Dlaczego powinniśmy bronić Leppera
Demokracja - tak, Samoobrona - nie. Z takim hasłem mogliby defilować przed Sejmem zdominowanym przez partię Andrzeja Leppera liczni politycy, publicyści i intelektualiści. Właściwie już maszerują. A tymczasem Samoobrona jest polskiej demokracji bardzo potrzebna.
"Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie" - głosiła stara Pawlakowa w "Samych swoich", wręczając granat jadącemu do sądu synowi Kazimierzowi. Babcia Pawlakowa znalazła dziś dziesiątki naśladowców, zwłaszcza wśród dyżurnych autorytetów moralnych, które biadają, że demokracja demokracją, ale przecież rządzić muszą ludzie światli. Solą w oku ludzi światłych jest dziś motłoch z Samoobrony. Histeria wokół tej partii rośnie wraz z jej coraz lepszymi notowaniami. Obecnie sięgnęła zenitu, ale niewykluczone, że to dopiero rozgrzewka przed tym, co nastąpi, gdy stronnictwo Andrzeja Leppera na dobre zdystansuje w sondażach Platformę Obywatelską.
Strach przed tłuszczą
Wśród polityków mistrzami w malowaniu czarnych scenariuszy z udziałem Samoobrony stali się nie politycy Platformy Obywatelskiej, lecz Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Niby to PO toczy z Samoobroną śmiertelny bój (ochrzciła swych przeciwników mianem "barbarzyńców"), ale to ludzie Millera i Janika czują się przedmurzem zachodniej cywilizacji. Tak spokojny polityk jak Lech Nikolski ze zgrozą opowiada o nawiedzonych działaczach Samoobrony, którzy - niczym świadkowie Jehowy - nauczają wystraszonych pasażerów PKS. Nie są jeszcze groźni, ale mogą być - wieszczy Nikolski. Przesłanie tych opowieści jest oczywiste: trwajmy z tym parlamentem, może niedoskonałym, bo nadchodzi wielka czarna fala, która zmiecie nas wszystkich.
Strach przed tłuszczą, którym emanuje lewica, jest o tyle zabawny, że zaplecze Samoobrony stanowią w dużej mierze wyborcy SLD, którzy mieli dość jego fatalnych rządów i przytulili się do smagłej piersi Andrzeja Leppera. Zabawne jest też to, że w podobny sposób jak Samoobronę jedenaście lat temu traktowano właśnie SLD. Głośno zastanawiano się, czy byli PZPR-owcy mają prawo w demokratyczny sposób przejąć władzę. Prawa owego ich nie pozbawiono, ale ich bezczelność budziła niesmak elit. Bo jakże to - ledwo oddali władzę, a już ją odbierają? Tak nie wypada.
Równie elegancko zachował się dwa lata później Aleksander Kwaśniewski, wygrywając wybory prezydenckie. Do annałów myśli politycznej winna trafić zgłoszona po pierwszej turze wyborów propozycja Adama Michnika. Redaktor naczelny "Gazety Wyborczej" zaapelował do Kwaśniewskiego, by wycofał się z walki o prezydenturę i poparł Jacka Kuronia, który zajął w tej rozgrywce trzecie miejsce. Czyli Kwaśniewski miałby się wypiąć na miliony wyborców, które mu zaufały, i poprzeć kolegę Michnika, bo ten - jego zdaniem - lepiej nadawał się na głowę państwa. Lider SLD wolał się wypiąć na naczelnego "Wyborczej" niż na swoich wyborców.
Histeria elit
Tradycja reglamentowania demokracji w Polsce sięga jej początków. Przy "okrągłym stole" tak urządzono wybory prezydenckie, by mógł je wygrać Wojciech Jaruzelski. Ofiarą pierwszej histerii padł Lech Wałęsa i bliskie mu wtedy Porozumienie Centrum, którzy chcieli zerwać umowy okrągłostołowe. Co prawda, to Wiesława Chrzanowskiego z ZChN nazywano "kolejnym führerkiem", ale i do Wałęsy, i do braci Kaczyńskich przylgnęły określenia "przyspieszacze z siekierą", "bolszewicy" i "dyktatorzy".
Na szczęście dla Wałęsy w wyborach 1990 r. objawił się czarny koń, czyli Stanisław Tymiński. Miał on czelność zagrozić Tadeuszowi Mazowieckiemu. Za karę spadł na niego wściekły atak polityków i mediów, co tylko uwiarygodniło go jako kandydata protestu. Tymiński oczywiście pokonał Mazowieckiego, a prof. Bronisław Geremek wypowiedział wówczas słynne słowa o Polakach, którzy nie dorośli do demokracji. Geremek pewnie przeklina ten moment do dziś, ale po tym zdaniu stał się dożywotnim symbolem gabinetowej polityki, dziejącej się za plecami obywateli.
Tymiński, co prawda, z Polski wyjechał, ale pozostawił kukułcze jajo w postaci Partii X - groteskowej zbieraniny postaci, z których najgłębiej zapadł w pamięć Antoni Czajka - konstruktor maszyny do gnoju Czajka. Solidarnościowe elity były zaniepokojone istnieniem Partii X. Skłócone po "wojnie na górze" zdołały się jednak porozumieć przeciwko motłochowi. Zgodzono się co do tego, że formacja Tymińskiego zagraża raczkującej demokracji, więc postanowiono ją wyeliminować. Zrobiono to zresztą legalnie i w białych rękawiczkach. Państwowa Komisja Wyborcza zakwestionowała prawdziwość wielu podpisów na listach poparcia kandydatów Partii X. W rezultacie działacze Tymińskiego startowali jedynie w kilku okręgach i wprowadzili do Sejmu ledwie trzech posłów. To był koniec Partii X, ale i pierwsza rysa na polskiej demokracji. Formalnie wszystko przebiegło zgodnie z prawem, ale gdyby tak pod lupę wzięto inne listy poparcia kandydatów, czy nie znaleziono by podobnych usterek?
Rodzice Leppera
Od czasu upadku Partii X i późniejszych sukcesów SLD scena polityczna została podzielona między ugrupowania postsolidarnościowe i postpeerelowskie. Klasa polityczna wprawdzie toczyła z sobą boje, ale łączyło ją wiele kwestii ponadpartyjnych: obsadzanie stanowisk po wygranych wyborach, czerpanie pieniędzy ze spółek skarbu państwa na działalność polityczną itd.
Układ ten był przekonany o swoim bezpieczeństwie, obrastał w tłuszczyk i degenerował się. Tymczasem w Polakach narastała potrzeba zmian. Kompromitujące rządy AWS i Unii Wolności doprowadziły do zmiecenia tych formacji. W Sejmie pojawiły się natomiast ugrupowania znikąd - Samoobrona i Liga Polskich Rodzin. I teraz to one stały się celem ataku elit. Przerażona wynikami wyborów samorządowych w 2002 r. "Gazeta Wyborcza" apelowała o tworzenie "europejskich" koalicji w sejmikach wojewódzkich (od SLD po PO i PiS), byle tylko zatrzymać pochód ekstremy po władzę. A że ostatnią rzeczą, której chciał wyborca PiS, byłaby koalicja z SLD? Takimi detalami nasi nauczyciele demokracji się nie przejmowali.
SLD powielił wszelkie grzechy AWS i dodał trochę własnych. Nic dziwnego, że społeczeństwo zawyło. I wyje do dzisiaj.
Oczywiście, można sarkać na czcicieli Leppera, że wybrali sobie kogoś takiego na swego przedstawiciela, ale trzeba pamiętać, że nie zrobiliby tego, gdyby mieli poczucie jakiejkolwiek więzi z elitami.
Samoobrona, czyli szansa
Samoobrona, wbrew pozorom, może dziś w Polsce odegrać rolę pozytywną. Jej istnienie oznacza ogromną presję na elity. Walcząc o życie, muszą amputować te swoje cechy, które napędzają popularność Leppera. Muszą zniszczyć układ, w którym dotychczas spokojnie sobie wegetowały. I ten proces trwa. Warto podkreślić ewolucję Platformy Obywatelskiej, która rozumie, że w starciu z szastającym oskarżeniami Lepperem musi być partią czystą jak łza. Stąd oczyszczanie szeregów i spychanie na dalszy plan takich polityków, jak Paweł Piskorski czy Wojciech Kozak, będących symbolami tzw. układu warszawskiego. Stąd antyestablishmentowa krucjata, której przewodzi Jan Rokita. I stąd próby wyjścia PO z getta partii liberalnej. Ale by stać się formacją ludową, same deklaracje nie wystarczą - trzeba jeździć po Polsce, nocować w nędznych hotelach i nie denerwować się na głupszych od siebie.
Podobnie próbuje sobie radzić lewica. Powstanie partii SDPL Marka Borowskiego, która łatwo zrezygnowała z dużego majątku SLD, ma przekonać wyborców, że po tej stronie sceny politycznej są ludzie nieskompromitowani. Bez silnej Samoobrony, bez poczucia zagrożenia takie zmiany nie nastąpiłyby w ogóle albo następowałyby znacznie wolniej. Poza tym byłyby rodzajem kamuflażu, a opinia publiczna musi poczuć, że elity wyzdrowiały naprawdę, a nie, że pacykują się telewizyjnym makijażem, by lepiej wyglądać.
Koniec tchórzostwa
Istnienie radykałów w krajach zachodnich (Jean-Marie Le Pena we Francji czy Jörga Haidera w Austrii) powoduje mobilizację historycznych formacji, egzystujących w nieustającym samouwielbieniu. Ma to jednak i inny aspekt - dzięki populistom na światło dzienne wychodzą sprawy ważne dla wyborców, ale dotychczas tchórzliwie chowane za pazuchę politycznej poprawności. Rasizm i nieasymilowanie się Arabów we Francji były faktem i bez Le Pena. Ale dopiero jego pojawienie się sprawiło, że tradycyjne elity przestały udawać, iż ten problem nie istnieje. Tak też stało się w Polsce. Partie nagle na wyścigi zaczęły walczyć z korupcją (z wyjątkiem PiS, które przez lata było samotnie wołającym na puszczy), bo Samoobrona zaczęła wrzeszczeć, że wszyscy wokół są przekupni. Kiedy mówili o tym jedynie bracia Kaczyńscy, nikt się tym nie przejmował. Bo nie mieli szans przejąć władzy. A poza tym mimo wszystko byli "swoi".
Istnienie Samoobrony może być szansą na odrodzenie się normalnego życia publicznego. Elity muszą jednak tę szansę wykorzystać. Ci, którzy tak chętnie porównują Leppera do Hitlera, powinni pamiętać, że przyszły führer został kanclerzem w wyniku słabości i intryganctwa weimarskich elit politycznych. NSDAP w wyborach nigdy nie zdobyła samodzielnej większości w parlamencie. W 1933 r. partia Hitlera była osłabiona, groził jej rozłam, a sytuacja gospodarcza Niemiec szybko się poprawiała. Gdyby nie małość konserwatysty Franza von Papena, który wyobrażał sobie, że będzie sterował Hitlerem ze stanowiska wicekanclerza, NSDAP prawdopodobnie nie zdobyłaby władzy. Potem von Papen mógł się jedynie cieszyć, że podczas "nocy długich noży" w ostatniej chwili wykreślono go z listy ludzi przeznaczonych do likwidacji.
Panoszący się w Polsce obrońcy tezy, że "nie ma demokracji dla wrogów demokracji", powinni się skupić raczej na zwalczaniu przyczyn popularności populistów niż na zwalczaniu ich samych choćby dlatego, że to działanie nieskuteczne. Oczywiście można wzruszać ramionami, kiedy namawia się Leppera, by wycofał się z polityki, bo ani to poważne, ani lider Samoobrony tym się nie przejmuje. Zupełnie inaczej jednak trzeba reagować, kiedy wprost stawia się tezę, że "za żadną cenę nie wolno dopuścić Samooobrony do władzy, nawet za cenę porzucenia dogmatu, że wyborcy zawsze mają rację". Bo cóż miałoby znaczyć owo "za żadną cenę"? Metody policyjne, aresztowania działaczy, fałszowanie wyborów?
A może to tylko licentia poetica publicysty? W takim razie on i tłum jemu podobnych przypominają wspominanego już Kazimierza Pawlaka, który przyznawał, że "za demokracją to on od czasu do czasu był". No właśnie, od czasu do czasu.
"Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie" - głosiła stara Pawlakowa w "Samych swoich", wręczając granat jadącemu do sądu synowi Kazimierzowi. Babcia Pawlakowa znalazła dziś dziesiątki naśladowców, zwłaszcza wśród dyżurnych autorytetów moralnych, które biadają, że demokracja demokracją, ale przecież rządzić muszą ludzie światli. Solą w oku ludzi światłych jest dziś motłoch z Samoobrony. Histeria wokół tej partii rośnie wraz z jej coraz lepszymi notowaniami. Obecnie sięgnęła zenitu, ale niewykluczone, że to dopiero rozgrzewka przed tym, co nastąpi, gdy stronnictwo Andrzeja Leppera na dobre zdystansuje w sondażach Platformę Obywatelską.
Strach przed tłuszczą
Wśród polityków mistrzami w malowaniu czarnych scenariuszy z udziałem Samoobrony stali się nie politycy Platformy Obywatelskiej, lecz Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Niby to PO toczy z Samoobroną śmiertelny bój (ochrzciła swych przeciwników mianem "barbarzyńców"), ale to ludzie Millera i Janika czują się przedmurzem zachodniej cywilizacji. Tak spokojny polityk jak Lech Nikolski ze zgrozą opowiada o nawiedzonych działaczach Samoobrony, którzy - niczym świadkowie Jehowy - nauczają wystraszonych pasażerów PKS. Nie są jeszcze groźni, ale mogą być - wieszczy Nikolski. Przesłanie tych opowieści jest oczywiste: trwajmy z tym parlamentem, może niedoskonałym, bo nadchodzi wielka czarna fala, która zmiecie nas wszystkich.
Strach przed tłuszczą, którym emanuje lewica, jest o tyle zabawny, że zaplecze Samoobrony stanowią w dużej mierze wyborcy SLD, którzy mieli dość jego fatalnych rządów i przytulili się do smagłej piersi Andrzeja Leppera. Zabawne jest też to, że w podobny sposób jak Samoobronę jedenaście lat temu traktowano właśnie SLD. Głośno zastanawiano się, czy byli PZPR-owcy mają prawo w demokratyczny sposób przejąć władzę. Prawa owego ich nie pozbawiono, ale ich bezczelność budziła niesmak elit. Bo jakże to - ledwo oddali władzę, a już ją odbierają? Tak nie wypada.
Równie elegancko zachował się dwa lata później Aleksander Kwaśniewski, wygrywając wybory prezydenckie. Do annałów myśli politycznej winna trafić zgłoszona po pierwszej turze wyborów propozycja Adama Michnika. Redaktor naczelny "Gazety Wyborczej" zaapelował do Kwaśniewskiego, by wycofał się z walki o prezydenturę i poparł Jacka Kuronia, który zajął w tej rozgrywce trzecie miejsce. Czyli Kwaśniewski miałby się wypiąć na miliony wyborców, które mu zaufały, i poprzeć kolegę Michnika, bo ten - jego zdaniem - lepiej nadawał się na głowę państwa. Lider SLD wolał się wypiąć na naczelnego "Wyborczej" niż na swoich wyborców.
Histeria elit
Tradycja reglamentowania demokracji w Polsce sięga jej początków. Przy "okrągłym stole" tak urządzono wybory prezydenckie, by mógł je wygrać Wojciech Jaruzelski. Ofiarą pierwszej histerii padł Lech Wałęsa i bliskie mu wtedy Porozumienie Centrum, którzy chcieli zerwać umowy okrągłostołowe. Co prawda, to Wiesława Chrzanowskiego z ZChN nazywano "kolejnym führerkiem", ale i do Wałęsy, i do braci Kaczyńskich przylgnęły określenia "przyspieszacze z siekierą", "bolszewicy" i "dyktatorzy".
Na szczęście dla Wałęsy w wyborach 1990 r. objawił się czarny koń, czyli Stanisław Tymiński. Miał on czelność zagrozić Tadeuszowi Mazowieckiemu. Za karę spadł na niego wściekły atak polityków i mediów, co tylko uwiarygodniło go jako kandydata protestu. Tymiński oczywiście pokonał Mazowieckiego, a prof. Bronisław Geremek wypowiedział wówczas słynne słowa o Polakach, którzy nie dorośli do demokracji. Geremek pewnie przeklina ten moment do dziś, ale po tym zdaniu stał się dożywotnim symbolem gabinetowej polityki, dziejącej się za plecami obywateli.
Tymiński, co prawda, z Polski wyjechał, ale pozostawił kukułcze jajo w postaci Partii X - groteskowej zbieraniny postaci, z których najgłębiej zapadł w pamięć Antoni Czajka - konstruktor maszyny do gnoju Czajka. Solidarnościowe elity były zaniepokojone istnieniem Partii X. Skłócone po "wojnie na górze" zdołały się jednak porozumieć przeciwko motłochowi. Zgodzono się co do tego, że formacja Tymińskiego zagraża raczkującej demokracji, więc postanowiono ją wyeliminować. Zrobiono to zresztą legalnie i w białych rękawiczkach. Państwowa Komisja Wyborcza zakwestionowała prawdziwość wielu podpisów na listach poparcia kandydatów Partii X. W rezultacie działacze Tymińskiego startowali jedynie w kilku okręgach i wprowadzili do Sejmu ledwie trzech posłów. To był koniec Partii X, ale i pierwsza rysa na polskiej demokracji. Formalnie wszystko przebiegło zgodnie z prawem, ale gdyby tak pod lupę wzięto inne listy poparcia kandydatów, czy nie znaleziono by podobnych usterek?
Rodzice Leppera
Od czasu upadku Partii X i późniejszych sukcesów SLD scena polityczna została podzielona między ugrupowania postsolidarnościowe i postpeerelowskie. Klasa polityczna wprawdzie toczyła z sobą boje, ale łączyło ją wiele kwestii ponadpartyjnych: obsadzanie stanowisk po wygranych wyborach, czerpanie pieniędzy ze spółek skarbu państwa na działalność polityczną itd.
Układ ten był przekonany o swoim bezpieczeństwie, obrastał w tłuszczyk i degenerował się. Tymczasem w Polakach narastała potrzeba zmian. Kompromitujące rządy AWS i Unii Wolności doprowadziły do zmiecenia tych formacji. W Sejmie pojawiły się natomiast ugrupowania znikąd - Samoobrona i Liga Polskich Rodzin. I teraz to one stały się celem ataku elit. Przerażona wynikami wyborów samorządowych w 2002 r. "Gazeta Wyborcza" apelowała o tworzenie "europejskich" koalicji w sejmikach wojewódzkich (od SLD po PO i PiS), byle tylko zatrzymać pochód ekstremy po władzę. A że ostatnią rzeczą, której chciał wyborca PiS, byłaby koalicja z SLD? Takimi detalami nasi nauczyciele demokracji się nie przejmowali.
SLD powielił wszelkie grzechy AWS i dodał trochę własnych. Nic dziwnego, że społeczeństwo zawyło. I wyje do dzisiaj.
Oczywiście, można sarkać na czcicieli Leppera, że wybrali sobie kogoś takiego na swego przedstawiciela, ale trzeba pamiętać, że nie zrobiliby tego, gdyby mieli poczucie jakiejkolwiek więzi z elitami.
Samoobrona, czyli szansa
Samoobrona, wbrew pozorom, może dziś w Polsce odegrać rolę pozytywną. Jej istnienie oznacza ogromną presję na elity. Walcząc o życie, muszą amputować te swoje cechy, które napędzają popularność Leppera. Muszą zniszczyć układ, w którym dotychczas spokojnie sobie wegetowały. I ten proces trwa. Warto podkreślić ewolucję Platformy Obywatelskiej, która rozumie, że w starciu z szastającym oskarżeniami Lepperem musi być partią czystą jak łza. Stąd oczyszczanie szeregów i spychanie na dalszy plan takich polityków, jak Paweł Piskorski czy Wojciech Kozak, będących symbolami tzw. układu warszawskiego. Stąd antyestablishmentowa krucjata, której przewodzi Jan Rokita. I stąd próby wyjścia PO z getta partii liberalnej. Ale by stać się formacją ludową, same deklaracje nie wystarczą - trzeba jeździć po Polsce, nocować w nędznych hotelach i nie denerwować się na głupszych od siebie.
Podobnie próbuje sobie radzić lewica. Powstanie partii SDPL Marka Borowskiego, która łatwo zrezygnowała z dużego majątku SLD, ma przekonać wyborców, że po tej stronie sceny politycznej są ludzie nieskompromitowani. Bez silnej Samoobrony, bez poczucia zagrożenia takie zmiany nie nastąpiłyby w ogóle albo następowałyby znacznie wolniej. Poza tym byłyby rodzajem kamuflażu, a opinia publiczna musi poczuć, że elity wyzdrowiały naprawdę, a nie, że pacykują się telewizyjnym makijażem, by lepiej wyglądać.
Koniec tchórzostwa
Istnienie radykałów w krajach zachodnich (Jean-Marie Le Pena we Francji czy Jörga Haidera w Austrii) powoduje mobilizację historycznych formacji, egzystujących w nieustającym samouwielbieniu. Ma to jednak i inny aspekt - dzięki populistom na światło dzienne wychodzą sprawy ważne dla wyborców, ale dotychczas tchórzliwie chowane za pazuchę politycznej poprawności. Rasizm i nieasymilowanie się Arabów we Francji były faktem i bez Le Pena. Ale dopiero jego pojawienie się sprawiło, że tradycyjne elity przestały udawać, iż ten problem nie istnieje. Tak też stało się w Polsce. Partie nagle na wyścigi zaczęły walczyć z korupcją (z wyjątkiem PiS, które przez lata było samotnie wołającym na puszczy), bo Samoobrona zaczęła wrzeszczeć, że wszyscy wokół są przekupni. Kiedy mówili o tym jedynie bracia Kaczyńscy, nikt się tym nie przejmował. Bo nie mieli szans przejąć władzy. A poza tym mimo wszystko byli "swoi".
Istnienie Samoobrony może być szansą na odrodzenie się normalnego życia publicznego. Elity muszą jednak tę szansę wykorzystać. Ci, którzy tak chętnie porównują Leppera do Hitlera, powinni pamiętać, że przyszły führer został kanclerzem w wyniku słabości i intryganctwa weimarskich elit politycznych. NSDAP w wyborach nigdy nie zdobyła samodzielnej większości w parlamencie. W 1933 r. partia Hitlera była osłabiona, groził jej rozłam, a sytuacja gospodarcza Niemiec szybko się poprawiała. Gdyby nie małość konserwatysty Franza von Papena, który wyobrażał sobie, że będzie sterował Hitlerem ze stanowiska wicekanclerza, NSDAP prawdopodobnie nie zdobyłaby władzy. Potem von Papen mógł się jedynie cieszyć, że podczas "nocy długich noży" w ostatniej chwili wykreślono go z listy ludzi przeznaczonych do likwidacji.
Panoszący się w Polsce obrońcy tezy, że "nie ma demokracji dla wrogów demokracji", powinni się skupić raczej na zwalczaniu przyczyn popularności populistów niż na zwalczaniu ich samych choćby dlatego, że to działanie nieskuteczne. Oczywiście można wzruszać ramionami, kiedy namawia się Leppera, by wycofał się z polityki, bo ani to poważne, ani lider Samoobrony tym się nie przejmuje. Zupełnie inaczej jednak trzeba reagować, kiedy wprost stawia się tezę, że "za żadną cenę nie wolno dopuścić Samooobrony do władzy, nawet za cenę porzucenia dogmatu, że wyborcy zawsze mają rację". Bo cóż miałoby znaczyć owo "za żadną cenę"? Metody policyjne, aresztowania działaczy, fałszowanie wyborów?
A może to tylko licentia poetica publicysty? W takim razie on i tłum jemu podobnych przypominają wspominanego już Kazimierza Pawlaka, który przyznawał, że "za demokracją to on od czasu do czasu był". No właśnie, od czasu do czasu.
Lepperiada |
---|
|
Populizm przebija socjalizm |
---|
Dobry wynik w wyborach do europarlamentu stworzy presję, aby Lepper zaczął tworzyć rząd. Chyba że on sam woli przeczekać w opozycji do przyszłorocznych wyborów prezydenckich" - prognozuje "The Economist". Ten prestiżowy tygodnik w najnowszym numerze analizuje przyczyny ogromnej popularności, jaką w Polsce cieszy się Samoobrona i jej lider Andrzej Lepper. Krytykując jego populistyczny program, "The Economist" podkreśla, że Lepper nie robi nerwowych ruchów, lecz spokojnie czeka, aż zdobędzie na tyle silną pozycję w kraju, aby móc samodzielnie rządzić. Tym - według tygodnika - różni się od Jana Rokity, lidera Platformy Obywatelskiej, który nie może się już doczekać objęcia steru rządu. "Być może dopiero przekazanie władzy w ręce populistów sprawi, że pójdą oni w rozsypkę. Przy okazji jednak w rozsypkę pójdzie cały kraj" - ostrzega "The Economist". |
Więcej możesz przeczytać w 20/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.