podczas gigantycznych antywojennych demonstracji niesiono transparenty: "Nie wojnie" i "Wolna Palestyna". Nigdy jednak - "Wolny Irak". Lepszy pokój i niewola (cudza) niż wojna i wolność.
Leżącą u podłoża tego myślenia koncepcję Franklin (w liście do Quincy'ego z 11 września 1783 r.; datę polecam miłośnikom spiskowych teorii dziejów) wyłożył był za Cyceronem, który wszelako jest także autorem koncepcji wojny sprawiedliwej. Europejczycy ze wschodu, inaczej niż z zachodu, wiedzą zaś, że choć wojna atomowa byłaby gorsza od niewoli, to bywają też wojny, które warto stoczyć. Tak jak myślenie ich zachodnich odpowiedników ukształtowało półwiecze pokoju, ich - półwiecze niewoli. "Po Srebrenicy - mówił Tadeusz Mazowiecki - czuję się jako Polak w Europie mniej bezpieczny". Ale tylko ktoś ze wschodu kontynentu mógł się utożsamić z mordowanymi cywilami. "Jeśli tak traktujecie Turcję - pytał polski ambasador w NATO, gdy Francja, Niemcy i Belgia zawetowały pomoc dla zagrożonego wojną sojusznika - to na co my moglibyśmy liczyć?" Ale tylko na Wschodzie myśli się poważnie o tym, że może kiedyś trzeba będzie liczyć na sojuszników. Na Zachodzie się wierzy, że wojny nie będzie, jeśli my sami jej nie sprowokujemy.
Więcej możesz przeczytać w 10/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.