Każdy film Juliusza Machulskiego obejrzało średnio milion widzów
Jako kilkunastoletni chłopiec Juliusz Machulski napisał długi list do Francisa Forda Coppoli, zapewnijąc, że zostanie reżyserem. Twórca "Ojca chrzestnego" odpisał mu, zachęcając do zgłębiania tajników kina. Dziś Machulski jest dla polskiego kina nie mniej ważny niż Coppola dla amerykańskiego. Bez niego nie byłoby nie tylko najpopularniejszych komedii ostatniego ćwierćwiecza, ale także "Długu" Krauzego, czy "Historii miłosnych" Stuhra.
Scenariusz swojego fabularnego debiutu "Vabank" 25-letni student reżyserii Machulski napisał w pięć tygodni. Potem wyreżyserował go niczym doświadczony wyga. Pastiszowa opowieść nawiązująca do amerykańskiego "Żądła" była najefektowniejszym polskim debiutem ostatniego ćwierćwiecza. Intryga kryminalna, cytaty z klasyki kina, dowcipne dialogi, wyraziste postacie, gwiazdorska obsada. Z czasem okazało się to znakiem rozpoznawczym jego twórczości.
Reżyser urynkowiony
- Od pewnego czasu środowisko filmowe dryfuje w niebezpiecznym kierunku. Produkowanie filmu samo w sobie stało się istotą polskiej kinematografii. Najmniej liczy się efekt ostateczny, którego potem nie jest w stanie przełknąć biedny widz - twierdzi Machulski. Jego najnowszy film - "Superprodukcja" - to przewrotna komedia o nadwiślańskim Hollywood. Od kilku tygodni film znajduje się na szczycie polskiego box office'u, wyprzedzając "Władcę pierścieni", a nawet nowy film Stevena Spielberga "Złap mnie, jeśli potrafisz". Dla Machulskiego to nie pierwszyzna. Twórca "Seksmisji" jest jedynym polskim reżyserem, którego każde dzieło ogląda średnio milion widzów (i to nie zagnanych do kina przez polonistów). Zamiast pogadanek o społecznej misji kina, bezwstydnie deklarując, że czuje się sługą publiczności . - Nie róbmy z kina wysublimowanej formy sztuki, bo ono nią nie jest - mówi. Nie zachowuje się jak typowy polski twórca: jego filmy nie są deficytowe, a on nie domaga się pieniędzy z państwowej kasy. Po prostu dał się urynkowić.
Król komedii
- Pokutuje w nas socjalistyczne przekonanie, że film musi mieć przesłanie, że robienie filmów lekkich to wstyd - mówi Machulski. Przecież komedia to jedyny gatunek, w jakim Europa może rywalizować z Hollywood. Lokomotywami kinematografii francuskiej, włoskiej, nawet skandynawskiej, od lat są komedie. To filmy z Louisem de Funesem, a nie wysublimowane obrazy Claude'a Sauteta, królowały w czołówce francuskich box office'ów. Podobnie u Skandynawów - nie artystyczne filmy Bergmana, lecz zwariowany "Gang Olsena" święcił triumfy.
W Polsce od czasów Barei i Chęcińskiego robienie filmów "do śmiechu" nie przystoi. W modzie są ponure opowieści z bohaterami, którym nic się nie udaje. Machulski wyłamuje się z tego stereotypu. Przeczy też tezie lansowanej przez młodych, jakoby dobre kino wymagało wielkich pieniędzy. "Kilera", pierwszy film III Rzeczypospolitej, który przyciągnął dwa miliony widzów, zrobił za 1,5 mln zł, podczas gdy "Demony wojny" Pasikowskiego kosztowały dwa razy tyle i były klapą. Wystarczył dobry scenariusz przyprawiony obserwacjami obyczajowymi wziętymi w cudzysłów, w czym Machulski jest mistrzem. Do tego świetne aktorstwo - Jerzego Stuhra, Marka Kondrata, Cezarego Pazury. Reżyser zawsze zresztą pracuje z najlepszymi. Sława opowiastki o taksówkarzu, który przez pomyłkę zostaje wzięty za wroga publicznego numer jeden, przekroczyła granice Polski. Za 600 tys. USD prawa do remake'u kupiła wytwórnia Disneya. W wypadku Machulskiego liczby mówią najwięcej - choćby dziesięciomilionowa publiczność na "Seksmisji", znakomitej satyrze na totalitaryzm, łączącej inteligentny dowcip z błazenadą.
Terapia śmiechem
Myliłby się ten, kto podejrzewałby Machulskiego o wrogość wobec kina artystycznego. To przecież on właśnie, a ściślej Studio Zebra, które od lat świetnie prosperuje pod jego ręką, wyprodukowało najciekawsze polskie filmy ostatnich lat. To także on odbiera co roku w Gdyni Złote Lwy dla najlepszego producenta. W odróżnieniu od Lwa Rywina, inwestującego w przynoszące pewny dochód superprodukcje, Machulski lubi ryzykować. Na takie perełki zrealizowane w Zebrze, jak "Historie miłosne" Jerzego Stuhra czy "Dług" Krzysztofa Krauzego, pieniędzy nie dawały banki. Zarobiły na nie dwie części "Kilera" i "Girl Guide", nakręcona w trzynaście dni komedia gangsterska, skrojona wedle prawideł amerykańskiego kina - sensacyjno-komediowa fabuła, piękni i młodzi w czołówce, soundtrack z muzyką skomponowaną przez popularnych młodzieżowych wykonawców (m.in. zespół Piersi).
Wedle tej samej recepty została nakręcona "Superprodukcja". Jak Woody Allen w "Końcu Hollywood" kpi z amerykańskiej fabryki snów, tak Machulski obnaża mechanizmy rodzimego przemysłu filmowego. Bez pardonu wskazuje, dlaczego ten ledwie zipie. Jest więc o producentach specjalizujących się w twórczej księgowości, o scenarzystach bez pomysłów, o reżyserach beztalenciach, o aktorach bez iskry bożej, a także o krytykach nie mających pojęcia o tym, co piszą. Machulski wkłada szpilę niemal wszystkim w branży, nie oszczędzając samego siebie. - Wierzę w kino, które jest jednocześnie terapią - mówi reżyser "Superprodukcji". Czy jego terapia śmiechem pomoże naszej dogorywającej kinematografii?
|
Więcej możesz przeczytać w 12/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.