Paryż chce zmusić kandydatów do UE, aby ugięli kolana na stopniach Pałacu Elizejskiego
Od miesiąca eksperci po obu stronach Atlantyku starają się zrozumieć, co sprawiło, że Jacques Chirac zdecydował się na tak ryzykowną strategię i występuje przeciw amerykańskim planom obalenia reżimu Saddama Husajna. Dlaczego Francja ryzykuje jedność ONZ i Unii Europejskiej oraz podważa podstawy istnienia NATO? Zdaniem niektórych analityków, chodzi o pieniądze, inni podejrzewają, że powodem obecnej sytuacji jest to, że Stany Zjednoczone nie okazały Francji dostatecznej wdzięczności za pomoc przy zatwierdzeniu 1441. rezolucji ONZ, którą jednogłośnie zaaprobowała Rada Bezpieczeństwa. Są wreszcie tacy, którzy utrzymują, że gra toczy się o prestiż, popularność i pozory władzy. W istocie jednak nie chodzi o pozory władzy, lecz o władzę rzeczywistą, o znaczenie Francji w Unii Europejskiej.
Rumsfeld godzi w piętę achillesową Francji
W gruncie rzeczy wszystko zaczęło się przed kilkoma tygodniami, w czterdziestą rocznicę podpisania w Paryżu tzw. traktatu elizejskiego. Francja doszła do wniosku, że nadarza się wyjątkowa sposobność - pierwszy raz od zakończenia II wojny światowej Niemcy były w gorszych niż ona stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi. Stając po stronie Berlina, Paryż starał się określić politykę, która ostatecznie mogłaby się stać - w przekonaniu Francuzów - europejskim poglądem na kwestię Iraku.
Wszystko to doskonale pasowało do pozostałych wydarzeń, które nastąpiły tego dnia - wspólnych sesji francuskich i niemieckich parlamentów oraz rządów i utworzenia wspólnego sekretariatu. Te działania zmierzały niemal do stworzenia francusko-niemieckiej konfederacji.
Ich celem było zdobycie gwarancji, że po rozszerzeniu wspólnoty Francja nadal będzie dominować w Unii Europejskiej. Wypowiedziane owego dnia przez Jac-ques'a Chiraca stwierdzenie, że Niemcy i Francja prowadzą "taką samą" politykę w sprawie Iraku, miało być kolejnym drobnym krokiem w tym kierunku. Dla pozostałych państw członkowskich i dla krajów kandydujących do UE było ono upokorzeniem, a dla Schrödera ostrzeżeniem, że Niemcy mogą uprawiać wiarygodną niezależną politykę zagraniczną tylko wówczas, gdy będzie ona zgodna z francuską.
Później jednak wszystko zaczęło się walić. Kierując się nieomylnym instynktem, Donald Rumsfeld dostrzegł słaby punkt zamierzenia, dlatego jego komentarze dotyczące "nowej Europy" wywołały taką wściekłość w Paryżu i Berlinie. Kolejnym ciosem były listy - pierwszy podpisany przez osiem państw (pięć z nich należy do unii, a trzy to duże państwa kandydujące), a drugi przez dziesięć (wszystkie należą do NATO, pięć z nich ma wejść do unii w maju 2004 r.).
Francja stanęła przed trudnym wyborem. Może ustąpić, tracąc prestiż i uprzywilejowaną pozycję w Europie, lub kontynuować dotychczasowy kurs, starając się uratować tyle, ile się da. Administracja Stanów Zjednoczonych nie powinna liczyć na to, że Paryż zmieni zdanie w ostatniej chwili, chyba że zdarzy się coś, co umocni jego pozycję w Europie.
Paryż znalazł szóstą kolumnę Starego Kontynentu
Spójrzmy na sprawę chłodno, podobnie jak się to robi w Pałacu Elizejskim i Quai d'Orsay (w Ministerstwie Spraw Zagranicznych). Francuzi zawsze się obawiali rozszerzenia unii, gdyż uważali, że może ono doprowadzić do wzmocnienia Niemiec, a z pewnością osłabi pozycję Paryża. Teraz dostrzegli nowe niebezpieczeństwo. Oprócz istniejącej już w unii "piątej kolumny", którą tworzą Aznar, Berlusconi i Blair, pojawia się "szósta kolumna" - osiem nowych państw, zdecydowanie opowiadających się po stronie Stanów Zjednoczonych. Do niedawna Francja nie mogła powstrzymywać poszerzania wspólnoty, ponieważ Niemcy uważali, że ten proces leży w ich interesie. Dzięki transatlantyckiemu rozłamowi, do którego doszło za sprawą Iraku, nie jest to już problemem. To przecież Niemcy naciskali na Grecję, państwo przewodniczące w tym roku Radzie Unii Europejskiej, aby nie dopuścić państw Europy Środkowej i Wschodniej do udziału w szczycie poświęconym sprawie Iraku i zorganizować dla nich spotkanie następnego dnia.
Albo kraje "nowej Europy" zrozumieją, kto rządzi tym interesem i ugną kolana na stopniach Pałacu Elizejskiego, albo nie będzie dla nich miejsca w unii. Oba rozwiązania są dla Paryża lepsze niż wprowadzenie do wspólnoty ośmiu niepokornych i nieugiętych nowych członków. Aby osiągnąć swój cel, Francja potrzebuje tylko jednego - cichego przyzwolenia Niemiec na odrzucenie traktatu dotyczącego powiększenia unii przez francuskie Zgromadzenie Narodowe. Któż wątpi, że takie ustępstwo można uzyskać od Schrödera, biorąc pod uwagę powagę i rangę obecnych konfliktów?
Jak rozbroić Chiraca
Napięcie w kontaktach transatlantyckich będzie się utrzymywać tak długo, jak długo Francja może z tej sytuacji czerpać wyłącznie korzyści. Koszty (w postaci rozłamu w Unii Europejskiej i ONZ) warto ponieść, gdyż zyski - z punktu widzenia narodowych interesów Francji - są od nich nieporównanie wyższe (upadek NATO byłby wręcz nieoczekiwaną premią).
Wnioski płynące z tej sytuacji dla Stanów Zjednoczonych są oczywiste. USA muszą zapomnieć o rezolucji ONZ. Nie ma jej w planach obrad Rady Bezpieczeństwa i nie będzie. Znajdzie się w nich dopiero wówczas, gdy "nowa Europa" podporządkuje się "starej". Potrzeba więc błyskawicznego natarcia i szybkiego zwycięstwa. Pozbawią one Chiraca broni, którą nieopatrznie ofiarował mu sekretarz stanu Colin Powell, zwracając się do ONZ z prośbą o swego rodzaju autoryzację ataku na Saddama.
Nie powinniśmy się jednak spodziewać, że po obaleniu reżimu Husajna wszystko wróci do normy. Francja może przecież podtrzymywać napięcia w kontaktach transatlantyckich, blokując w ONZ i Unii Europejskiej amerykańskie inicjatywy dotyczące Iraku. Jedyną nadzieją jest to, że po zakończeniu wojny, kiedy opadną emocje, opamiętają się pozostałe kraje europejskie, między innymi Niemcy. Przecież nie mają żadnego powodu, by dążyć do transatlantyckiego rozłamu.
Rumsfeld godzi w piętę achillesową Francji
W gruncie rzeczy wszystko zaczęło się przed kilkoma tygodniami, w czterdziestą rocznicę podpisania w Paryżu tzw. traktatu elizejskiego. Francja doszła do wniosku, że nadarza się wyjątkowa sposobność - pierwszy raz od zakończenia II wojny światowej Niemcy były w gorszych niż ona stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi. Stając po stronie Berlina, Paryż starał się określić politykę, która ostatecznie mogłaby się stać - w przekonaniu Francuzów - europejskim poglądem na kwestię Iraku.
Wszystko to doskonale pasowało do pozostałych wydarzeń, które nastąpiły tego dnia - wspólnych sesji francuskich i niemieckich parlamentów oraz rządów i utworzenia wspólnego sekretariatu. Te działania zmierzały niemal do stworzenia francusko-niemieckiej konfederacji.
Ich celem było zdobycie gwarancji, że po rozszerzeniu wspólnoty Francja nadal będzie dominować w Unii Europejskiej. Wypowiedziane owego dnia przez Jac-ques'a Chiraca stwierdzenie, że Niemcy i Francja prowadzą "taką samą" politykę w sprawie Iraku, miało być kolejnym drobnym krokiem w tym kierunku. Dla pozostałych państw członkowskich i dla krajów kandydujących do UE było ono upokorzeniem, a dla Schrödera ostrzeżeniem, że Niemcy mogą uprawiać wiarygodną niezależną politykę zagraniczną tylko wówczas, gdy będzie ona zgodna z francuską.
Później jednak wszystko zaczęło się walić. Kierując się nieomylnym instynktem, Donald Rumsfeld dostrzegł słaby punkt zamierzenia, dlatego jego komentarze dotyczące "nowej Europy" wywołały taką wściekłość w Paryżu i Berlinie. Kolejnym ciosem były listy - pierwszy podpisany przez osiem państw (pięć z nich należy do unii, a trzy to duże państwa kandydujące), a drugi przez dziesięć (wszystkie należą do NATO, pięć z nich ma wejść do unii w maju 2004 r.).
Francja stanęła przed trudnym wyborem. Może ustąpić, tracąc prestiż i uprzywilejowaną pozycję w Europie, lub kontynuować dotychczasowy kurs, starając się uratować tyle, ile się da. Administracja Stanów Zjednoczonych nie powinna liczyć na to, że Paryż zmieni zdanie w ostatniej chwili, chyba że zdarzy się coś, co umocni jego pozycję w Europie.
Paryż znalazł szóstą kolumnę Starego Kontynentu
Spójrzmy na sprawę chłodno, podobnie jak się to robi w Pałacu Elizejskim i Quai d'Orsay (w Ministerstwie Spraw Zagranicznych). Francuzi zawsze się obawiali rozszerzenia unii, gdyż uważali, że może ono doprowadzić do wzmocnienia Niemiec, a z pewnością osłabi pozycję Paryża. Teraz dostrzegli nowe niebezpieczeństwo. Oprócz istniejącej już w unii "piątej kolumny", którą tworzą Aznar, Berlusconi i Blair, pojawia się "szósta kolumna" - osiem nowych państw, zdecydowanie opowiadających się po stronie Stanów Zjednoczonych. Do niedawna Francja nie mogła powstrzymywać poszerzania wspólnoty, ponieważ Niemcy uważali, że ten proces leży w ich interesie. Dzięki transatlantyckiemu rozłamowi, do którego doszło za sprawą Iraku, nie jest to już problemem. To przecież Niemcy naciskali na Grecję, państwo przewodniczące w tym roku Radzie Unii Europejskiej, aby nie dopuścić państw Europy Środkowej i Wschodniej do udziału w szczycie poświęconym sprawie Iraku i zorganizować dla nich spotkanie następnego dnia.
Albo kraje "nowej Europy" zrozumieją, kto rządzi tym interesem i ugną kolana na stopniach Pałacu Elizejskiego, albo nie będzie dla nich miejsca w unii. Oba rozwiązania są dla Paryża lepsze niż wprowadzenie do wspólnoty ośmiu niepokornych i nieugiętych nowych członków. Aby osiągnąć swój cel, Francja potrzebuje tylko jednego - cichego przyzwolenia Niemiec na odrzucenie traktatu dotyczącego powiększenia unii przez francuskie Zgromadzenie Narodowe. Któż wątpi, że takie ustępstwo można uzyskać od Schrödera, biorąc pod uwagę powagę i rangę obecnych konfliktów?
Jak rozbroić Chiraca
Napięcie w kontaktach transatlantyckich będzie się utrzymywać tak długo, jak długo Francja może z tej sytuacji czerpać wyłącznie korzyści. Koszty (w postaci rozłamu w Unii Europejskiej i ONZ) warto ponieść, gdyż zyski - z punktu widzenia narodowych interesów Francji - są od nich nieporównanie wyższe (upadek NATO byłby wręcz nieoczekiwaną premią).
Wnioski płynące z tej sytuacji dla Stanów Zjednoczonych są oczywiste. USA muszą zapomnieć o rezolucji ONZ. Nie ma jej w planach obrad Rady Bezpieczeństwa i nie będzie. Znajdzie się w nich dopiero wówczas, gdy "nowa Europa" podporządkuje się "starej". Potrzeba więc błyskawicznego natarcia i szybkiego zwycięstwa. Pozbawią one Chiraca broni, którą nieopatrznie ofiarował mu sekretarz stanu Colin Powell, zwracając się do ONZ z prośbą o swego rodzaju autoryzację ataku na Saddama.
Nie powinniśmy się jednak spodziewać, że po obaleniu reżimu Husajna wszystko wróci do normy. Francja może przecież podtrzymywać napięcia w kontaktach transatlantyckich, blokując w ONZ i Unii Europejskiej amerykańskie inicjatywy dotyczące Iraku. Jedyną nadzieją jest to, że po zakończeniu wojny, kiedy opadną emocje, opamiętają się pozostałe kraje europejskie, między innymi Niemcy. Przecież nie mają żadnego powodu, by dążyć do transatlantyckiego rozłamu.
Więcej możesz przeczytać w 10/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.