Dawno, dawno temu, w czasach, o których wszyscy zdołaliśmy już dawno zapomnieć (w połowie lat 90.), mogło się wydawać, że Polska jest europejskim tygrysem. Produkt krajowy brutto wzrastał w tempie 7 proc. rocznie, jednocześnie wzmacniał się realnie pieniądz, w oczach zwiększała się konsumpcja. Jeszcze szybciej rosły inwestycje, zarówno krajowe, jak i zagraniczne i naprawdę trudno było znaleźć numer "Financial Times", w którym by nie pisano o jakimś nowym planowanym w Polsce przedsięwzięciu. Drogi były wprawdzie równie złe jak wcześniej, ale pojawiało się na nich co roku ponad pół miliona nowych samochodów. Szara strefa miała się wprawdzie jak najlepiej, ale mimo to rejestrowane bezrobocie spadało. Prywatni przedsiębiorcy z roku na rok zwiększali produkcję, a polskie sklepy zaczynały coraz bardziej przypominać te z Zachodu.
Zły czarnoksiężnik
Potem przyszedł zły czarnoksiężnik Balcerowicz wraz z nudnymi ekonomistami i postanowił to wszystko "zepsuć". Wymyślił sobie mianowicie, że Polska nie jest żadnym tygrysem, lecz krajem, który w coraz większym stopniu żyje na kredyt, o czym świadczył rosnący deficyt obrotów bieżących, a więc w znacznie szybsze tempo wzrostu importu niż eksportu. To niedobrze, stwierdzili "źli" ekonomiści, bo w którymś momencie zagranicznego kredytu zabraknie i nasz sukces zniknie jak - nie przymierzając - pałac w bajce o złotej rybce. Ponieważ popyt w gospodarce rośnie za szybko, trzeba go schłodzić. Będzie rósł wolniej, ale za to nie załamie się nam pewnego pięknego dnia.
Złym czarnoksiężnikom nie wszystko wyszło zgodnie z planem. Narodowy Bank Polski zamiast schłodzić, zmroził popyt, który zaczął spadać. Politykom diabeł do końca zamieszał w ich biednych głowach
- zamiast pomagać kolejnym ministrom finansów w niezbędnym zaciskaniu pasa, zaczęli go popuszczać, a w końcu zgubili klamrę. Bezrobocie eksplodowało ku wielkiej radości tych kandydatów do rządzenia Polską, którzy poprzednio zajmowali się tylko blokowaniem dróg. Naród zaś najwyraźniej przestał wierzyć nie tylko w to, że Polska jest tygrysem, ale także w to, że w ogóle kiedyś stanie na czterech łapach.
Ścieżka spadku
Bajka bajką, a kto właściwie miał rację? Czy Polska była europejskim tygrysem, czy tylko krową, która wprawdzie przez moment się rozpędziła, ale zaraz potem padła zadyszana?
Wbrew pozorom nie jest łatwo jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Z pewnością w połowie lat 90. Polska nie była kwitnącą gospodarką skazaną na sukces. Sukces gospodarczy mierzy się utrzymaniem wysokiego tempa wzrostu nie przez trzy lata, ale przez lat dziesięć lub dwadzieścia. Innymi słowy, nie jest wielką sztuką rozpędzić gospodarkę - prawdziwą sztuką jest utrzymać rozpęd przez wiele lat. Rosnący deficyt handlowy Polski, z którego powodu alarmowali ekonomiści, nie był przypadkiem. Oznaczał, że polska gospodarka nie jest w stanie sfinansować szybkiego tempa wzrostu inwestycji dzięki odpowiednio szybkiemu wzrostowi krajowego kapitału. W efekcie w coraz większym stopniu musiała uzupełniać lukę, sięgając po kapitał zagraniczny. A że na tym świecie nikt bezinteresownie pieniędzy nie pożycza, było oczywiste, że wzrostu nie da się w ten sposób utrzymać. Co więcej, jak się boleśnie przekonali nasi sąsiedzi (Czesi i Rosjanie), za taką niefrasobliwość płaci się zazwyczaj ciężkim kryzysem w momencie, gdy zagraniczni inwestorzy mówią: dość!
Kto zdejmie pęta?
Niezdolność Polski do sfinansowania szybkiego wzrostu gospodarczego nie była dziełem przypadku. Powolne reformy sektora publicznego (administracji, zdrowia, edukacji, systemu rent i emerytur) sprawiały, że w drugiej połowie lat 90. budżet stał się konsumentem oszczędności czynionych przez sektor prywatny. Powolna prywatyzacja i restrukturyzacja przedsiębiorstw państwowych (z nieszczęsnym górnictwem na czele) powodowała, że i tak nie wystarczające zasoby kapitału musiano w części przeznaczyć na finansowanie strat. Słowem, to powolne reformy strukturalne spowodowały, że nie dało się utrzymać tempa wzrostu z połowy lat 90.
Czy to znaczy, że nasza gospodarka nie była tygrysem, ale krową? Czy stagnacji nie można było uniknąć? Moim zdaniem, można było. Tempo wzrostu z lat 1995-1997 musiało się oczywiście obniżyć, ale nie musiało spadać do zera. Kto wie, być może gdyby przeprowadzono śmielsze, bardziej agresywne reformy strukturalne, polska gospodarka mogłaby się dziś rozwijać tak jak węgierska - w tempie 4-5 proc. rocznie. Nie mam wątpliwości, że nasza gospodarce ma zadatki na tygrysa, choć może nie najbardziej krwiożerczego. Chwilowo udało się spętać mu łapy przez nieudolną biurokrację, korupcję, bałagan, brak dostatecznie głębokich reform finansów publicznych, pobłażliwość dla chronicznie deficytowych przedsiębiorstw, odstraszenie inwestorów. Jeśli łapy rozwiązać, kto wie, może pobiegnie.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.