Wszystko przez Rywina. Gdyby nie chodził do Michnika z łapówkarską propozycją, toczylibyśmy wojnę pozycyjną, byłby czas na obmyślanie strategii. Rywin wrzucił granat, a potem wszystko poleciało na łeb na szyję - tak jeden ze współpracowników premiera określa powody gwałtownego zaostrzenia konfliktu premiera z prezydentem. Rywin sprawił, że zimna wojna między Kwaśniewskim a Millerem stała się bardzo gorąca. Obaj politycy wiedzą już, że będą ofiary w ich obozach, ale żaden nie może sobie pozwolić, by znalazły się one tylko po jednej stronie. Stąd bierze się wojenna retoryka, zwieranie szeregów i wietrzenie wszędzie prowokacji drugiej strony. Afera Rywina tylko rozpaliła tlący się konflikt między prezydentem a premierem, lecz go nie wywołała.
Konstytucja skazuje prezydenta i premiera na wyniszczającą walkę
Wszystko przez Rywina. Gdyby nie chodził do Michnika z łapówkarską propozycją, toczylibyśmy wojnę pozycyjną, byłby czas na obmyślanie strategii. Rywin wrzucił granat, a potem wszystko poleciało na łeb na szyję - tak jeden ze współpracowników premiera określa powody gwałtownego zaostrzenia konfliktu premiera z prezydentem. Rywin sprawił, że zimna wojna między Kwaśniewskim a Millerem stała się bardzo gorąca. Obaj politycy wiedzą już, że będą ofiary w ich obozach, ale żaden nie może sobie pozwolić, by znalazły się one tylko po jednej stronie. Stąd bierze się wojenna retoryka, zwieranie szeregów i wietrzenie wszędzie prowokacji drugiej strony. Afera Rywina tylko rozpaliła tlący się konflikt między prezydentem a premierem, lecz go nie wywołała.
Nie ma gorszego przeciwnika od człowieka wywodzącego się z tego samego obozu. Nie ma bardziej wyniszczającej walki od wewnętrznego rozlewu krwi" - stwierdził Otto von Bismarck, premier Prus, pierwszy kanclerz Niemiec. Ten opis pasuje jak ulał do konfliktu Kwaśniewski - Miller, a właściwie konfliktu prezydenta z premierem. Na ten konflikt skazali ich twórcy konstytucji, czyli w dużej mierze sam Aleksander Kwaśniewski. Teraz jest on jednocześnie szefem egzekutywy i angielską królową - najczęściej tym ostatnim. Polski system podziału władzy wykonawczej to bodaj największa aberracja w demokratycznym świecie. - Powinien być jeden ośrodek władzy wykonawczej: premier lub prezydent. Jeśli tego nie ma, jest polityczny paraliż - zauważa prof. Zbigniew Brzeziński, politolog, doradca prezydenta Jimmy'ego Cartera ds. bezpieczeństwa.
Nienormalny ustrój III RP
Wedle art. 10 konstytucji, władzę wykonawczą sprawują prezydent i Rada Ministrów. Ale już w art. 146 to Rada Ministrów prowadzi politykę wewnętrzną i zagraniczną RP. Z kolei art. 133 głosi, iż "Prezydent RP w zakresie polityki zagranicznej współdziała z Prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem". Artykuł 134 czyni prezydenta odpowiedzialnym za politykę obronną, ale podobne kompetencje art. 146 daje Radzie Ministrów. Kto więc faktycznie kieruje polską armią i polską dyplomacją. Kto rządzi, a kto kieruje?
- Ustrój w Polsce jest nienormalny. Wybory, które mają charakter bezpośredni i przybierają postać ważnego plebiscytu, są wyborami głowy państwa z kilkoma kompetencjami utrudniającymi życie Rady Ministrów. Ta hybryda skazuje prezydenta i premiera RP na permanentny konflikt - uważa Donald Tusk, wicemarszałek Sejmu. - Prezydent wetuje ustawy, lecz nie ponosi za swoje decyzje żadnej odpowiedzialności. Wszystkie konsekwencje spadają na premiera - zwraca uwagę Jan Krzysztof Bielecki, były premier, dyrektor w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju.
Premier rządzi, prezydent kieruje
Polska konstytucja nawiązuje do skomplikowanego francuskiego systemu cohabitation, tyle że w sposób karykaturalny. We Francji władza i odpowiedzialność skupia się w rękach prezydenta, jeśli obóz polityczny, któremu on przewodzi, ma większość w parlamencie. Jeżeli jednak w Zgromadzeniu Narodowym dominują przeciwnicy prezydenta, nadchodzi czas cohabitation, co oznacza, że rządy przejmuje premier, prezydent zaś może się tylko starać kontrolować rządzącą większość, m.in. za pomocą weta. We francuskim modelu funkcjonowania władzy są jednak elementy stabilizujące, których brakuje w Polsce, na przykład obowiązuje większościowa ordynacja wyborcza.
Twórcy polskiej konstytucji wybrali system, którego nie ma właściwie nigdzie na świecie, bo oznacza klincz władzy wykonawczej. O co chodziło Tadeuszowi Mazowieckiemu, Bronisławowi Geremkowi czy Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, gdy taki system współtworzyli? Z jednej strony, chcieli ograniczyć prezydencką władzę takich polityków jak Lech Wałęsa, z drugiej - nie chcieli, by wybierana w powszechnych wyborach głowa państwa była wyłącznie kukłą. Efekt jest taki, że mamy powtórkę z PRL, gdzie "rząd rządził, a partia kierowała". Teraz partię zastąpił prezydent, który może premierowi rządzenie maksymalnie obrzydzić, ale nie ponosi za to żadnej odpowiedzialności. Mamy więc prawdziwy koktajl Kwaśniewskiego, równie zabójczy jak koktajl Mołotowa.
W USA prezydent (zarazem szef partii rządzącej) jest reprezentantem państwa, dowódcą sił zbrojnych i szefem administracji, którą kształtuje zgodnie ze swoją wolą. Nawet w Rosji prezydent może zmieniać premierów i gabinety wedle własnej woli - konstytucja daje mu uprawnienia superpremiera. W państwach o systemie parlamentarno-gabinetowym ciężar władzy spoczywa na premierze i parlamencie. Na przykład kanclerz Niemiec jest odpowiedzialny za działalność i skład rządu - ministrowie nie muszą nawet mieć zaufania parlamentu. Za pośrednictwem ministrów w pełnym zakresie kieruje sprawami państwa, w tym polityką zagraniczną, siłami zbrojnymi, polityką monetarną. W takich systemach głowy państw praktycznie nie mają w tych dziedzinach nic do powiedzenia.
Rozmiękczanie rządu
Jeszcze rok temu między prezydentem i premierem było tylko "naparzanie się". Przed rekonstrukcją rządu, na początku lipca 2002 r., Kwaśniewski stwierdził: "Prędzej dam sobie zagipsować obie ręce, żebym nie mógł utrzymać pióra, niż podpiszę nominację Kołodki". Po wyborach samorządowych, które SLD wprawdzie wygrał, ale osiągnął wynik znacznie gorszy od spodziewanego, Kwaśniewski zainicjował strategię rozmiękczania rządu. Punktem kulminacyjnym okazała się afera Rywina - na początku i po zeznaniach Jerzego Urbana uderzała ona w premiera i jego ministrów. Wiedzieli o łapówkarskiej propozycji, lecz nie zawiadomili prokuratury. Prezydent też wiedział, i to w tym samym czasie, lecz umiejętnie odwracał od siebie uwagę.
Obecnie w konflikcie prezydent - premier mamy etap walki na zniszczenie przeciwnika. Więcej do stracenia ma Miller, bo przegrana batalia oznacza jego polityczną śmierć. Widząc słabnięcie Millera (mniejszość w Sejmie, fatalna sytuacja gospodarcza, korupcja, dziwne interesy syna premiera), Kwaśniewski już dzieli skórę na nim. A to chce rozwiązywać KRRiTV, a to jego otoczenie puszcza plotki o tworzeniu tzw. rządu fachowców (nieważne, że to pomysł z kręgu political fiction, ważne, że Millera denerwuje), a to szuka następcy Millera w szeregach SLD - najpierw był to Krzysztof Janik, teraz Marek Borowski.
Kwaśniewski sprawił, że Miller czuje się osaczony. Potwierdza to przebieg niedawnego, zamkniętego spotkania premiera z klubem SLD. - Czy chcecie walczyć dalej? Jeśli tak, to jestem gotów pociągnąć rządowy wóz ze zdwojoną siłą. Jeśli nie, to od razu podejmijmy decyzję o rozpisaniu przedterminowych wyborów - tak Miller rozpoczął spotkanie z klubem. Odpowiedź padła natychmiast: Walczymy! - Chcą nas zniszczyć, rozdeptać, zmieść. Nasi wrogowie są zarówno wewnątrz partii, jak i na zewnątrz. Albo się pozbieramy, zewrzemy szyki, albo inicjatywę przejmie inny ośrodek władzy - wtórował premierowi Marek Dyduch, sekretarz generalny SLD. Inny ośrodek władzy to oczywiście Pałac Prezydencki.
Wrześniowy Blitzkrieg
Stronnicy Millera nie mają złudzeń, że jeśli sytuacja będzie się pogarszać, Kwaśniewski pierwszy rzuci hasło samorozwiązania Sejmu i rozpisania nowych wyborów - nawet jeszcze przed czerwcowym referendum europejskim. - Kwaśniewski może to zrobić już w kwietniu. Wtedy to on stanąłby na czele kampanii referendalnej i odebrał Millerowi jego ostatni atut - pozytywny wynik referendum, który byłby dla premiera ogromnym zastrzykiem wzmacniającym. Kwaśniewski stałby się mężem opatrznościowym, Miller zaś zniknąłby z politycznej sceny - opowiada jeden z bliskich współpracowników premiera.
Leszek Miller bierze to ponoć pod uwagę i ma plan kontrataku. Po zwycięskim referendum Miller miałby w kieszeni reelekcję na szefa SLD, a potem szybko podałby się do dymisji oraz doprowadził do samorozwiązania Sejmu (wystarczy 307 głosów, żeby taki projekt przeszedł w Sejmie) i rozpisania przedterminowych wyborów - we wrześniu tego roku. Jak się dowiedzieliśmy, ten scenariusz był już rozważany podczas spotkania klubu SLD z Leszkiem Millerem. Trwanie do 2005 r. na stanowisku szefa gabinetu mniejszościowego uznano nie tylko za nierealne, ale i nieopłacalne. Po decyzji Sejmu o samorozwiązaniu wybory mogłyby się odbyć w ciągu 45 dni - tak wynika z konstytucji. - Jeśli Sejm zdecyduje się na taki krok, to prezydent rozpisze nowe wybory i będą się one musiały odbyć w ciągu pięciu, sześciu tygodni - mówi "Wprost" prof. Piotr Winczorek, konstytucjonalista z Uniwersytetu Warszawskiego. - Kampania wyborcza będzie bardzo krótka - taki Blitzkrieg, więc wygrają formacje najlepiej zorganizowane, czyli my, Samoobrona i Liga Polskich Rodzin. Piekło pochłonie niezborną, cywilizowaną prawicę spod znaku PiS i Platformy Obywatelskiej - wieszczy znany polityk sojuszu.
Zanim ten scenariusz się ziści, SLD chce uśpić czujność opozycji, głównie właśnie partii braci Kaczyńskich i PO. Podczas ostatniego posiedzenia klubu marszałek Sejmu Marek Borowski przekonywał swoich partyjnych kolegów, by nie potępiali w czambuł projektów ustaw zgłaszanych przez PiS i PO. - Deklarujmy chęć współpracy. Niech PiS zgłasza swoje pomysły antykorupcyjne, niech platforma proponuje swoje rozwiązania podatkowe, a my zapewniajmy o tym, że to dobre pomysły i chcemy nad nimi pracować - apelował Borowski. Wyciszenie konfliktów z opozycją pozwoli się skupić na rozbrajaniu min podkładanych przez pałac.
Prawo dominującego samca
Eskalacji konfliktu między prezydentem a premierem paradoksalnie sprzyja to, że pochodzą z jednego obozu politycznego. Tak jak w stadzie lwów nie ma dwóch przywódców (prawo dominującego samca), tak nie może ich być w SLD, zwłaszcza że już za dwa lata Kwaśniewski musi znaleźć dla siebie miejsce, jeśli nie chce być politycznym emerytem. Odebranie Millerowi przywództwa nad SLD jest najprostszym i najbardziej realnym rozwiązaniem. Kwaśniewski wyciągnął zresztą wnioski z konfliktów o przywództwo na prawicy, toczonych przez całą kadencję z prawicowymi premierami przez Lecha Wałęsę. Tamta wojna skończyła się przegraną Wałęsy, który rozpędził po drodze całe swoje polityczne zaplecze. Kwaśniewski jest w znacznie lepszej sytuacji - jeśli pogrzebie Millera, będzie naturalnym przywódcą SLD. Do końca prezydentury namaści tymczasowego szefa partii, na przykład Józefa Oleksego. Były premier odżegnuje się od tego, ale zwolennicy Millera są przekonani, że taką propozycję mógłby przyjąć.
Narastanie konfliktu między Kwaśniewskim i Millerem sprawia, że oba obozy prześcigają się w szerzeniu spiskowych teorii. Niemal każda ważna decyzja czy deklaracja premiera odbierana jest w obozie prezydenta jako cios wymierzony w głowę państwa. I na odwrót. Kiedy wybuchła afera Rywina, ludzie Millera byli przekonani, że za jej ujawnieniem stoi Aleksander Kwaśniewski. Wkrótce pojawiła się plotka o romansie prezydenta z piosenkarką Edytą Górniak. Kiedy przed kilkoma dniami prezydent zaapelował do członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, by podali się do dymisji, sugerując jednocześnie likwidację rady, chwilę potem wystąpił szef rządu chętny do rozpędzenia nie tylko KRRiTV, ale i Rady Polityki Pieniężnej - ciała bronionego przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Zwolennicy Millera nie mają wątpliwości, że to pałac stoi za rewelacjami na temat niejasnych interesów syna premiera. Jako rewanżu pałac spodziewa się ujawnienia faktów niewygodnych dla któregoś z prezydenckich ministrów, na przykład dotyczących kontraktów zbrojeniowych.
Przeciąć wrzód!
- Na razie nie widzę możliwości zmiany dziwnego układu, w którym tkwi władza wykonawcza w Polsce. Obecna konstytucja i proporcjonalny system wyborczy na pewno szkodzą państwu, ale nie szkodzą klasie politycznej. Przecież w mętnej wodzie można znacznie więcej złowić - uważa prof. Edmund Wnuk-Lipiński z Instytutu Studiów Politycznych PAN. Potwierdza to zachowanie większości klasy politycznej, która nie chce systemu prezydenckiego na wzór amerykański. Z kolei tylko PiS i PO opowiadają się za większościową ordynacją wyborczą. Wyborcy nie mają tych dylematów - 74,3 proc. badanych na zamówienie "Wprost" przez Pentor chce w Polsce rządów prezydenckich (tylko 17,2 proc. jest przeciwnego zdania), a 66,1 proc. domaga się większościowych wyborów (18,1 proc. jest temu przeciwne). Może choć raz polscy politycy wysłuchaliby głosu wyborców i przecięli wrzód, który wyrósł na konstytucyjnym absurdzie podziału władz i proporcjonalnej ordynacji.
Wszystko przez Rywina. Gdyby nie chodził do Michnika z łapówkarską propozycją, toczylibyśmy wojnę pozycyjną, byłby czas na obmyślanie strategii. Rywin wrzucił granat, a potem wszystko poleciało na łeb na szyję - tak jeden ze współpracowników premiera określa powody gwałtownego zaostrzenia konfliktu premiera z prezydentem. Rywin sprawił, że zimna wojna między Kwaśniewskim a Millerem stała się bardzo gorąca. Obaj politycy wiedzą już, że będą ofiary w ich obozach, ale żaden nie może sobie pozwolić, by znalazły się one tylko po jednej stronie. Stąd bierze się wojenna retoryka, zwieranie szeregów i wietrzenie wszędzie prowokacji drugiej strony. Afera Rywina tylko rozpaliła tlący się konflikt między prezydentem a premierem, lecz go nie wywołała.
Nie ma gorszego przeciwnika od człowieka wywodzącego się z tego samego obozu. Nie ma bardziej wyniszczającej walki od wewnętrznego rozlewu krwi" - stwierdził Otto von Bismarck, premier Prus, pierwszy kanclerz Niemiec. Ten opis pasuje jak ulał do konfliktu Kwaśniewski - Miller, a właściwie konfliktu prezydenta z premierem. Na ten konflikt skazali ich twórcy konstytucji, czyli w dużej mierze sam Aleksander Kwaśniewski. Teraz jest on jednocześnie szefem egzekutywy i angielską królową - najczęściej tym ostatnim. Polski system podziału władzy wykonawczej to bodaj największa aberracja w demokratycznym świecie. - Powinien być jeden ośrodek władzy wykonawczej: premier lub prezydent. Jeśli tego nie ma, jest polityczny paraliż - zauważa prof. Zbigniew Brzeziński, politolog, doradca prezydenta Jimmy'ego Cartera ds. bezpieczeństwa.
Nienormalny ustrój III RP
Wedle art. 10 konstytucji, władzę wykonawczą sprawują prezydent i Rada Ministrów. Ale już w art. 146 to Rada Ministrów prowadzi politykę wewnętrzną i zagraniczną RP. Z kolei art. 133 głosi, iż "Prezydent RP w zakresie polityki zagranicznej współdziała z Prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem". Artykuł 134 czyni prezydenta odpowiedzialnym za politykę obronną, ale podobne kompetencje art. 146 daje Radzie Ministrów. Kto więc faktycznie kieruje polską armią i polską dyplomacją. Kto rządzi, a kto kieruje?
- Ustrój w Polsce jest nienormalny. Wybory, które mają charakter bezpośredni i przybierają postać ważnego plebiscytu, są wyborami głowy państwa z kilkoma kompetencjami utrudniającymi życie Rady Ministrów. Ta hybryda skazuje prezydenta i premiera RP na permanentny konflikt - uważa Donald Tusk, wicemarszałek Sejmu. - Prezydent wetuje ustawy, lecz nie ponosi za swoje decyzje żadnej odpowiedzialności. Wszystkie konsekwencje spadają na premiera - zwraca uwagę Jan Krzysztof Bielecki, były premier, dyrektor w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju.
Premier rządzi, prezydent kieruje
Polska konstytucja nawiązuje do skomplikowanego francuskiego systemu cohabitation, tyle że w sposób karykaturalny. We Francji władza i odpowiedzialność skupia się w rękach prezydenta, jeśli obóz polityczny, któremu on przewodzi, ma większość w parlamencie. Jeżeli jednak w Zgromadzeniu Narodowym dominują przeciwnicy prezydenta, nadchodzi czas cohabitation, co oznacza, że rządy przejmuje premier, prezydent zaś może się tylko starać kontrolować rządzącą większość, m.in. za pomocą weta. We francuskim modelu funkcjonowania władzy są jednak elementy stabilizujące, których brakuje w Polsce, na przykład obowiązuje większościowa ordynacja wyborcza.
Twórcy polskiej konstytucji wybrali system, którego nie ma właściwie nigdzie na świecie, bo oznacza klincz władzy wykonawczej. O co chodziło Tadeuszowi Mazowieckiemu, Bronisławowi Geremkowi czy Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, gdy taki system współtworzyli? Z jednej strony, chcieli ograniczyć prezydencką władzę takich polityków jak Lech Wałęsa, z drugiej - nie chcieli, by wybierana w powszechnych wyborach głowa państwa była wyłącznie kukłą. Efekt jest taki, że mamy powtórkę z PRL, gdzie "rząd rządził, a partia kierowała". Teraz partię zastąpił prezydent, który może premierowi rządzenie maksymalnie obrzydzić, ale nie ponosi za to żadnej odpowiedzialności. Mamy więc prawdziwy koktajl Kwaśniewskiego, równie zabójczy jak koktajl Mołotowa.
W USA prezydent (zarazem szef partii rządzącej) jest reprezentantem państwa, dowódcą sił zbrojnych i szefem administracji, którą kształtuje zgodnie ze swoją wolą. Nawet w Rosji prezydent może zmieniać premierów i gabinety wedle własnej woli - konstytucja daje mu uprawnienia superpremiera. W państwach o systemie parlamentarno-gabinetowym ciężar władzy spoczywa na premierze i parlamencie. Na przykład kanclerz Niemiec jest odpowiedzialny za działalność i skład rządu - ministrowie nie muszą nawet mieć zaufania parlamentu. Za pośrednictwem ministrów w pełnym zakresie kieruje sprawami państwa, w tym polityką zagraniczną, siłami zbrojnymi, polityką monetarną. W takich systemach głowy państw praktycznie nie mają w tych dziedzinach nic do powiedzenia.
Rozmiękczanie rządu
Jeszcze rok temu między prezydentem i premierem było tylko "naparzanie się". Przed rekonstrukcją rządu, na początku lipca 2002 r., Kwaśniewski stwierdził: "Prędzej dam sobie zagipsować obie ręce, żebym nie mógł utrzymać pióra, niż podpiszę nominację Kołodki". Po wyborach samorządowych, które SLD wprawdzie wygrał, ale osiągnął wynik znacznie gorszy od spodziewanego, Kwaśniewski zainicjował strategię rozmiękczania rządu. Punktem kulminacyjnym okazała się afera Rywina - na początku i po zeznaniach Jerzego Urbana uderzała ona w premiera i jego ministrów. Wiedzieli o łapówkarskiej propozycji, lecz nie zawiadomili prokuratury. Prezydent też wiedział, i to w tym samym czasie, lecz umiejętnie odwracał od siebie uwagę.
Obecnie w konflikcie prezydent - premier mamy etap walki na zniszczenie przeciwnika. Więcej do stracenia ma Miller, bo przegrana batalia oznacza jego polityczną śmierć. Widząc słabnięcie Millera (mniejszość w Sejmie, fatalna sytuacja gospodarcza, korupcja, dziwne interesy syna premiera), Kwaśniewski już dzieli skórę na nim. A to chce rozwiązywać KRRiTV, a to jego otoczenie puszcza plotki o tworzeniu tzw. rządu fachowców (nieważne, że to pomysł z kręgu political fiction, ważne, że Millera denerwuje), a to szuka następcy Millera w szeregach SLD - najpierw był to Krzysztof Janik, teraz Marek Borowski.
Kwaśniewski sprawił, że Miller czuje się osaczony. Potwierdza to przebieg niedawnego, zamkniętego spotkania premiera z klubem SLD. - Czy chcecie walczyć dalej? Jeśli tak, to jestem gotów pociągnąć rządowy wóz ze zdwojoną siłą. Jeśli nie, to od razu podejmijmy decyzję o rozpisaniu przedterminowych wyborów - tak Miller rozpoczął spotkanie z klubem. Odpowiedź padła natychmiast: Walczymy! - Chcą nas zniszczyć, rozdeptać, zmieść. Nasi wrogowie są zarówno wewnątrz partii, jak i na zewnątrz. Albo się pozbieramy, zewrzemy szyki, albo inicjatywę przejmie inny ośrodek władzy - wtórował premierowi Marek Dyduch, sekretarz generalny SLD. Inny ośrodek władzy to oczywiście Pałac Prezydencki.
Wrześniowy Blitzkrieg
Stronnicy Millera nie mają złudzeń, że jeśli sytuacja będzie się pogarszać, Kwaśniewski pierwszy rzuci hasło samorozwiązania Sejmu i rozpisania nowych wyborów - nawet jeszcze przed czerwcowym referendum europejskim. - Kwaśniewski może to zrobić już w kwietniu. Wtedy to on stanąłby na czele kampanii referendalnej i odebrał Millerowi jego ostatni atut - pozytywny wynik referendum, który byłby dla premiera ogromnym zastrzykiem wzmacniającym. Kwaśniewski stałby się mężem opatrznościowym, Miller zaś zniknąłby z politycznej sceny - opowiada jeden z bliskich współpracowników premiera.
Leszek Miller bierze to ponoć pod uwagę i ma plan kontrataku. Po zwycięskim referendum Miller miałby w kieszeni reelekcję na szefa SLD, a potem szybko podałby się do dymisji oraz doprowadził do samorozwiązania Sejmu (wystarczy 307 głosów, żeby taki projekt przeszedł w Sejmie) i rozpisania przedterminowych wyborów - we wrześniu tego roku. Jak się dowiedzieliśmy, ten scenariusz był już rozważany podczas spotkania klubu SLD z Leszkiem Millerem. Trwanie do 2005 r. na stanowisku szefa gabinetu mniejszościowego uznano nie tylko za nierealne, ale i nieopłacalne. Po decyzji Sejmu o samorozwiązaniu wybory mogłyby się odbyć w ciągu 45 dni - tak wynika z konstytucji. - Jeśli Sejm zdecyduje się na taki krok, to prezydent rozpisze nowe wybory i będą się one musiały odbyć w ciągu pięciu, sześciu tygodni - mówi "Wprost" prof. Piotr Winczorek, konstytucjonalista z Uniwersytetu Warszawskiego. - Kampania wyborcza będzie bardzo krótka - taki Blitzkrieg, więc wygrają formacje najlepiej zorganizowane, czyli my, Samoobrona i Liga Polskich Rodzin. Piekło pochłonie niezborną, cywilizowaną prawicę spod znaku PiS i Platformy Obywatelskiej - wieszczy znany polityk sojuszu.
Zanim ten scenariusz się ziści, SLD chce uśpić czujność opozycji, głównie właśnie partii braci Kaczyńskich i PO. Podczas ostatniego posiedzenia klubu marszałek Sejmu Marek Borowski przekonywał swoich partyjnych kolegów, by nie potępiali w czambuł projektów ustaw zgłaszanych przez PiS i PO. - Deklarujmy chęć współpracy. Niech PiS zgłasza swoje pomysły antykorupcyjne, niech platforma proponuje swoje rozwiązania podatkowe, a my zapewniajmy o tym, że to dobre pomysły i chcemy nad nimi pracować - apelował Borowski. Wyciszenie konfliktów z opozycją pozwoli się skupić na rozbrajaniu min podkładanych przez pałac.
Prawo dominującego samca
Eskalacji konfliktu między prezydentem a premierem paradoksalnie sprzyja to, że pochodzą z jednego obozu politycznego. Tak jak w stadzie lwów nie ma dwóch przywódców (prawo dominującego samca), tak nie może ich być w SLD, zwłaszcza że już za dwa lata Kwaśniewski musi znaleźć dla siebie miejsce, jeśli nie chce być politycznym emerytem. Odebranie Millerowi przywództwa nad SLD jest najprostszym i najbardziej realnym rozwiązaniem. Kwaśniewski wyciągnął zresztą wnioski z konfliktów o przywództwo na prawicy, toczonych przez całą kadencję z prawicowymi premierami przez Lecha Wałęsę. Tamta wojna skończyła się przegraną Wałęsy, który rozpędził po drodze całe swoje polityczne zaplecze. Kwaśniewski jest w znacznie lepszej sytuacji - jeśli pogrzebie Millera, będzie naturalnym przywódcą SLD. Do końca prezydentury namaści tymczasowego szefa partii, na przykład Józefa Oleksego. Były premier odżegnuje się od tego, ale zwolennicy Millera są przekonani, że taką propozycję mógłby przyjąć.
Narastanie konfliktu między Kwaśniewskim i Millerem sprawia, że oba obozy prześcigają się w szerzeniu spiskowych teorii. Niemal każda ważna decyzja czy deklaracja premiera odbierana jest w obozie prezydenta jako cios wymierzony w głowę państwa. I na odwrót. Kiedy wybuchła afera Rywina, ludzie Millera byli przekonani, że za jej ujawnieniem stoi Aleksander Kwaśniewski. Wkrótce pojawiła się plotka o romansie prezydenta z piosenkarką Edytą Górniak. Kiedy przed kilkoma dniami prezydent zaapelował do członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, by podali się do dymisji, sugerując jednocześnie likwidację rady, chwilę potem wystąpił szef rządu chętny do rozpędzenia nie tylko KRRiTV, ale i Rady Polityki Pieniężnej - ciała bronionego przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Zwolennicy Millera nie mają wątpliwości, że to pałac stoi za rewelacjami na temat niejasnych interesów syna premiera. Jako rewanżu pałac spodziewa się ujawnienia faktów niewygodnych dla któregoś z prezydenckich ministrów, na przykład dotyczących kontraktów zbrojeniowych.
Przeciąć wrzód!
- Na razie nie widzę możliwości zmiany dziwnego układu, w którym tkwi władza wykonawcza w Polsce. Obecna konstytucja i proporcjonalny system wyborczy na pewno szkodzą państwu, ale nie szkodzą klasie politycznej. Przecież w mętnej wodzie można znacznie więcej złowić - uważa prof. Edmund Wnuk-Lipiński z Instytutu Studiów Politycznych PAN. Potwierdza to zachowanie większości klasy politycznej, która nie chce systemu prezydenckiego na wzór amerykański. Z kolei tylko PiS i PO opowiadają się za większościową ordynacją wyborczą. Wyborcy nie mają tych dylematów - 74,3 proc. badanych na zamówienie "Wprost" przez Pentor chce w Polsce rządów prezydenckich (tylko 17,2 proc. jest przeciwnego zdania), a 66,1 proc. domaga się większościowych wyborów (18,1 proc. jest temu przeciwne). Może choć raz polscy politycy wysłuchaliby głosu wyborców i przecięli wrzód, który wyrósł na konstytucyjnym absurdzie podziału władz i proporcjonalnej ordynacji.
Ustrój prezydencki? | |
---|---|
TAK | |
LECH WAŁĘSA były prezydent RP W obecnej sytuacji politycznej trzeba Polsce i Polakom silnej i pewnej władzy. Ustrój prezydencki jest najlepszą odpowiedzią na to, co się dzieje w Polsce. Polacy, zmęczeni przepychankami politycznymi, na pewno poparliby zmianę systemu z parlamentarno-gabinetowego na prezydencko-parlamentarny. | DARIUSZ ROSATI członek Rady Polityki Pieniężnej, były minister spraw zagranicznych W Europie Zachodniej ustrój prezydencki, z wyjątkiem Francji, nie istnieje. Dominuje on natomiast w państwach wschodnioeuropejskich. Funkcjonuje oczywiście także w USA. U nas system prezydencki przydałby się dlatego, że wciąż jesteśmy państwem w okresie przemian, gdy potrzebna jest silna i stabilna władza. |
NIE | |
MIECZYSŁAW RAKOWSKI były premier Polsce nie jest potrzebny system prezydencki. Jestem za umacnianiem obecnego systemu gabinetowo-parlamentarnego, który - przynajmniej na razie - zdaje egzamin. | TADEUSZ MAZOWIECKI były premier W Polsce istnieje właściwa równowaga między wyposażonym w silne prerogatywy premierem a prezydentem, który wcale nie pełni tylko funkcji reprezentacyjnych. Myślę, że nie trzeba tu niczego zmieniać. |
Więcej możesz przeczytać w 12/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.