Know-how niemieckich wydawców prasy
Tygodnik "Wprost" odważył się opisać uzależnienie polskiej prasy od niemieckiego kapitału. To temat politycznie niepoprawny, bo przecież idziemy do Europy, wprowadzamy gospodarkę rynkową, stronimy od ksenofobii. A jednak, co dobre w produkcji proszków do prania, nie musi być dobre w kształtowaniu świadomości. Bo może się okazać praniem mózgów.
Niemiecki porzĄdek
Wiadomość o tym, że niemiecki koncern Passauer Neue Presse odkupił od Hersanta wszystkie nabyte na przetargach gazety regionalne, spadła na nas jesienią 1994 r. jak grom z jasnego nieba. I rodziła obawy. Prezes PNP Franz Xavier Hirtreiter publicznie uspokajał: "Polskie gazety będą redagować polscy dziennikarze. My (wydawca) w treść gazet nie zamierzamy się wtrącać". Rzeczywiście, przez rok się nie wtrącał. Ale już w grudniu 1995 r. na spotkaniu redaktorów naczelnych gazet wydawanych przez PNP ówczesny prezes spółki Mathieu Cosson powiedział mi bez ogródek, że powinienem robić gazetę apolityczną. Spytałem, jak to sobie wyobraża w sytuacji, gdy co roku mamy w Polsce jakieś wybory (1993 r. - parlamentarne, 1994 r. - samorządowe, 1995 r. - prezydenckie). Czy gazeta ma ich nie dostrzegać, nie pisać o kandydatach na przedstawicieli ludu, a po wyborach nie pisać o ich poczynaniach? Zamiast odpowiedzi otrzymałem arbitralnie ustalony plan sprzedaży na następny rok, zakładający wzrost o 20 proc.!
Miesiąc później prezes Hirtreiter podczas wizyty w Gdańsku oświadczył, że zarówno Cosson, jak i on sam byli po kolei wzywani na dywanik do prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Prezydent - wówczas jeszcze elekt - skarżył się na "DB", który obwiniał o swój zły wynik wyborczy na wybrzeżu - w Gdańsku i okolicach przegrał wyraźnie z Wałęsą (gazeta ujawniła tuż przed wyborami, że Kwaśniewski skłamał w sprawie dyplomu).
Stało się jasne, że Hirtreiter otrzymał sygnał (i to z najwyższego urzędu), iż jego interesy w Polsce mogą być zagrożone. Najwyraźniej uznał, że czas wkroczyć na teren redakcji. Zrobił to przez swojego namiestnika w Gdańsku, ówczesnego prezesa oddziału PNP, który pewnego dnia wtargnął na zebranie kolegium redakcyjnego z dużym oprawionym w ramki zdjęciem woźnicy prowadzącego za uzdę konia z zaprzęgiem. "To jest wasz czytelnik! - oświadczył. - Dla niego macie robić gazetę".
Metafora była kiepska, bo woźnice już dawno przesiedli się na traktory lub samochody, czego obcokrajowiec nie zauważył. Ponad połowa czytelników "Dziennika Bałtyckiego", jak wynikało z naszych badań, legitymowała się wykształceniem średnim i wyższym, 25 proc. - zawodowym. Nieuchronna utrata czytelników myślących na rzecz "woźniców" wydała mi się absurdem. Wytrwałem kilka miesięcy. Mój bezpośredni następca kontynuował jeszcze model gazety opiniotwórczej, ale nie ostał się na stanowisku nawet rok. Odszedł, gdy prezes Hirtreiter odciął się od redakcji i wysłał przebłagalny list do prezydenta Kwaśniewskiego - za artykuł o wakacjach z agentem.
Zero polityki
Model gazety opiniotwórczej przekształcono w rodzaj pozbawionego ambicji komiksu, wypełnionego bezrefleksyjną informacją, nie skażoną dociekaniem przyczyn i skutków opisywanych zdarzeń. Tematykę krajową i światową ograniczono do jednej strony. Pod hasłem regionalizmu zakwitł prowincjonalizm. Z łamów zniknęła publicystyka. Upadała żegluga, rybołówstwo, stocznie - tysiące ludzi lądowało na bruku, a "Dziennik Bałtycki" nie analizował tych zjawisk. Polityka, nie licząc minikomentarzy lub raczej uszczypliwości - ostatnio też zaniechanych - stała się rewirem zakazanym. "DB" coraz bardziej upodabniał się do sensacyjnego "Wieczoru Wybrzeża" (także należącego do grupy PNP), aż w końcu - z braku istotnych różnic - postanowiono obie gazety połączyć. Wobec spadającej sprzedaży w Trójmieście, aby utrzymać nakład, przejęto od borykających się z kłopotami wydawców prawie 20 tygodników lokalnych i włączono je do "Dziennika Bałtyckiego" jako dodatki.
Obecnie nie znajdziemy na łamach "Dziennika Bałtyckiego" tak drażliwych dla niemieckiego właściciela gazet tematów, jak Centrum przeciw Wypędzeniom według projektu Eriki Steinbach czy żądania odszkodowań ze strony niemieckich przesiedleńców. Czytelnika "Dziennika Bałtyckiego" te sprawy nie powinny interesować, choć przecież dotyczą też naszego regionu. Skądinąd wydawany w Niemczech przez Verlagsgruppe Passau regionalny dziennik "Passauer Neue Presse" jest gazetą solidną, z obszernymi serwisami informacyjnymi oraz bogatą publicystyką polityczną, ekonomiczną i kulturalną - także światową. Jest dla ludzi myślących. Czy zatem w Polsce robi się gazetę po to, by ludzie przestali myśleć? Gazetę dla woźnicy?
Niemiecki porzĄdek
Wiadomość o tym, że niemiecki koncern Passauer Neue Presse odkupił od Hersanta wszystkie nabyte na przetargach gazety regionalne, spadła na nas jesienią 1994 r. jak grom z jasnego nieba. I rodziła obawy. Prezes PNP Franz Xavier Hirtreiter publicznie uspokajał: "Polskie gazety będą redagować polscy dziennikarze. My (wydawca) w treść gazet nie zamierzamy się wtrącać". Rzeczywiście, przez rok się nie wtrącał. Ale już w grudniu 1995 r. na spotkaniu redaktorów naczelnych gazet wydawanych przez PNP ówczesny prezes spółki Mathieu Cosson powiedział mi bez ogródek, że powinienem robić gazetę apolityczną. Spytałem, jak to sobie wyobraża w sytuacji, gdy co roku mamy w Polsce jakieś wybory (1993 r. - parlamentarne, 1994 r. - samorządowe, 1995 r. - prezydenckie). Czy gazeta ma ich nie dostrzegać, nie pisać o kandydatach na przedstawicieli ludu, a po wyborach nie pisać o ich poczynaniach? Zamiast odpowiedzi otrzymałem arbitralnie ustalony plan sprzedaży na następny rok, zakładający wzrost o 20 proc.!
Miesiąc później prezes Hirtreiter podczas wizyty w Gdańsku oświadczył, że zarówno Cosson, jak i on sam byli po kolei wzywani na dywanik do prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Prezydent - wówczas jeszcze elekt - skarżył się na "DB", który obwiniał o swój zły wynik wyborczy na wybrzeżu - w Gdańsku i okolicach przegrał wyraźnie z Wałęsą (gazeta ujawniła tuż przed wyborami, że Kwaśniewski skłamał w sprawie dyplomu).
Stało się jasne, że Hirtreiter otrzymał sygnał (i to z najwyższego urzędu), iż jego interesy w Polsce mogą być zagrożone. Najwyraźniej uznał, że czas wkroczyć na teren redakcji. Zrobił to przez swojego namiestnika w Gdańsku, ówczesnego prezesa oddziału PNP, który pewnego dnia wtargnął na zebranie kolegium redakcyjnego z dużym oprawionym w ramki zdjęciem woźnicy prowadzącego za uzdę konia z zaprzęgiem. "To jest wasz czytelnik! - oświadczył. - Dla niego macie robić gazetę".
Metafora była kiepska, bo woźnice już dawno przesiedli się na traktory lub samochody, czego obcokrajowiec nie zauważył. Ponad połowa czytelników "Dziennika Bałtyckiego", jak wynikało z naszych badań, legitymowała się wykształceniem średnim i wyższym, 25 proc. - zawodowym. Nieuchronna utrata czytelników myślących na rzecz "woźniców" wydała mi się absurdem. Wytrwałem kilka miesięcy. Mój bezpośredni następca kontynuował jeszcze model gazety opiniotwórczej, ale nie ostał się na stanowisku nawet rok. Odszedł, gdy prezes Hirtreiter odciął się od redakcji i wysłał przebłagalny list do prezydenta Kwaśniewskiego - za artykuł o wakacjach z agentem.
Zero polityki
Model gazety opiniotwórczej przekształcono w rodzaj pozbawionego ambicji komiksu, wypełnionego bezrefleksyjną informacją, nie skażoną dociekaniem przyczyn i skutków opisywanych zdarzeń. Tematykę krajową i światową ograniczono do jednej strony. Pod hasłem regionalizmu zakwitł prowincjonalizm. Z łamów zniknęła publicystyka. Upadała żegluga, rybołówstwo, stocznie - tysiące ludzi lądowało na bruku, a "Dziennik Bałtycki" nie analizował tych zjawisk. Polityka, nie licząc minikomentarzy lub raczej uszczypliwości - ostatnio też zaniechanych - stała się rewirem zakazanym. "DB" coraz bardziej upodabniał się do sensacyjnego "Wieczoru Wybrzeża" (także należącego do grupy PNP), aż w końcu - z braku istotnych różnic - postanowiono obie gazety połączyć. Wobec spadającej sprzedaży w Trójmieście, aby utrzymać nakład, przejęto od borykających się z kłopotami wydawców prawie 20 tygodników lokalnych i włączono je do "Dziennika Bałtyckiego" jako dodatki.
Obecnie nie znajdziemy na łamach "Dziennika Bałtyckiego" tak drażliwych dla niemieckiego właściciela gazet tematów, jak Centrum przeciw Wypędzeniom według projektu Eriki Steinbach czy żądania odszkodowań ze strony niemieckich przesiedleńców. Czytelnika "Dziennika Bałtyckiego" te sprawy nie powinny interesować, choć przecież dotyczą też naszego regionu. Skądinąd wydawany w Niemczech przez Verlagsgruppe Passau regionalny dziennik "Passauer Neue Presse" jest gazetą solidną, z obszernymi serwisami informacyjnymi oraz bogatą publicystyką polityczną, ekonomiczną i kulturalną - także światową. Jest dla ludzi myślących. Czy zatem w Polsce robi się gazetę po to, by ludzie przestali myśleć? Gazetę dla woźnicy?
Więcej możesz przeczytać w 46/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.