Naiwnym marzy się kapitalizm socjalistyczny, w którym kapitalizm byłby w sklepie, a socjalizm w robocie
Z nudną regularnością jacyś naiwniacy domagają się czegoś tam z ludzką twarzą. Najpierw był socjalizm z ludzką twarzą, której domagali się naiwni czescy reformatorzy. Przekonali się jednak bardzo szybko, że socjalizm ludzkiej twarzy mieć nie może (przynajmniej taki socjalizm, jaki znali). Naiwniacy, często ci sami, po upadku socjalizmu zaczęli się domagać ludzkiej twarzy od kapitalizmu. Kapitalizm z ludzką twarzą stał się szybko zawołaniem tych wszystkich, którzy nie lubią kapitalizmu bez dodatków, czyli takiego, jaki jest. Nadal marzy im się kapitalizm socjalistyczny, w którym kapitalizm byłby w sklepie, ale za to socjalizm w robocie, gdzie przyjemnie i bez wysiłku można by spędzić kilka godzin, nie troszcząc się o to, czy ktoś chce tego, co produkują. Takiego kundla ideologicznego wyhodować się nie da, bowiem po pewnym czasie umarłby z głodu. Socjalizm w robocie zapewniłby mu to na 100 proc.!
Ignorancja niŻej pleców
Ostatnio wyczytałem - gdzie, jeśli nie w "Gazecie Wyborczej", hodowli mrożkowskich postępowców - że kolejni naiwniacy domagają się globalizacji z ludzką twarzą. Właściwie nawet trudno się zorientować, czy z twarzą, bo - jak przeczytałem w raportach z Cancún, gdzie antyglobaliści demonstrowali przeciw Światowej Organizacji Handlu (WTO) - użyto argumentacji poniżej pasa. To znaczy antyglobalistki rozebrały się, położyły pupami do góry, układając się w napis "WTO - nie!". Kto wie, czy owego happeningu - czy też może pupeningu - nie należałoby potraktować symbolicznie, ponieważ argumenty antyglobalistów są dokładnie na poziomie, na którym plecy tracą swą szlachetną nazwę.
Parafrazując Churchilla, można powiedzieć, że rzadko kiedy w historii tak niewielu pokazało tak wiele ignorancji w tak wielu sprawach. W rozmaitych dyskusjach zapalczywi mówcy, rzucając dziesiątki argumentów, trafią kiedyś - przez czysty przypadek - w sedno. Antyglobalistom jednak nie udało się to do tej pory ani razu!
GŁupota za gŁupotĄ
Czytając gazetowyborczego postępowca opisującego ataki na restauracje McDonald's, sklepy Nike czy stacje Shella, próżno oczekuję krytyki metod, nawet jeśli ów postępowiec - jak widać z tekstu - akceptuje czy wręcz pochwala cele antyglobalistów. Tak właśnie tworzy się otoczkę społecznego poparcia dla rządów motłochu; i nie pomogą tu obłudne wyrazy oburzenia, kiedy coś podobnego zdarzy się u nas. Leppera od antyglobalistów dzieli tylko wiek i pochodzenie społeczne.
Przyjrzyjmy się sloganom, które u antyglobalistów uchodzą za argumenty. Zacznijmy, za naszym postępowcem, od "pracy półniewolniczej" dla korporacji międzynarodowych. Domaganie się od antyglobalistów i zachwyconego nimi red. Kuźmicza, aby rozumiał cokolwiek z ekonomii, to prawdopodobnie stawianie poprzeczki za wysoko. Przypomnę jednak, czego m.in. uczę studentów. Mianowicie, jeśli w USA w przemyśle odzieżowym wydajność pracy jest 10 razy większa niż w Indiach, to żeby hinduska odzież była konkurencyjna na rynku amerykańskim, płace w Indiach muszą być co najmniej 10 razy niższe. Ot, i cała "argumentacja" o pracy niewolniczej.
Gdzieś tam jeszcze, wśród innych bzdur, plącze się argument, że w jakimś kraju firma Nike zatrudniała dzieci. Na seminarium z ekonomiki rozwoju pokazuję diagram, z którego wynika, że istnieje silny związek między liczbą pracujących dzieci a poziomem zamożności. Im niższy PKB na mieszkańca, tym większy odsetek pracujących dzieci. Tak samo było w Europie w XVIII wieku i w pierwszej połowie wieku XIX. Przy bardzo niskim ówczesnym poziomie wydajności rodzice nie byli w stanie zapracować na utrzymanie licznej gromadki, więc starsze dzieci pracowały. Dzięki temu miały szansę przeżyć i nie umierały z niedożywienia, co przed nadejściem kapitalizmu było udziałem ogromnej większości dzieci. Antyglobaliści jednak nie znają nie tylko ekonomii, ale nawet własnej europejskiej historii...
Wróćmy jeszcze na chwilę do ekonomii. Nasz postępowiec zachwyca się jakąś kanadyjską żurnalistką, wskazującą, że korporacje międzynarodowe inwestują w krajach najbiedniejszych, co prowadzi do powstania fabryk, w których "najważniejsze jest osiągnięcie zysku za wszelką cenę" (dosłownie!). Oczywiście, jakiejś cielęcinie może się nie podobać kapitalizm. Mamy z tym do czynienia na co dzień - od podobnych jej głupów z lewackiej rewolucji lat 60. na Zachodzie, poprzez działaczy związkowych, jak nasz rodzimy oszołom z "Solidarności", który - tymi samymi słowami! - argumentował na kongresie Międzynarodowej Organizacji Pracy, dlaczego nie podoba mu się kapitalizm, aż po fanaberyjnych intelektualistów z lewa i prawa.
Biedak ma ŻyĆ w skansenie!
Prof. Tom Palmer, mój kolega z George Mason University, opowiada smakowitą historyjkę. Otóż spotkał on w czasie podróży po Ameryce Środkowej antropologów w najostrzejszych słowach oskarżających globalizację. A to dlatego, że studiowani przez nich Indianie nie noszą na co dzień strojów ludowych, występują w nich jedynie z okazji uroczystości rodzinnych.
Oczywiście, według rzeczonych intelektualistów winna jest globalizacja, która obrabowuje Majów (o nich to bowiem chodziło) z ich kulturowego dziedzictwa. Intelektualne cielęciny nie zadały sobie przy tym trudu, aby zapytać owe kobiety, dlaczego ręcznie tkane, atrakcyjne stroje noszą tylko okazjonalnie. Uzyskałyby prostą i jednoznaczną odpowiedź. Indianki są dziś znacznie zamożniejsze właśnie dzięki temu, że stroje tkają nadal, ale dla butików z egzotyczną modą gdzieś w Paryżu czy Londynie. A za zarobione - właśnie dzięki globalizacji! - pieniądze Majowie mogą sobie kupić - obok odzieży do pracy - wiele innych dóbr, także trwałego użytku, o których przedtem mogli tylko marzyć.
Owi leniwi, także umysłowo, antropologowie protestowaliby zapewne przeciwko "upadkowi tradycyjnej kultury", nawet gdyby im uświadomić, że globalizacja przyniosła Majom poprawę warunków życia. Nie chcieliby przyjąć do wiadomości, że była to niekiedy kultura skrajnego ubóstwa, że gdyby zapytać tych ludzi, kiedy żyło im się lepiej: za czasów codziennego noszenia przez siebie wyrabianych strojów, czy obecnie, odpowiedź byłaby zupełnie jednoznaczna. Ale nie dla fanaberyjnych intelektualistów, którzy z wyżyn swego (wątpliwego) autorytetu uważają, że biedak ma żyć w skansenie, bo to jest znacznie bardziej atrakcyjne.
Słuchając Palmerowskiej historyjki, dochodzę do wniosku, że wolę "pupening" antyglobalistyczny. Poziom argumentów jest mniej więcej taki sam, a widok intelektualisty znacznie mniej atrakcyjny...
Ignorancja niŻej pleców
Ostatnio wyczytałem - gdzie, jeśli nie w "Gazecie Wyborczej", hodowli mrożkowskich postępowców - że kolejni naiwniacy domagają się globalizacji z ludzką twarzą. Właściwie nawet trudno się zorientować, czy z twarzą, bo - jak przeczytałem w raportach z Cancún, gdzie antyglobaliści demonstrowali przeciw Światowej Organizacji Handlu (WTO) - użyto argumentacji poniżej pasa. To znaczy antyglobalistki rozebrały się, położyły pupami do góry, układając się w napis "WTO - nie!". Kto wie, czy owego happeningu - czy też może pupeningu - nie należałoby potraktować symbolicznie, ponieważ argumenty antyglobalistów są dokładnie na poziomie, na którym plecy tracą swą szlachetną nazwę.
Parafrazując Churchilla, można powiedzieć, że rzadko kiedy w historii tak niewielu pokazało tak wiele ignorancji w tak wielu sprawach. W rozmaitych dyskusjach zapalczywi mówcy, rzucając dziesiątki argumentów, trafią kiedyś - przez czysty przypadek - w sedno. Antyglobalistom jednak nie udało się to do tej pory ani razu!
GŁupota za gŁupotĄ
Czytając gazetowyborczego postępowca opisującego ataki na restauracje McDonald's, sklepy Nike czy stacje Shella, próżno oczekuję krytyki metod, nawet jeśli ów postępowiec - jak widać z tekstu - akceptuje czy wręcz pochwala cele antyglobalistów. Tak właśnie tworzy się otoczkę społecznego poparcia dla rządów motłochu; i nie pomogą tu obłudne wyrazy oburzenia, kiedy coś podobnego zdarzy się u nas. Leppera od antyglobalistów dzieli tylko wiek i pochodzenie społeczne.
Przyjrzyjmy się sloganom, które u antyglobalistów uchodzą za argumenty. Zacznijmy, za naszym postępowcem, od "pracy półniewolniczej" dla korporacji międzynarodowych. Domaganie się od antyglobalistów i zachwyconego nimi red. Kuźmicza, aby rozumiał cokolwiek z ekonomii, to prawdopodobnie stawianie poprzeczki za wysoko. Przypomnę jednak, czego m.in. uczę studentów. Mianowicie, jeśli w USA w przemyśle odzieżowym wydajność pracy jest 10 razy większa niż w Indiach, to żeby hinduska odzież była konkurencyjna na rynku amerykańskim, płace w Indiach muszą być co najmniej 10 razy niższe. Ot, i cała "argumentacja" o pracy niewolniczej.
Gdzieś tam jeszcze, wśród innych bzdur, plącze się argument, że w jakimś kraju firma Nike zatrudniała dzieci. Na seminarium z ekonomiki rozwoju pokazuję diagram, z którego wynika, że istnieje silny związek między liczbą pracujących dzieci a poziomem zamożności. Im niższy PKB na mieszkańca, tym większy odsetek pracujących dzieci. Tak samo było w Europie w XVIII wieku i w pierwszej połowie wieku XIX. Przy bardzo niskim ówczesnym poziomie wydajności rodzice nie byli w stanie zapracować na utrzymanie licznej gromadki, więc starsze dzieci pracowały. Dzięki temu miały szansę przeżyć i nie umierały z niedożywienia, co przed nadejściem kapitalizmu było udziałem ogromnej większości dzieci. Antyglobaliści jednak nie znają nie tylko ekonomii, ale nawet własnej europejskiej historii...
Wróćmy jeszcze na chwilę do ekonomii. Nasz postępowiec zachwyca się jakąś kanadyjską żurnalistką, wskazującą, że korporacje międzynarodowe inwestują w krajach najbiedniejszych, co prowadzi do powstania fabryk, w których "najważniejsze jest osiągnięcie zysku za wszelką cenę" (dosłownie!). Oczywiście, jakiejś cielęcinie może się nie podobać kapitalizm. Mamy z tym do czynienia na co dzień - od podobnych jej głupów z lewackiej rewolucji lat 60. na Zachodzie, poprzez działaczy związkowych, jak nasz rodzimy oszołom z "Solidarności", który - tymi samymi słowami! - argumentował na kongresie Międzynarodowej Organizacji Pracy, dlaczego nie podoba mu się kapitalizm, aż po fanaberyjnych intelektualistów z lewa i prawa.
Biedak ma ŻyĆ w skansenie!
Prof. Tom Palmer, mój kolega z George Mason University, opowiada smakowitą historyjkę. Otóż spotkał on w czasie podróży po Ameryce Środkowej antropologów w najostrzejszych słowach oskarżających globalizację. A to dlatego, że studiowani przez nich Indianie nie noszą na co dzień strojów ludowych, występują w nich jedynie z okazji uroczystości rodzinnych.
Oczywiście, według rzeczonych intelektualistów winna jest globalizacja, która obrabowuje Majów (o nich to bowiem chodziło) z ich kulturowego dziedzictwa. Intelektualne cielęciny nie zadały sobie przy tym trudu, aby zapytać owe kobiety, dlaczego ręcznie tkane, atrakcyjne stroje noszą tylko okazjonalnie. Uzyskałyby prostą i jednoznaczną odpowiedź. Indianki są dziś znacznie zamożniejsze właśnie dzięki temu, że stroje tkają nadal, ale dla butików z egzotyczną modą gdzieś w Paryżu czy Londynie. A za zarobione - właśnie dzięki globalizacji! - pieniądze Majowie mogą sobie kupić - obok odzieży do pracy - wiele innych dóbr, także trwałego użytku, o których przedtem mogli tylko marzyć.
Owi leniwi, także umysłowo, antropologowie protestowaliby zapewne przeciwko "upadkowi tradycyjnej kultury", nawet gdyby im uświadomić, że globalizacja przyniosła Majom poprawę warunków życia. Nie chcieliby przyjąć do wiadomości, że była to niekiedy kultura skrajnego ubóstwa, że gdyby zapytać tych ludzi, kiedy żyło im się lepiej: za czasów codziennego noszenia przez siebie wyrabianych strojów, czy obecnie, odpowiedź byłaby zupełnie jednoznaczna. Ale nie dla fanaberyjnych intelektualistów, którzy z wyżyn swego (wątpliwego) autorytetu uważają, że biedak ma żyć w skansenie, bo to jest znacznie bardziej atrakcyjne.
Słuchając Palmerowskiej historyjki, dochodzę do wniosku, że wolę "pupening" antyglobalistyczny. Poziom argumentów jest mniej więcej taki sam, a widok intelektualisty znacznie mniej atrakcyjny...
Więcej możesz przeczytać w 46/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.