W interesie Ameryki, czyli w interesie świata: na czym naprawdę polega siła Stanów Zjednoczonych?
Wiele się mówi i pisze (najczęściej krytycznie) o amerykańskim unilateralizmie, hegemonizmie czy wręcz imperialnej polityce USA w XXI w. Od wielu lat inaczej niż większość europejskich analityków oceniam ideologicznie, politycznie i moralnie politykę amerykańską. Można oczywiście mówić o "amerykańskim imperium", pod warunkiem że rozumie się przez to rolę gwaranta liberalnego ładu międzynarodowego. Jego beneficjentami były najpierw kraje Europy Zachodniej, potem te państwa byłego Trzeciego Świata, które zdecydowały się prowadzić politykę liberalizacji wewnętrznej i zewnętrznej, a wreszcie - po upadku komunizmu - także te kraje postkomunistyczne, które zdecydowanie odrzuciły totalitarny system polityczny i scentralizowany system kierowania gospodarką.
Funkcję tę Stany Zjednoczone pełniły w miarę skutecznie od zakończenia II wojny światowej, dostosowując strategię do zmieniających się warunków międzynarodowych. Unilateralizm jest więc odpowiedzią na nowe wyzwania i nową percepcję zdolności oraz - dodajmy - chęci krajów beneficjentów wspierania tego ładu.
Najlepsza broń najmniejszym kosztem
O unilateralizmie mówimy w kontekście różnic siły militarnej Stanów Zjednoczonych i innych mocarstw. Reportaży o doskonałości amerykańskiej broni pisze się wiele, ale nie daje to jeszcze wyobrażenia o relatywnej sile militarnej Ameryki. Tak więc Stany Zjednoczone wydały w 2000 r., licząc w dolarach, więcej na cele wojskowe niż osiemnaście państw razem (Chiny, piętnaście krajów UE, Indie i Rosja). Przy tym efektywność amerykańskich wydatków militarnych, będąca głównie następstwem sprawnej kapitalistycznej gospodarki, jest niewyobrażalna. W tym samym roku stanowiły one zaledwie 3,1 proc. PKB! Według oficjalnych danych, Sowiety przeznaczyły na ten cel w 1988 r. kwotę stanowiącą 15,8 proc. PKB (a według nieoficjalnych szacunków - do 25 proc. PKB).
Podstawą doskonałości amerykańskiego uzbrojenia jest mieszanka innowacyjności gospodarki i skali wydatków na prace badawcze. Otóż i w tym wypadku USA wyprzedzają resztę świata o kilka długości, łożąc na badania więcej niż dziewiętnaście kolejnych krajów (wymienione plus Japonia). W istocie USA przeznaczają na same badania militarne więcej niż Niemcy i Wielka Brytania na obronę ogółem!
Imperia rozkwitu
Zajmijmy się z kolei niezasłużoną, nierzadko złą, sławą imperiów. Najczęściej bowiem czasy hegemonii jakiegoś imperium, np. Imperium Rzymskiego przez prawie tysiąc lat jego istnienia, imperium brytyjskiego czy wreszcie Ameryki po II wojnie światowej, były okresem rozkwitu gospodarczego.
Nietrudno zrozumieć dlaczego. Rozciągnięcie bezpośredniej dominacji na znacznym obszarze lub choćby gwarancje interwencji państwa imperialnego w wypadku zagrożenia istniejącego ładu oznaczało rządy jednakowego prawa i pewność jego egzekucji. I tak też to wyglądało.
Upadek cesarstwa rzymskiego spowodował wielowiekowe załamanie handlu, produkcji, materialnego poziomu życia i bezpieczeństwa osobistego w tym regionie. Podobnie rzecz miała się w bardziej znanych, bo bliższych nam okresach pax Britannica i współczesnego pax Americana. Oczywiście, mieliśmy w historii i imperia destrukcyjne. Na przykład hipotetyczne zwycięstwo sowieckiego komunizmu sprowadziłoby na zachodnią Europę okres upadku podobny do tego, który nastąpił po upadku Rzymu.
Moralność supermocarstwa
Warto jednak powtórzyć, że imperia przynosiły nierzadko bezpieczeństwo i zamożność. Zauważmy przy tym szczególną cechę charakterystyczną "imperium" USA. Jest to mianowicie imperium bez tradycyjnych kolonii i innych zależnych od metropolii terytoriów. Amerykanie w oświeconym interesie własnym angażują się w obronę międzynarodowego ładu liberalnego tam, gdzie postrzegają istnienie zagrożenia, najczęściej zresztą z inicjatywy lokalnie zagrożonych rządów czy społeczności.
W Ameryce ogromnie ważną rolę odgrywa moralne przekonanie społeczeństwa o słuszności powziętej decyzji o interwencji zagranicznej. Dlatego Amerykanie angażują się czasami także w sytuacjach, w których nie ma zagrożenia dla międzynarodowego ładu liberalnego, wyłącznie z silnego w społeczeństwie amerykańskim poczucia obowiązku (np. w Kosowie USA zostały wciągnięte w konflikt regionalny między innymi w wyniku impotencji militarnej Europy).
Dlatego warto przypomnieć to, co powiedział wiosną 1991 r., w czasie pierwszej wojny przeciwko Husajnowi, nieżyjący już wielki filozof XX w. Karl Popper. Stany Zjednoczone łoiły skórę wojskom irackim, przeciwko czemu również protestowali pacyfiści i ci wszyscy, którzy przedkładają własną wygodę ("moja chata z kraja") ponad elementarną przyzwoitość. Popper udzielił wówczas wywiadu tygodnikowi "Der Spiegel" (cytuję za "Rzeczpospolitą"): "Nie możemy się lękać prowadzenia wojny dla pokoju (...). Powinniśmy się starać tak aktywnie działać na rzecz pax Americana, aby stała się pax Civilitatis".
Nowy światowy ład
Warto się zastanowić, jak może wyglądać funkcjonowanie amerykańskiego unilateralizmu w świecie. Najłatwiej rozpoznać kontury ładu światowego w gospodarce, gdyż nie będą się one różnić od tego, z czym się dziś spotykamy. Wspierać więc on będzie globalizację (nowo wymyślony termin na określenie zjawiska znanego od tysiącleci, czyli gospodarek otwartych na wymianę towarów, usług i pieniądza).
Przypomnijmy w innym kontekście oswobodzenie Kuwejtu w 1991 r. Różnica między strategią multilateralną a unilateralną polegałaby na odrzuceniu konieczności uzyskiwania akceptacji międzynarodowej w sprawach dotyczących użycia siły. Amerykański komentator Charles Krauthammer zwrócił uwagę na różnicę między pierwszą wojną z reżimem Husajna a sytuacją obecną. Wskazał na wahania prezydenta Busha ojca, który zdecydował się nie kontynuować wojny aż do obalenia dyktatora, gdy jego doradcy uznali, że doprowadziłoby to do wycofania się niektórych, zwłaszcza arabskich, członków koalicji. Koalicja - podkreśla Krauthammer - zdefiniowała misję.
Tymczasem w wypadku wykurzenia al Kaidy z Afganistanu i obalenia reżimu talibów USA prezydenta Busha juniora przedstawiły najpierw swoje stanowisko i zamiary, a następnie dokooptowywały sojuszników. W tym konflikcie - wskazał cytowany autor - misja zdefiniowała koalicję.
Można z łatwością sobie wyobrazić podobne funkcjonowanie ładu światowego w innych regionach. Napięcie między Pakistanem a Indiami czy - w szerszym kontekście - kampania religijnej nienawiści muzułmańskich fanatyków skierowana nie tylko wobec świata zachodniego, ale także między innymi wobec Indii, mogą się stać czynnikami definiującymi przegrupowanie sił w rejonie Oceanu Indyjskiego. W Indiach przebąkuje się o możliwym sojuszu amerykańsko-indyjskim od cieśniny Bab al-Mandab do cieśniny Malakka.
Bardziej skomplikowana byłaby sytuacja unilateralnej polityki w rejonie Dalekiego Wschodu, gdzie obecne są obok USA trzy mocarstwa - dwa militarne (Rosja i Chiny) i jedno gospodarcze (Japonia). Trudności działania Stanów Zjednoczonych łagodzone są tutaj wzajemnie "szachującymi się" relacjami trzech mocarstw.
A my?
Dodajmy, że unilateralizm ma określone następstwa także dla szeroko rozumianej Europy, nad czym niewątpliwie powinna boleć Polska i inne kraje wyszehradzkie. Uważają one NATO za ważną tarczę obronną przed zawirowaniami grożącymi ze strony niezbyt pogodzonego ze swym statusem byłego imperialnego mocarstwa. "Podwójne zakotwiczenie" (NATO, UE) tych krajów w świecie zachodnim jest ciągle ważne ekonomicznie. Polityczno-militarny aspekt tej sytuacji ulega natomiast osłabieniu w następstwie zachowania się przede wszystkim Niemiec i Francji w konflikcie irackim (i nie tylko).
Z tego punktu widzenia - moim zdaniem - rozpatrywać należy decyzje rządowe (wybór amerykańskiego samolotu bojowego, podpisanie listu ośmiu); jest to jeden z nielicznych przykładów dalekowzrocznego myślenia w naszej polityce. Oceniam go jako próbę bilateralnego wzmocnienia słabnących - nie z naszej winy - więzów multilateralnych.
ONZ jest niczym
Multilateralizm na żadnym poziomie rozważań nie oferuje dostatecznie mocnych uzasadnień ani w zakresie efektywności rozwiązań, ani natury moralnej. W tym z konieczności pobieżnym zarysie wizji świata zajmę się tylko dwoma poziomami: ONZ i NATO.
Zacznę od ONZ. O efektywności działań za jej pośrednictwem nie będę się zbytnio rozwodzić. Wszyscy wiemy, że ONZ jest niczym i jej zdolność do działania zależna jest od zgody kilku, kilkunastu państw, które równie dobrze - a nawet wygodniej - mogłyby się porozumieć poza nowojorskim wieżowcem. Tyle że to ładnie wygląda, gdy się przemawia i podejmuje działania w imieniu "wspólnoty międzynarodowej". Tworzy to jakby otoczkę moralnego przyzwolenia.
Podkreślam "jakby", ponieważ szukanie moralnego przyzwolenia w ONZ wydaje mi się poważnym nieporozumieniem. Kto miałby dać to moralne przyzwolenie USA chcącym usunąć obrzydliwą dyktaturę Saddama Husajna? Tuziny krajów i kraików rządzonych przez rozmaite, często dyktatorskie, a już na pewno kleptokratyczne reżimy? Ci wszyscy, którzy spowodowali, że Komisją Praw Człowieka kieruje w ONZ Libia, kraj dyktatorski, brutalnie łamiący prawa człowieka i stosujący terror międzynarodowy, za co nawet został obłożony sankcjami międzynarodowymi? Czy ci, którzy akceptują to, że - jak przeczytałem niedawno - następnym przewodniczącym komisji rozbrojenia zostanie... Irak? Myślę, że ONZ w jej obecnym kształcie to idea, której czas nadszedł, a następnie odszedł.
Ani Zgromadzenie Ogólne ONZ, ani Rada Bezpieczeństwa nie mają zresztą do zaoferowania żadnej legitymacji moralnej USA. Czy potrzebują one takiej legitymacji ze strony komunistycznych rzeźników z Tiananmen (których poprzednicy winni są głodowej śmierci 30 mln ludzi)? Czy byłego socjalistycznego hegemona, któ-rego przewiny wobec własnego narodu (że o innych narodach już nie wspomnę) nie różnią się od chińskich? USA mogą się doskonale obyć bez takiego moralnego wsparcia.
Bankructwo appeasement
Pozostaje jeszcze sojusz atlantycki. To, że jest on w kryzysie, powtarzają wszyscy. Potrzebna jest rzetelna diagnoza przyczyn. Zasygnalizuję tylko dwa czynniki wpływające na stanowisko Europy, jeśli odłożymy na bok rozważania z kanapy psychoanalityka ("Nie widzę u pana żadnego kompleksu niższości, pan jest po prostu gorszy"). Pierwszy to tchórzostwo, które bierze się z przekonania, że jeśli kanalii ustąpi się trochę, to być może w przyszłości nas nie zaczepi (jeżeli już, to kogoś innego). Historia appeasement czy to w odniesieniu do Hitlera, czy Stalina (w Jałcie i później) dowodzi, że jest to strategia skazana na przegraną.
Drugi argument, nie mniej aberracyjny, bierze się z socjaldemokratycznego humanitaryzmu, który każe mieć nadzieję, że problemy - w tym także terroryzmu i obrzydliwych, zagrażających sąsiadom dyktatur - da się rozwiązać za pośrednictwem pomocy gospodarczej. Jednakże nie z racji ekonomicznych talibowie wyrzynali swych przeciwników z pomocą al Kaidy. Nie z racji ekonomicznych terroryści z kraju Basków (najbogatszego w Hiszpanii!) mordowali swoich przeciwników politycznych. Fanatyzm ideologiczny (w tym religijny), a także etniczny i inny nie zostaną wyplenione z pomocą pieniędzy!
Z tego, co napisałem powyżej, wynika wyraźnie, że nie widzę powodu, by Stany Zjednoczone miały rezygnować z realizacji życiowo ważnych celów z braku wielce wątpliwej moralnie legitymacji ONZ czy też powodowanego strachem i socjalistycznymi iluzjami kunktatorstwa Europy. Jeszcze mniej powinny się przejmować jadem zatrutych piór większości zachodnioeuropejskich intelektua-listów. W latach 80. zrobiła karierę piosenka Wojciecha Młynarskiego "Róbmy swoje". Miejmy nadzieję, że to "swoje" zostanie zrobione, bo - wyrażę opinię za Popperem - leży to w interesie nie tylko Ameryki.
Jan Winiecki
Funkcję tę Stany Zjednoczone pełniły w miarę skutecznie od zakończenia II wojny światowej, dostosowując strategię do zmieniających się warunków międzynarodowych. Unilateralizm jest więc odpowiedzią na nowe wyzwania i nową percepcję zdolności oraz - dodajmy - chęci krajów beneficjentów wspierania tego ładu.
Najlepsza broń najmniejszym kosztem
O unilateralizmie mówimy w kontekście różnic siły militarnej Stanów Zjednoczonych i innych mocarstw. Reportaży o doskonałości amerykańskiej broni pisze się wiele, ale nie daje to jeszcze wyobrażenia o relatywnej sile militarnej Ameryki. Tak więc Stany Zjednoczone wydały w 2000 r., licząc w dolarach, więcej na cele wojskowe niż osiemnaście państw razem (Chiny, piętnaście krajów UE, Indie i Rosja). Przy tym efektywność amerykańskich wydatków militarnych, będąca głównie następstwem sprawnej kapitalistycznej gospodarki, jest niewyobrażalna. W tym samym roku stanowiły one zaledwie 3,1 proc. PKB! Według oficjalnych danych, Sowiety przeznaczyły na ten cel w 1988 r. kwotę stanowiącą 15,8 proc. PKB (a według nieoficjalnych szacunków - do 25 proc. PKB).
Podstawą doskonałości amerykańskiego uzbrojenia jest mieszanka innowacyjności gospodarki i skali wydatków na prace badawcze. Otóż i w tym wypadku USA wyprzedzają resztę świata o kilka długości, łożąc na badania więcej niż dziewiętnaście kolejnych krajów (wymienione plus Japonia). W istocie USA przeznaczają na same badania militarne więcej niż Niemcy i Wielka Brytania na obronę ogółem!
Imperia rozkwitu
Zajmijmy się z kolei niezasłużoną, nierzadko złą, sławą imperiów. Najczęściej bowiem czasy hegemonii jakiegoś imperium, np. Imperium Rzymskiego przez prawie tysiąc lat jego istnienia, imperium brytyjskiego czy wreszcie Ameryki po II wojnie światowej, były okresem rozkwitu gospodarczego.
Nietrudno zrozumieć dlaczego. Rozciągnięcie bezpośredniej dominacji na znacznym obszarze lub choćby gwarancje interwencji państwa imperialnego w wypadku zagrożenia istniejącego ładu oznaczało rządy jednakowego prawa i pewność jego egzekucji. I tak też to wyglądało.
Upadek cesarstwa rzymskiego spowodował wielowiekowe załamanie handlu, produkcji, materialnego poziomu życia i bezpieczeństwa osobistego w tym regionie. Podobnie rzecz miała się w bardziej znanych, bo bliższych nam okresach pax Britannica i współczesnego pax Americana. Oczywiście, mieliśmy w historii i imperia destrukcyjne. Na przykład hipotetyczne zwycięstwo sowieckiego komunizmu sprowadziłoby na zachodnią Europę okres upadku podobny do tego, który nastąpił po upadku Rzymu.
Moralność supermocarstwa
Warto jednak powtórzyć, że imperia przynosiły nierzadko bezpieczeństwo i zamożność. Zauważmy przy tym szczególną cechę charakterystyczną "imperium" USA. Jest to mianowicie imperium bez tradycyjnych kolonii i innych zależnych od metropolii terytoriów. Amerykanie w oświeconym interesie własnym angażują się w obronę międzynarodowego ładu liberalnego tam, gdzie postrzegają istnienie zagrożenia, najczęściej zresztą z inicjatywy lokalnie zagrożonych rządów czy społeczności.
W Ameryce ogromnie ważną rolę odgrywa moralne przekonanie społeczeństwa o słuszności powziętej decyzji o interwencji zagranicznej. Dlatego Amerykanie angażują się czasami także w sytuacjach, w których nie ma zagrożenia dla międzynarodowego ładu liberalnego, wyłącznie z silnego w społeczeństwie amerykańskim poczucia obowiązku (np. w Kosowie USA zostały wciągnięte w konflikt regionalny między innymi w wyniku impotencji militarnej Europy).
Dlatego warto przypomnieć to, co powiedział wiosną 1991 r., w czasie pierwszej wojny przeciwko Husajnowi, nieżyjący już wielki filozof XX w. Karl Popper. Stany Zjednoczone łoiły skórę wojskom irackim, przeciwko czemu również protestowali pacyfiści i ci wszyscy, którzy przedkładają własną wygodę ("moja chata z kraja") ponad elementarną przyzwoitość. Popper udzielił wówczas wywiadu tygodnikowi "Der Spiegel" (cytuję za "Rzeczpospolitą"): "Nie możemy się lękać prowadzenia wojny dla pokoju (...). Powinniśmy się starać tak aktywnie działać na rzecz pax Americana, aby stała się pax Civilitatis".
Nowy światowy ład
Warto się zastanowić, jak może wyglądać funkcjonowanie amerykańskiego unilateralizmu w świecie. Najłatwiej rozpoznać kontury ładu światowego w gospodarce, gdyż nie będą się one różnić od tego, z czym się dziś spotykamy. Wspierać więc on będzie globalizację (nowo wymyślony termin na określenie zjawiska znanego od tysiącleci, czyli gospodarek otwartych na wymianę towarów, usług i pieniądza).
Przypomnijmy w innym kontekście oswobodzenie Kuwejtu w 1991 r. Różnica między strategią multilateralną a unilateralną polegałaby na odrzuceniu konieczności uzyskiwania akceptacji międzynarodowej w sprawach dotyczących użycia siły. Amerykański komentator Charles Krauthammer zwrócił uwagę na różnicę między pierwszą wojną z reżimem Husajna a sytuacją obecną. Wskazał na wahania prezydenta Busha ojca, który zdecydował się nie kontynuować wojny aż do obalenia dyktatora, gdy jego doradcy uznali, że doprowadziłoby to do wycofania się niektórych, zwłaszcza arabskich, członków koalicji. Koalicja - podkreśla Krauthammer - zdefiniowała misję.
Tymczasem w wypadku wykurzenia al Kaidy z Afganistanu i obalenia reżimu talibów USA prezydenta Busha juniora przedstawiły najpierw swoje stanowisko i zamiary, a następnie dokooptowywały sojuszników. W tym konflikcie - wskazał cytowany autor - misja zdefiniowała koalicję.
Można z łatwością sobie wyobrazić podobne funkcjonowanie ładu światowego w innych regionach. Napięcie między Pakistanem a Indiami czy - w szerszym kontekście - kampania religijnej nienawiści muzułmańskich fanatyków skierowana nie tylko wobec świata zachodniego, ale także między innymi wobec Indii, mogą się stać czynnikami definiującymi przegrupowanie sił w rejonie Oceanu Indyjskiego. W Indiach przebąkuje się o możliwym sojuszu amerykańsko-indyjskim od cieśniny Bab al-Mandab do cieśniny Malakka.
Bardziej skomplikowana byłaby sytuacja unilateralnej polityki w rejonie Dalekiego Wschodu, gdzie obecne są obok USA trzy mocarstwa - dwa militarne (Rosja i Chiny) i jedno gospodarcze (Japonia). Trudności działania Stanów Zjednoczonych łagodzone są tutaj wzajemnie "szachującymi się" relacjami trzech mocarstw.
A my?
Dodajmy, że unilateralizm ma określone następstwa także dla szeroko rozumianej Europy, nad czym niewątpliwie powinna boleć Polska i inne kraje wyszehradzkie. Uważają one NATO za ważną tarczę obronną przed zawirowaniami grożącymi ze strony niezbyt pogodzonego ze swym statusem byłego imperialnego mocarstwa. "Podwójne zakotwiczenie" (NATO, UE) tych krajów w świecie zachodnim jest ciągle ważne ekonomicznie. Polityczno-militarny aspekt tej sytuacji ulega natomiast osłabieniu w następstwie zachowania się przede wszystkim Niemiec i Francji w konflikcie irackim (i nie tylko).
Z tego punktu widzenia - moim zdaniem - rozpatrywać należy decyzje rządowe (wybór amerykańskiego samolotu bojowego, podpisanie listu ośmiu); jest to jeden z nielicznych przykładów dalekowzrocznego myślenia w naszej polityce. Oceniam go jako próbę bilateralnego wzmocnienia słabnących - nie z naszej winy - więzów multilateralnych.
ONZ jest niczym
Multilateralizm na żadnym poziomie rozważań nie oferuje dostatecznie mocnych uzasadnień ani w zakresie efektywności rozwiązań, ani natury moralnej. W tym z konieczności pobieżnym zarysie wizji świata zajmę się tylko dwoma poziomami: ONZ i NATO.
Zacznę od ONZ. O efektywności działań za jej pośrednictwem nie będę się zbytnio rozwodzić. Wszyscy wiemy, że ONZ jest niczym i jej zdolność do działania zależna jest od zgody kilku, kilkunastu państw, które równie dobrze - a nawet wygodniej - mogłyby się porozumieć poza nowojorskim wieżowcem. Tyle że to ładnie wygląda, gdy się przemawia i podejmuje działania w imieniu "wspólnoty międzynarodowej". Tworzy to jakby otoczkę moralnego przyzwolenia.
Podkreślam "jakby", ponieważ szukanie moralnego przyzwolenia w ONZ wydaje mi się poważnym nieporozumieniem. Kto miałby dać to moralne przyzwolenie USA chcącym usunąć obrzydliwą dyktaturę Saddama Husajna? Tuziny krajów i kraików rządzonych przez rozmaite, często dyktatorskie, a już na pewno kleptokratyczne reżimy? Ci wszyscy, którzy spowodowali, że Komisją Praw Człowieka kieruje w ONZ Libia, kraj dyktatorski, brutalnie łamiący prawa człowieka i stosujący terror międzynarodowy, za co nawet został obłożony sankcjami międzynarodowymi? Czy ci, którzy akceptują to, że - jak przeczytałem niedawno - następnym przewodniczącym komisji rozbrojenia zostanie... Irak? Myślę, że ONZ w jej obecnym kształcie to idea, której czas nadszedł, a następnie odszedł.
Ani Zgromadzenie Ogólne ONZ, ani Rada Bezpieczeństwa nie mają zresztą do zaoferowania żadnej legitymacji moralnej USA. Czy potrzebują one takiej legitymacji ze strony komunistycznych rzeźników z Tiananmen (których poprzednicy winni są głodowej śmierci 30 mln ludzi)? Czy byłego socjalistycznego hegemona, któ-rego przewiny wobec własnego narodu (że o innych narodach już nie wspomnę) nie różnią się od chińskich? USA mogą się doskonale obyć bez takiego moralnego wsparcia.
Bankructwo appeasement
Pozostaje jeszcze sojusz atlantycki. To, że jest on w kryzysie, powtarzają wszyscy. Potrzebna jest rzetelna diagnoza przyczyn. Zasygnalizuję tylko dwa czynniki wpływające na stanowisko Europy, jeśli odłożymy na bok rozważania z kanapy psychoanalityka ("Nie widzę u pana żadnego kompleksu niższości, pan jest po prostu gorszy"). Pierwszy to tchórzostwo, które bierze się z przekonania, że jeśli kanalii ustąpi się trochę, to być może w przyszłości nas nie zaczepi (jeżeli już, to kogoś innego). Historia appeasement czy to w odniesieniu do Hitlera, czy Stalina (w Jałcie i później) dowodzi, że jest to strategia skazana na przegraną.
Drugi argument, nie mniej aberracyjny, bierze się z socjaldemokratycznego humanitaryzmu, który każe mieć nadzieję, że problemy - w tym także terroryzmu i obrzydliwych, zagrażających sąsiadom dyktatur - da się rozwiązać za pośrednictwem pomocy gospodarczej. Jednakże nie z racji ekonomicznych talibowie wyrzynali swych przeciwników z pomocą al Kaidy. Nie z racji ekonomicznych terroryści z kraju Basków (najbogatszego w Hiszpanii!) mordowali swoich przeciwników politycznych. Fanatyzm ideologiczny (w tym religijny), a także etniczny i inny nie zostaną wyplenione z pomocą pieniędzy!
Z tego, co napisałem powyżej, wynika wyraźnie, że nie widzę powodu, by Stany Zjednoczone miały rezygnować z realizacji życiowo ważnych celów z braku wielce wątpliwej moralnie legitymacji ONZ czy też powodowanego strachem i socjalistycznymi iluzjami kunktatorstwa Europy. Jeszcze mniej powinny się przejmować jadem zatrutych piór większości zachodnioeuropejskich intelektua-listów. W latach 80. zrobiła karierę piosenka Wojciecha Młynarskiego "Róbmy swoje". Miejmy nadzieję, że to "swoje" zostanie zrobione, bo - wyrażę opinię za Popperem - leży to w interesie nie tylko Ameryki.
Jan Winiecki
Drugi Afganistan? |
---|
Oriana Fallaci Amerykanie są pewni, że w Bagdadzie zostaną przyjęci jak w Rzymie, Florencji czy Paryżu. "Będą nas oklaskiwać, rzucać nam kwiaty" - powiedział mi pewien jajogłowy z Waszyngtonu. W Bagdadzie może się jednak wydarzyć wszystko. Co stanie się później? Ponad dwie trzecie Irakijczyków, którzy w ostatnich "wyborach" dali stuprocentowe poparcie Saddamowi, to szyici od zawsze marzący o ustanowieniu Islamskiej Republiki Iraku. W latach 80. Sowieci byli dobrze przyjęci w Kabulu. Narzucili swoją pax zbrojnie. Przekonali nawet kobiety, by zdjęły burki. Dziesięć lat później musieli jednak odejść, ustąpić pola talibom. Pytanie: a jeśli zamiast odkryć wolność, Irak stałby się drugim Afganistanem? Jeśli zamiast się nauczyć demokracji, Bliski Wschód wyleciałby w powietrze albo rak nienawiści zacząłby toczyć wolny świat? Z kraju do kraju, dzięki jakiejś reakcji łańcuchowej... Jako obywatelka Zachodu dumna ze swojej cywilizacji, a więc gotowa bronić jej do ostatniego tchu, bez wahania powinnam się w takim razie przyłączyć do Busha i Blaira, otoczonych w nowym forcie Alamo. Bez oporów powinnam walczyć i umrzeć wraz z nimi. © Oriana Fallaci Rcs Libri Rizzoli International All rights reserved Fragment artykułu opublikowanego w "Corriere della Sera" |
Więcej możesz przeczytać w 12/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.