Amerykanie winni wspierać demokrację wszędzie, ale narażać życie tylko w swoim strategicznym interesie
George W. Bush i Tony Blair są dziś głównymi orędownikami tego, co można by nazwać demokratycznym globalizmem - polityki zagranicznej, która określa interes narodowy nie jako siłę, lecz jako wartości, i identyfikuje jedną nadrzędną wartość nazwaną przez Johna Kennedy'ego "sukcesem wolności". Jak ujął to prezydent Bush w przemówieniu wygłoszonym w listopadzie ubiegłego roku w Whitehall: "Stany Zjednoczone i Wielka Brytania mają do spełnienia misję w świecie, poza zachowaniem równowagi sił i prostą pogonią za własnym interesem. Dążymy do postępu wolności i pokoju, który przynosi wolność". Ameryka jest wyjątkowym państwem, zbudowanym na fundamencie nie więzów krwi, rasy i rodziny, lecz uniwersalnej propozycji politycznej, której przed dwoma wiekami w jakimś sensie przyrzeczono nabożną cześć. Ta amerykańska wyjątkowość tłumaczy, dlaczego nie-Amerykanom tak trudno dać wiarę takiej polityce zagranicznej, dlaczego Blairowi trudniej było zdobyć dla niej wsparcie w swoim kraju i dlaczego Europa uważa zorientowaną na wartości politykę za nazbyt moralizatorską, co przyprawia o rozpacz i irytuje.
Ekspansja wolności
Zgodnie z demokratycznym globalizmem motorem historii nie jest wola zachowania i zwiększenia przez państwa siły, lecz wola zapewniania wolności. Demokratyczny globalizm był atakowany jako marzycielska, idealistyczna innowacja. Powstał z inspiracji doktryną Trumana z 1947 r., przemówieniem inauguracyjnym Kennedy'ego z 1961 r. i wystąpieniem Reagana z 1983 r. na temat "imperium zła". Wszyscy oni poszukiwali sposobu przemiany walki między dwiema potęgami geopolitycznymi o zdobycie większej siły w walkę między wolnością a zniewoleniem, między dobrem a złem.
Doktrynę Trumana mocno krytykowali realiści, jak Hans Morgenthau i George Kennan, a Reagana szkalował cały establish-ment polityki zagranicznej za grzech ideo-logizowania zimnej wojny przez wprowadzenie ocen moralnych. Tak było wówczas. Dziś, po wydarzeniach z 11 września, demokratyczny globalizm toczy podobnie zażartą walkę, lecz mamy innego wroga: nie radziecki komunizm, lecz arabsko-islamski totalitaryzm, zarówno świecki, jak i religijny. Bush i Blair są atakowani za naiwność i zbyt proste przedstawianie tej walki jako konfrontacji wolności i zniewolenia, dobra i zła.
Wiele osób - zwłaszcza konserwatystów - przeżywa głęboki niepokój w związku z doktryną Busha-Blaira. Gdy w swym przemówieniu w amerykańskim Kongresie Blair oznajmił: "Poszerzanie sfery wolności jest naszą ostatnią linią obrony i pierwszą linią ataku", konserwatyści dostrzegli w tym niebezpiecznie ekspansywną, agresywną i utopijną politykę zagraniczną. Krótko mówiąc, zobaczyli w premierze Wielkiej Brytanii Woo-drowa Wilsona. Wilson tymczasem przewidywał rozprzestrzenianie się wartości demokratycznych za pośrednictwem wówczas jeszcze nie stworzonych instytucji międzynarodowych. Trzeba mu to wybaczyć. W 1918 r. nie mógł wiedzieć, jak totalnie skorumpowane i bezużyteczne okażą się te międzynarodowe instytucje. Po ośmiu dekadach gorzkich doświadczeń, na które składa się m.in. przewodniczenie Libii Komisji Praw Człowieka ONZ, nie można tego nie wiedzieć.
Demokratyczny realizm
Demokratyczny globalizm jest doskonalszy od realizmu. Ten ostatni może się od niego nauczyć, że szerzenie demokracji nie jest celem, lecz środkiem prowadzącym do celu, niezbędnym instrumentem ochrony interesów amerykańskich. Powód jest prosty. Demokracje ze swej istoty są bardziej przyjazne wobec USA, mniej wojownicze w stosunkach z sąsiadami i bardziej nastawione na zachowanie pokoju. Realiści mają rację, twierdząc, że by chronić swoje interesy, często trzeba krążyć po świecie i spuszczać lanie łobuzom. Ta technika jednak, bez względu na to, jak jest satysfakcjonująca, ma swoje ograniczenia. W pewnym momencie należy zaszczepić coś, co jest zdolne do samodzielnego rozwoju, czyli demokrację.
Ale gdzie? Zagrożeniem demokratycznego globalizmu jest jego uniwersalizm, jego umożliwiające dalszy rozwój zaangażowanie na rzecz wolności, pokusa, by umieścić flagę demokracji wszędzie. Otóż trzeba się nauczyć mówić "nie". W istocie demokratyczny globalizm mówi "nie", ale gdy robi to w wypadku Liberii, Konga czy Birmy lub aprobuje sojusze z autorytarnymi władzami w Pakistanie bądź z władzami w Rosji, zostaje oskarżony o hipokryzję. Dlatego musimy przedstawić kryteria określające, kiedy można powiedzieć "tak".
Gdzie należy interweniować? Gdzie zaszczepiać demokrację? Gdzie budować państwo? Proponuję przyjęcie jednego kryterium: tam, gdzie to się liczy.
Nazwijmy taką postawę demokratycznym realizmem. Oto jego aksjomat: będziemy wspierać demokrację wszędzie, ale narażać życie i ponosić koszty finansowe tylko tam, gdzie zajdzie taka konieczność ze względów strategicznych, czyli w miejscach o centralnym znaczeniu dla większej wojny przeciwko wrogowi, który zagraża naszej egzystencji, stwarza śmiertelne zagrożenie dla wolności w skali globalnej.
Gdzie to się liczy obecnie? Przed pięćdziesięciu laty liczyło się w Niemczech i Japonii, ponieważ w połowie XX wieku tam tkwiły źródła największego globalnego zagrożenia dla wolności, czyli faszyzmu. Dzięki odbudowie kraje te stały się zaporami dla kolejnego wielkiego zagrożenia dla wolności, czyli radzieckiego komunizmu.
Stworzenie w Afganistanie i Iraku oraz w końcu także w sąsiadujących z nimi państwach polityki prozachodniej, cywilizowanej, odwołującej się do poczucia przyzwoitości i pozbawionej wojowniczych akcentów musi - jak obalenie w latach 40. reżimów w Niemczech i Japonii - zmienić strategiczną równowagę sił w walce przeciwko arabsko-islamskiemu radykalizmowi.
Może pomost sięga zbyt daleko. Realiści ostrzegają przed pychą kryjącą się w rozumowaniu, że możemy zmienić obcą kulturę dzięki postulowanej, naturalnej i powszechnej woli życia w wolności. Może okaże się, że racja leży po ich stronie, choć pół wieku temu rozlegały się takie same pełne zadufania ostrzeżenia dotyczące braku wrażliwości na demokrację w kulturze konfucjańskiej i okazały się zdumiewająco nietrafne. Gdzie jest powiedziane, że Arabowie nie są zdolni do życia w demokracji?
Cztery szkoły siły
Wydarzenia 11 września wydawały się początkiem nowej historii, lecz w rzeczywistości oznaczały powrót starych dziejów, to znaczy historii XX wieku z jej radykalnymi ideologiami i fanatykami. Anomalią nie jest dzisiejszy świat, był nią świat lat 90., kiedy zrobiliśmy sobie wolne od historii. Lata 90. wydawały się absolutnie pokojowe, ale była to tylko przerwa na marzenia między dwoma okresami twardej rzeczywistości. 11 września wyrwał nas z tych marzeń, przestraszył. Otóż nowe zdarzyło się nie 11 września, lecz dziesięć lat wcześniej - 26 grudnia 1991 r. Wtedy Stany Zjednoczone stały się jedynym supermocarstwem, a świat stał się jednobiegunowy. Wyjątkowa jest nasza przewaga w toczącej się po 11 września walce, przewaga, którą nie dysponowaliśmy w XX wieku. Pytanie dla naszych czasów brzmi: jak wywierać naciski dzięki tej przewadze, jak wykorzystywać naszą siłę w świecie jednobiegunowym, aby zwyciężyć w starej-nowej wojnie, która wybuchła 11 września? Co taka siła powinna sprawić? Cztery szkoły, cztery odpowiedzi.
Izolacjoniści chcą po prostu ignorować świat jednobiegunowy, podnieść zwodzony most i bronić twierdzy Ameryki. Tyle że otaczająca nas fosa nic nie znaczy w świecie samolotów, łodzi podwodnych i pocisków balistycznych, a zwodzony most został zmieciony przez wybuch z 11 września.
Liberalni internacjonaliści lubią marzyć i na tyle, na ile są świadomi naszej potęgi w świecie jednobiegunowym, nie podoba im się ona. Wykorzystywanie jej do czegoś innego, niż nakazuje humanitaryzm czy samoobrona, uważają za wyraz egoizmu narodowego. Nie chcą jednak tak po prostu jej ignorować, lecz chcą, żebyśmy oddali ją kawałek po kawałku, włączając ją do nowej globalnej architektury, w której Ameryka nie będzie arbitrem na scenie wydarzeń międzynarodowych, lecz dobrym i poskromionym obywatelem.
Realiści najlepiej rozumieją świat jednobiegunowy i wykorzystują, jeśli trzeba, unilateralizm i prewencję. Ich podejście nie sprawdza się jednak, gdyż nie oferują żadnej wizji. Jest to opcja wykorzystania wszystkich środków przy braku jakichkolwiek celów. Realizm nie może w adekwatny sposób określić naszej misji.
Stąd wzięła się czwarta szkoła reprezentowana przez demokratycznych globalistów. W obecnej dekadzie pozyskała ona Amerykanów do walki o wartości. Stara się bronić amerykańskiej idei przez szerzenie demokracji, zapewnianie sukcesu wolności i propagowanie celów i środków amerykańskiej polityki zagranicznej.
Popieram takie podejście. Uważam jednak, że musi zostać pohamowane w swych uniwersalistycznych aspiracjach i retoryce, musi przejść na pozycje demokratycznego realizmu. Musi zostać nakierowane na określone cele, skupione na określonych zadaniach i ograniczone w swych zapędach. Jesteśmy przyjaciółmi wszystkich, ale lądujemy tylko tam, gdzie naprawdę się to dla nas liczy. Dziś zaś liczy się islamski półksiężyc, znak krajów rozciągających się od północnej Afryki po Afganistan.
W październiku 1962 r., podczas kubańskiego kryzysu rakietowego, znaleźliśmy się na skraju przepaści. Wtedy, podobnie jak nasz przeciwnik, tak samo jak my wstrząśnięty, wycofaliśmy się. 11 września 2001 r. znowu mieliśmy przedsmak Armagedonu, ale tym razem nasz przeciwnik się nie wycofał. Tym razem nasz przeciwnik nie widzi ku temu powodu.
Gdyby była to jedyna różnica między teraźniejszością a przeszłością, znajdowalibyśmy się w beznadziejnej sytuacji. Jest jednak druga różnica: jesteśmy jedyną w historii potęgą istniejącą w świecie jednobiegunowym. To wyrównuje szanse powodzenia. Racjonalność naszego przeciwnika jest poza naszą kontrolą, ale pod naszą kontrolą jest użycie siły. Jeśli użyjemy jej mądrze, nie ograniczeni przez iluzje i fikcje, lecz jedynie przez cele naszej misji, czyli zapewnienie minimum wolności jako antidotum na nihilizm, zyskamy przewagę.
Ekspansja wolności
Zgodnie z demokratycznym globalizmem motorem historii nie jest wola zachowania i zwiększenia przez państwa siły, lecz wola zapewniania wolności. Demokratyczny globalizm był atakowany jako marzycielska, idealistyczna innowacja. Powstał z inspiracji doktryną Trumana z 1947 r., przemówieniem inauguracyjnym Kennedy'ego z 1961 r. i wystąpieniem Reagana z 1983 r. na temat "imperium zła". Wszyscy oni poszukiwali sposobu przemiany walki między dwiema potęgami geopolitycznymi o zdobycie większej siły w walkę między wolnością a zniewoleniem, między dobrem a złem.
Doktrynę Trumana mocno krytykowali realiści, jak Hans Morgenthau i George Kennan, a Reagana szkalował cały establish-ment polityki zagranicznej za grzech ideo-logizowania zimnej wojny przez wprowadzenie ocen moralnych. Tak było wówczas. Dziś, po wydarzeniach z 11 września, demokratyczny globalizm toczy podobnie zażartą walkę, lecz mamy innego wroga: nie radziecki komunizm, lecz arabsko-islamski totalitaryzm, zarówno świecki, jak i religijny. Bush i Blair są atakowani za naiwność i zbyt proste przedstawianie tej walki jako konfrontacji wolności i zniewolenia, dobra i zła.
Wiele osób - zwłaszcza konserwatystów - przeżywa głęboki niepokój w związku z doktryną Busha-Blaira. Gdy w swym przemówieniu w amerykańskim Kongresie Blair oznajmił: "Poszerzanie sfery wolności jest naszą ostatnią linią obrony i pierwszą linią ataku", konserwatyści dostrzegli w tym niebezpiecznie ekspansywną, agresywną i utopijną politykę zagraniczną. Krótko mówiąc, zobaczyli w premierze Wielkiej Brytanii Woo-drowa Wilsona. Wilson tymczasem przewidywał rozprzestrzenianie się wartości demokratycznych za pośrednictwem wówczas jeszcze nie stworzonych instytucji międzynarodowych. Trzeba mu to wybaczyć. W 1918 r. nie mógł wiedzieć, jak totalnie skorumpowane i bezużyteczne okażą się te międzynarodowe instytucje. Po ośmiu dekadach gorzkich doświadczeń, na które składa się m.in. przewodniczenie Libii Komisji Praw Człowieka ONZ, nie można tego nie wiedzieć.
Demokratyczny realizm
Demokratyczny globalizm jest doskonalszy od realizmu. Ten ostatni może się od niego nauczyć, że szerzenie demokracji nie jest celem, lecz środkiem prowadzącym do celu, niezbędnym instrumentem ochrony interesów amerykańskich. Powód jest prosty. Demokracje ze swej istoty są bardziej przyjazne wobec USA, mniej wojownicze w stosunkach z sąsiadami i bardziej nastawione na zachowanie pokoju. Realiści mają rację, twierdząc, że by chronić swoje interesy, często trzeba krążyć po świecie i spuszczać lanie łobuzom. Ta technika jednak, bez względu na to, jak jest satysfakcjonująca, ma swoje ograniczenia. W pewnym momencie należy zaszczepić coś, co jest zdolne do samodzielnego rozwoju, czyli demokrację.
Ale gdzie? Zagrożeniem demokratycznego globalizmu jest jego uniwersalizm, jego umożliwiające dalszy rozwój zaangażowanie na rzecz wolności, pokusa, by umieścić flagę demokracji wszędzie. Otóż trzeba się nauczyć mówić "nie". W istocie demokratyczny globalizm mówi "nie", ale gdy robi to w wypadku Liberii, Konga czy Birmy lub aprobuje sojusze z autorytarnymi władzami w Pakistanie bądź z władzami w Rosji, zostaje oskarżony o hipokryzję. Dlatego musimy przedstawić kryteria określające, kiedy można powiedzieć "tak".
Gdzie należy interweniować? Gdzie zaszczepiać demokrację? Gdzie budować państwo? Proponuję przyjęcie jednego kryterium: tam, gdzie to się liczy.
Nazwijmy taką postawę demokratycznym realizmem. Oto jego aksjomat: będziemy wspierać demokrację wszędzie, ale narażać życie i ponosić koszty finansowe tylko tam, gdzie zajdzie taka konieczność ze względów strategicznych, czyli w miejscach o centralnym znaczeniu dla większej wojny przeciwko wrogowi, który zagraża naszej egzystencji, stwarza śmiertelne zagrożenie dla wolności w skali globalnej.
Gdzie to się liczy obecnie? Przed pięćdziesięciu laty liczyło się w Niemczech i Japonii, ponieważ w połowie XX wieku tam tkwiły źródła największego globalnego zagrożenia dla wolności, czyli faszyzmu. Dzięki odbudowie kraje te stały się zaporami dla kolejnego wielkiego zagrożenia dla wolności, czyli radzieckiego komunizmu.
Stworzenie w Afganistanie i Iraku oraz w końcu także w sąsiadujących z nimi państwach polityki prozachodniej, cywilizowanej, odwołującej się do poczucia przyzwoitości i pozbawionej wojowniczych akcentów musi - jak obalenie w latach 40. reżimów w Niemczech i Japonii - zmienić strategiczną równowagę sił w walce przeciwko arabsko-islamskiemu radykalizmowi.
Może pomost sięga zbyt daleko. Realiści ostrzegają przed pychą kryjącą się w rozumowaniu, że możemy zmienić obcą kulturę dzięki postulowanej, naturalnej i powszechnej woli życia w wolności. Może okaże się, że racja leży po ich stronie, choć pół wieku temu rozlegały się takie same pełne zadufania ostrzeżenia dotyczące braku wrażliwości na demokrację w kulturze konfucjańskiej i okazały się zdumiewająco nietrafne. Gdzie jest powiedziane, że Arabowie nie są zdolni do życia w demokracji?
Cztery szkoły siły
Wydarzenia 11 września wydawały się początkiem nowej historii, lecz w rzeczywistości oznaczały powrót starych dziejów, to znaczy historii XX wieku z jej radykalnymi ideologiami i fanatykami. Anomalią nie jest dzisiejszy świat, był nią świat lat 90., kiedy zrobiliśmy sobie wolne od historii. Lata 90. wydawały się absolutnie pokojowe, ale była to tylko przerwa na marzenia między dwoma okresami twardej rzeczywistości. 11 września wyrwał nas z tych marzeń, przestraszył. Otóż nowe zdarzyło się nie 11 września, lecz dziesięć lat wcześniej - 26 grudnia 1991 r. Wtedy Stany Zjednoczone stały się jedynym supermocarstwem, a świat stał się jednobiegunowy. Wyjątkowa jest nasza przewaga w toczącej się po 11 września walce, przewaga, którą nie dysponowaliśmy w XX wieku. Pytanie dla naszych czasów brzmi: jak wywierać naciski dzięki tej przewadze, jak wykorzystywać naszą siłę w świecie jednobiegunowym, aby zwyciężyć w starej-nowej wojnie, która wybuchła 11 września? Co taka siła powinna sprawić? Cztery szkoły, cztery odpowiedzi.
Izolacjoniści chcą po prostu ignorować świat jednobiegunowy, podnieść zwodzony most i bronić twierdzy Ameryki. Tyle że otaczająca nas fosa nic nie znaczy w świecie samolotów, łodzi podwodnych i pocisków balistycznych, a zwodzony most został zmieciony przez wybuch z 11 września.
Liberalni internacjonaliści lubią marzyć i na tyle, na ile są świadomi naszej potęgi w świecie jednobiegunowym, nie podoba im się ona. Wykorzystywanie jej do czegoś innego, niż nakazuje humanitaryzm czy samoobrona, uważają za wyraz egoizmu narodowego. Nie chcą jednak tak po prostu jej ignorować, lecz chcą, żebyśmy oddali ją kawałek po kawałku, włączając ją do nowej globalnej architektury, w której Ameryka nie będzie arbitrem na scenie wydarzeń międzynarodowych, lecz dobrym i poskromionym obywatelem.
Realiści najlepiej rozumieją świat jednobiegunowy i wykorzystują, jeśli trzeba, unilateralizm i prewencję. Ich podejście nie sprawdza się jednak, gdyż nie oferują żadnej wizji. Jest to opcja wykorzystania wszystkich środków przy braku jakichkolwiek celów. Realizm nie może w adekwatny sposób określić naszej misji.
Stąd wzięła się czwarta szkoła reprezentowana przez demokratycznych globalistów. W obecnej dekadzie pozyskała ona Amerykanów do walki o wartości. Stara się bronić amerykańskiej idei przez szerzenie demokracji, zapewnianie sukcesu wolności i propagowanie celów i środków amerykańskiej polityki zagranicznej.
Popieram takie podejście. Uważam jednak, że musi zostać pohamowane w swych uniwersalistycznych aspiracjach i retoryce, musi przejść na pozycje demokratycznego realizmu. Musi zostać nakierowane na określone cele, skupione na określonych zadaniach i ograniczone w swych zapędach. Jesteśmy przyjaciółmi wszystkich, ale lądujemy tylko tam, gdzie naprawdę się to dla nas liczy. Dziś zaś liczy się islamski półksiężyc, znak krajów rozciągających się od północnej Afryki po Afganistan.
W październiku 1962 r., podczas kubańskiego kryzysu rakietowego, znaleźliśmy się na skraju przepaści. Wtedy, podobnie jak nasz przeciwnik, tak samo jak my wstrząśnięty, wycofaliśmy się. 11 września 2001 r. znowu mieliśmy przedsmak Armagedonu, ale tym razem nasz przeciwnik się nie wycofał. Tym razem nasz przeciwnik nie widzi ku temu powodu.
Gdyby była to jedyna różnica między teraźniejszością a przeszłością, znajdowalibyśmy się w beznadziejnej sytuacji. Jest jednak druga różnica: jesteśmy jedyną w historii potęgą istniejącą w świecie jednobiegunowym. To wyrównuje szanse powodzenia. Racjonalność naszego przeciwnika jest poza naszą kontrolą, ale pod naszą kontrolą jest użycie siły. Jeśli użyjemy jej mądrze, nie ograniczeni przez iluzje i fikcje, lecz jedynie przez cele naszej misji, czyli zapewnienie minimum wolności jako antidotum na nihilizm, zyskamy przewagę.
Więcej możesz przeczytać w 20/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.