Kamil Durczok nie buntuje się, nie prosi o pomoc; po prostu przygotowuje się do walki i wierzy, że wróci do domu cały i zdrowy
O chorobie Kamila Durczoka dowiedziałem się podczas gali Wiktorów, gdy wręczał statuetkę Wojciechowi Kilarowi. Nie pojawił się na scenie, gdyż ten uroczysty moment wcześniej sfilmowano na Śląsku, gdzie mieszkają obaj panowie. Pokazano go tylko na ekranie zawieszonym nad sceną warszawskiej Opery Narodowej. A jednak po sali przeszło westchnienie zdziwienia: Durczok ogolił się na łysą pałę, cóż za ekscentryzm!
To nie tak - nachyliła się do mnie siedząca nieopodal pani. - To nie kaprys! On jest poważnie chory. Wkrótce sam powie o tym telewidzom. I rzeczywiście, kilka dni później na zakończenie sobotnich "Wiadomości" wyraźnie wzruszony wyznał (przytaczam z pamięci): "Wiem, że mój wygląd dziwi wielu z państwa, ale chciałem wyjaśnić, iż nie wynika on z kaprysu ani mody, lecz jest rezulatatem działań ubocznych terapii, którą zalecili mi lekarze w związku z chorobą nowotworową. Mam nadzieję, że terapia się powiedzie, a włosy odrosną ".
Takie oświadczenie robi zawsze piorunujące wrażenie, gdy dowiadujemy się o chorobie kogoś bliskiego. A lubiany prezenter "Wiadomości", laureat rozmaitych nagród w plebiscytach popularności, bez wątpienia przez wielu telewidzów postrzegany jest jako dobry znajomy. To dlatego do Durczoka natychmiast napłynęły życzenia szybkiego powrotu do zdrowia, za które następnego dnia w "Wiadomościach" dziękował. Wydawał się już wtedy spokojniejszy i głos mu nie drżał.
Dzielenie się wiadomością o chorobie z milionami ludzi nie jest u nas w zwyczaju. Dotychczas o walce znanych ludzi z nowotworem dowiadywaliśmy się wtedy, gdy została ona już wygrana. Mówili o tym otwarcie w wywiadach prasowych m.in. Krzysztof Kolberger, Irena Santor i Krystyna Kofta. Mówili po to, by zaświadczyć swoim przykładem, że chorobę można pokonać, że warto wyjść jej naprzeciw i dowiedzieć się o jej istnieniu jak najwcześniej, gdy jest jeszcze podatna na terapię i gotowa zrezygnować z pustoszenia organizmu. Czasem, jak w wypadku Jacka Kaczmarskiego czy Urszuli Jaworskiej, dowiadywaliśmy się o ich walce z chorobą po to, by pomóc zebrać niezbędne środki na leczenie. Wtedy komunikat brzmiał: jest jeszcze szansa, ale brakuje pieniędzy, by ją wykorzystać, wspólnymi siłami możemy temu zaradzić I udawało się. Ludzie okazywali się lepsi niż na co dzień, pieniądze wpływały na konto, a drogie terapie mogły być zastosowane, zanim zrobiło się za późno.
Sytuacja Kamila Durczoka jest zupełnie inna. On jeszcze nie pokonał choroby, choć wierzy (teraz wraz z nami), że tak się stanie. Nie prosi także o zebranie funduszy na leki. Po prostu informuje o swojej sytuacji, byśmy nie marnowali czasu na domysły i próżne gadanie. Zachowuje się jak mężczyzna, który właśnie dostał powołanie do armii wyruszającej na wojnę. Nie buntuje się, nie prosi o pomoc, nie stara się wymigać: po prostu przygotowuje się do walki i wierzy, że wróci do domu cały i zdrowy. Przecież taka wojna z chorobą to ludzka rzecz i historia zna setki tysięcy, a może i miliony zwycięzców. Teraz chodzi o to, by się znaleźć właśnie wśród nich.
A jaka jest nasza rola? Wraz z milionami telewidzów poczułem się powołany do roli sekundanta, który ma być świadkiem tego pojedynku. Ma być świadomy i przytomny. Nic więcej. Czy dokładnie tak samo nie było, gdy po raz pierwszy w historii telewizji zdarzyła się taka sytuacja w Anglii? Jej bohaterem był legendarny prezenter wiadomości BBC Richard Dimbleby. Brytyjczycy przyzwyczaili się słyszeć z jego ust wyłącznie wiadomości ważne i prawdziwe. Wtedy, gdy nadawał radiowe relacje z pokładów samolotów RAF walczących na frontach II wojny światowej, spod Dunkierki i w czasie wyzwalania przez wojska alianckie więźniów obozu koncentracyjnego w Gelsenkirchen. Wtedy, gdy przeprowadzał transmisje z pogrzebów króla Jerzego VI i Winstona Churchilla, gdy wsławił się wielogodzinnym prowadzeniem w telewizji maratonów wyborczych. Wreszcie, gdy na koniec swego autorskiego dziennika w BBC ("Panoramy") powiedział nagle od siebie: Jestem chory na raka, ale walczę! To był początek lat 60., medycyna znała znacznie mniej sposobów radzenia sobie z tą chorobą niż dzisiaj. Nikt wcześniej nie zdobył się na taką cywilną odwagę, jaką miał Dimbleby. Od tego dnia "Panoramę" oglądano z jeszcze większym zainteresowaniem. Słuchano słów Richarda Dimbleby'ego i trzymano za niego kciuki.
Nie wiem, czy Kamil Durczok znał historię swego sławnego angielskiego poprzednika, czy pomogła mu ona podjąć decyzję o własnym oświadczeniu. Mam wrażenie, że informując nas o chorobie, odczuł ulgę. Może już teraz spokojnie wyruszyć na wojnę, która - wie to i on, i my - jest przecież do wygrania.
[email protected]
To nie tak - nachyliła się do mnie siedząca nieopodal pani. - To nie kaprys! On jest poważnie chory. Wkrótce sam powie o tym telewidzom. I rzeczywiście, kilka dni później na zakończenie sobotnich "Wiadomości" wyraźnie wzruszony wyznał (przytaczam z pamięci): "Wiem, że mój wygląd dziwi wielu z państwa, ale chciałem wyjaśnić, iż nie wynika on z kaprysu ani mody, lecz jest rezulatatem działań ubocznych terapii, którą zalecili mi lekarze w związku z chorobą nowotworową. Mam nadzieję, że terapia się powiedzie, a włosy odrosną ".
Takie oświadczenie robi zawsze piorunujące wrażenie, gdy dowiadujemy się o chorobie kogoś bliskiego. A lubiany prezenter "Wiadomości", laureat rozmaitych nagród w plebiscytach popularności, bez wątpienia przez wielu telewidzów postrzegany jest jako dobry znajomy. To dlatego do Durczoka natychmiast napłynęły życzenia szybkiego powrotu do zdrowia, za które następnego dnia w "Wiadomościach" dziękował. Wydawał się już wtedy spokojniejszy i głos mu nie drżał.
Dzielenie się wiadomością o chorobie z milionami ludzi nie jest u nas w zwyczaju. Dotychczas o walce znanych ludzi z nowotworem dowiadywaliśmy się wtedy, gdy została ona już wygrana. Mówili o tym otwarcie w wywiadach prasowych m.in. Krzysztof Kolberger, Irena Santor i Krystyna Kofta. Mówili po to, by zaświadczyć swoim przykładem, że chorobę można pokonać, że warto wyjść jej naprzeciw i dowiedzieć się o jej istnieniu jak najwcześniej, gdy jest jeszcze podatna na terapię i gotowa zrezygnować z pustoszenia organizmu. Czasem, jak w wypadku Jacka Kaczmarskiego czy Urszuli Jaworskiej, dowiadywaliśmy się o ich walce z chorobą po to, by pomóc zebrać niezbędne środki na leczenie. Wtedy komunikat brzmiał: jest jeszcze szansa, ale brakuje pieniędzy, by ją wykorzystać, wspólnymi siłami możemy temu zaradzić I udawało się. Ludzie okazywali się lepsi niż na co dzień, pieniądze wpływały na konto, a drogie terapie mogły być zastosowane, zanim zrobiło się za późno.
Sytuacja Kamila Durczoka jest zupełnie inna. On jeszcze nie pokonał choroby, choć wierzy (teraz wraz z nami), że tak się stanie. Nie prosi także o zebranie funduszy na leki. Po prostu informuje o swojej sytuacji, byśmy nie marnowali czasu na domysły i próżne gadanie. Zachowuje się jak mężczyzna, który właśnie dostał powołanie do armii wyruszającej na wojnę. Nie buntuje się, nie prosi o pomoc, nie stara się wymigać: po prostu przygotowuje się do walki i wierzy, że wróci do domu cały i zdrowy. Przecież taka wojna z chorobą to ludzka rzecz i historia zna setki tysięcy, a może i miliony zwycięzców. Teraz chodzi o to, by się znaleźć właśnie wśród nich.
A jaka jest nasza rola? Wraz z milionami telewidzów poczułem się powołany do roli sekundanta, który ma być świadkiem tego pojedynku. Ma być świadomy i przytomny. Nic więcej. Czy dokładnie tak samo nie było, gdy po raz pierwszy w historii telewizji zdarzyła się taka sytuacja w Anglii? Jej bohaterem był legendarny prezenter wiadomości BBC Richard Dimbleby. Brytyjczycy przyzwyczaili się słyszeć z jego ust wyłącznie wiadomości ważne i prawdziwe. Wtedy, gdy nadawał radiowe relacje z pokładów samolotów RAF walczących na frontach II wojny światowej, spod Dunkierki i w czasie wyzwalania przez wojska alianckie więźniów obozu koncentracyjnego w Gelsenkirchen. Wtedy, gdy przeprowadzał transmisje z pogrzebów króla Jerzego VI i Winstona Churchilla, gdy wsławił się wielogodzinnym prowadzeniem w telewizji maratonów wyborczych. Wreszcie, gdy na koniec swego autorskiego dziennika w BBC ("Panoramy") powiedział nagle od siebie: Jestem chory na raka, ale walczę! To był początek lat 60., medycyna znała znacznie mniej sposobów radzenia sobie z tą chorobą niż dzisiaj. Nikt wcześniej nie zdobył się na taką cywilną odwagę, jaką miał Dimbleby. Od tego dnia "Panoramę" oglądano z jeszcze większym zainteresowaniem. Słuchano słów Richarda Dimbleby'ego i trzymano za niego kciuki.
Nie wiem, czy Kamil Durczok znał historię swego sławnego angielskiego poprzednika, czy pomogła mu ona podjąć decyzję o własnym oświadczeniu. Mam wrażenie, że informując nas o chorobie, odczuł ulgę. Może już teraz spokojnie wyruszyć na wojnę, która - wie to i on, i my - jest przecież do wygrania.
[email protected]
Więcej możesz przeczytać w 12/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.