Kończą się dobre czasy dla "grupy trzymającej Rywina", trzeba więc zatrzeć za sobą ślady i zatroszczyć się o przyszłość
Sondaże z ostatnich miesięcy nie pozostawiają wielu złudzeń SLD, a pęknięcie wewnętrzne i podział na ideo-logów i aparatczyków sugeruje, że postkomunistyczna kontynuacja PZPR może się nawet nie dostać do parlamentu. Nie ma czego żałować, nawet jeśli nowi bolszewicy są nieuchronnie głupsi i bardziej nieokrzesani od aparatczyków z dawnej partii władzy. To właśnie ostatnie dwa i pół roku rozgrabiania majątku państwa bez żadnych już wahań, przejawów moralnego niepokoju czy choćby obaw przed karą spowodowało wzrost nastrojów ostrej niechęci do świata polityki, na czym żerują neobolszewicy z Samoobrony i im podobni. Traktowanie Rzeczypospolitej niczym - jak pisał Sienkiewicz - postawu sukna, z którego każdy rządzący stara się urwać dla siebie i swoich największy kawałek, napędza wiatr w żagle demagogom.
Komu żal?
Poza czytelnikami "Trybuny", emerytowanymi aparatczykami i członkami rozmaitych służb nikt nie będzie żałować ewentualnego zejścia ze sceny obecnej mutacji niegdysiejszej sierowniczej kiły (przepraszam: kierowniczej siły) narodu. No, ale ilu jest czytelników "Trybuny"? Żal nie będzie więc powszechny, a poza tym emeryci to ludzie, którzy mają duże doświadczenie życiowe i potrafią się uporać także z nostalgią za odchodzącymi dobrymi czasami.
Dobre czasy dla "grupy trzymającej Rywina" i im podobnych rzeczywiście wydają się odchodzić w przeszłość. Ale to nie znaczy, że rządzący nie myślą zapobiegliwie o przyszłości. Nie tylko o tym, co tu jeszcze załatwić sobie przed pogrzebem, ani też nie tylko o tym, gdzie przetrwać jak najdłużej "na państwowym" już po złożeniu trumny do grobu. Przy tym trzeba podkreślić dużo wyższe kompetencje eseldowców w czasie odwrotu niż ich poprzedników z AWS. W końcu było się tą "kierowniczą siłą" i nieraz trzeba było zacierać za sobą ślady...
Najlepiej utajnić!
Ile jest tak naprawdę w administracji publicznej tajemnic państwowych czy służbowych dotyczących gospodarki? Bardzo niewiele; niemal nic. Ale tylko wtedy, gdy nie chce się ukryć rozmaitych szwindli i szwindelków popełnianych w administracji publicznej, na styku tejże administracji i państwowych firm oraz w samych państwowych firmach. Natomiast gdy jest odwrotnie, różnie nazywane tajemnice są wielce pożyteczne.
Dlatego właśnie - w trybie przyspieszonym (może należałoby go nazwać "przedpogrzebowym"?) - przepycha się przez parlament projekt zmiany ustawy o informacjach niejawnych. Jak można się domyślić, w znacznym stopniu poszerza ona dyskrecjonalność i zakres informacji zaliczanych do kategorii objętych tajemnicą państwową lub służbową. Z oczywistych (rzec można: postszwindlowych) względów najbardziej dotyczy to spraw gospodarczych.
Wszelkie strategie, plany rozwoju, analizy, prace badawcze, rozwiązania organizacyjne doskonale nadają się do utajnienia. Tajność, poufność, zastrzeżenia niejawności mają w zamierzeniu utrudnić następcom obecnej władzy i wścibskim reporterom ujawnienie na przykład pseudopublicznego przetargu, warunków zamówień publicznych czy "strategii" będącej tak naprawdę stekiem komunałów spreparowanych na kolanie przez ekonomiczno-finansowych półanalfabetów z podstawionej firemki, którzy wzięli za nic całkiem niezły szmal (i oczywiście podzielili się ze zleceniodawcami!).
Wszystkie te "tajemnice" - zgodnie z nowa ustawą - muszą być odpowiednio przechowywane, najlepiej w kancelarii tajnej, a dostęp do nich powinien być ograniczony. A w kancelarii tajnej - co jest zrozumiałe samo przez się - musi być odpowiednio tajny kancelista. Wiadomo - skąd i po co. Z byłych lub obecnych gamoniowatych tajnych służb (pisałem o nich niedawno w felietonie). Profesjonalnie może on być niekompetentny, ale nie na tyle, żeby nie umiał utrudniać dostępu do rozmaitych, pachnących na kilometr szwindlem, utajnionych czy opatrzonych klauzulą poufności dokumentów.
Wykiwać unię i swoich następców
Innym przepychanym w trybie ekspresowym projektem jest ustawa o partnerstwie publiczno-prywatnym. Pomijam interesy i interesiki obecnie rządzącego układu. Do naszych ekonomicznych "majsterkowiczów" ze wszystkich partii dotarło w pewnym momencie, że wraz z wejściem do unii subsydiowanie nie zniknie (niestety! - J.W.), nie będzie już jednak oparte na czyimś widzimisię, najczęściej wynikającym z politycznych kombinacji. Mają obowiązywać pewne reguły i ilościowe ograniczenia. Inaczej mówiąc, prof. Kołodko i jemu podobne talenciaki nie będą już mogli w nieskończoność umarzać nie zapłaconych przez górnictwo czy hutnictwo podatków i składek ZUS-owskich. Wtedy to właśnie "odkryto" (jak Kolumb Amerykę) partnerstwo publiczno-prywatne. Uznano, że doskonale będzie się nadawać na nową formę przykrywająca starą, majsterkowiczowską treść. Zamieniając pamiętny slogan z pierwszej strony "Trybuny Ludu" na hasło "Majsterkowicze wszystkich orientacji, łączcie się!", większość partii w parlamencie przyjmuje projekt z entuzjazmem. I dlatego żegluje on bez przeszkód.
Mało kto - o ile w ogóle ktokolwiek - zastanawia się nad kosztami tego przedsięwzięcia. Interweniowanie bowiem kosztuje. Będzie kosztować stworzenie kolejnej biurokracji, centralnego urzędu pod przykrywką spółki akcyjnej, kosztowne będą decyzje tej biurokracji. A zaangażowane w to środki przecież mogłyby zostać wykorzystane znacznie bardziej sensownie.
No a jakie korzyści dla obecnie rządzących! Iluż uciekinierów jeszcze przed pogrzebem będzie można zatrudnić w nowej instytucji. A po pogrzebie dzielne stare kadry nowej instytucji będą jak znalazł, kiedy trzeba będzie wesprzeć jakąś "swoją" prywatną firmę, która na skutek niekompetencji jej aparatczykowskich właścicieli popadła w tarapaty. Publiczno-prywatne partnerstwo, czyli przepompowywanie państwowych pieniędzy do prywatnych firm pod szczytnymi hasłami "partnerstwa", również pomoże przetrwać nadchodzące trudne lata.
Komu żal?
Poza czytelnikami "Trybuny", emerytowanymi aparatczykami i członkami rozmaitych służb nikt nie będzie żałować ewentualnego zejścia ze sceny obecnej mutacji niegdysiejszej sierowniczej kiły (przepraszam: kierowniczej siły) narodu. No, ale ilu jest czytelników "Trybuny"? Żal nie będzie więc powszechny, a poza tym emeryci to ludzie, którzy mają duże doświadczenie życiowe i potrafią się uporać także z nostalgią za odchodzącymi dobrymi czasami.
Dobre czasy dla "grupy trzymającej Rywina" i im podobnych rzeczywiście wydają się odchodzić w przeszłość. Ale to nie znaczy, że rządzący nie myślą zapobiegliwie o przyszłości. Nie tylko o tym, co tu jeszcze załatwić sobie przed pogrzebem, ani też nie tylko o tym, gdzie przetrwać jak najdłużej "na państwowym" już po złożeniu trumny do grobu. Przy tym trzeba podkreślić dużo wyższe kompetencje eseldowców w czasie odwrotu niż ich poprzedników z AWS. W końcu było się tą "kierowniczą siłą" i nieraz trzeba było zacierać za sobą ślady...
Najlepiej utajnić!
Ile jest tak naprawdę w administracji publicznej tajemnic państwowych czy służbowych dotyczących gospodarki? Bardzo niewiele; niemal nic. Ale tylko wtedy, gdy nie chce się ukryć rozmaitych szwindli i szwindelków popełnianych w administracji publicznej, na styku tejże administracji i państwowych firm oraz w samych państwowych firmach. Natomiast gdy jest odwrotnie, różnie nazywane tajemnice są wielce pożyteczne.
Dlatego właśnie - w trybie przyspieszonym (może należałoby go nazwać "przedpogrzebowym"?) - przepycha się przez parlament projekt zmiany ustawy o informacjach niejawnych. Jak można się domyślić, w znacznym stopniu poszerza ona dyskrecjonalność i zakres informacji zaliczanych do kategorii objętych tajemnicą państwową lub służbową. Z oczywistych (rzec można: postszwindlowych) względów najbardziej dotyczy to spraw gospodarczych.
Wszelkie strategie, plany rozwoju, analizy, prace badawcze, rozwiązania organizacyjne doskonale nadają się do utajnienia. Tajność, poufność, zastrzeżenia niejawności mają w zamierzeniu utrudnić następcom obecnej władzy i wścibskim reporterom ujawnienie na przykład pseudopublicznego przetargu, warunków zamówień publicznych czy "strategii" będącej tak naprawdę stekiem komunałów spreparowanych na kolanie przez ekonomiczno-finansowych półanalfabetów z podstawionej firemki, którzy wzięli za nic całkiem niezły szmal (i oczywiście podzielili się ze zleceniodawcami!).
Wszystkie te "tajemnice" - zgodnie z nowa ustawą - muszą być odpowiednio przechowywane, najlepiej w kancelarii tajnej, a dostęp do nich powinien być ograniczony. A w kancelarii tajnej - co jest zrozumiałe samo przez się - musi być odpowiednio tajny kancelista. Wiadomo - skąd i po co. Z byłych lub obecnych gamoniowatych tajnych służb (pisałem o nich niedawno w felietonie). Profesjonalnie może on być niekompetentny, ale nie na tyle, żeby nie umiał utrudniać dostępu do rozmaitych, pachnących na kilometr szwindlem, utajnionych czy opatrzonych klauzulą poufności dokumentów.
Wykiwać unię i swoich następców
Innym przepychanym w trybie ekspresowym projektem jest ustawa o partnerstwie publiczno-prywatnym. Pomijam interesy i interesiki obecnie rządzącego układu. Do naszych ekonomicznych "majsterkowiczów" ze wszystkich partii dotarło w pewnym momencie, że wraz z wejściem do unii subsydiowanie nie zniknie (niestety! - J.W.), nie będzie już jednak oparte na czyimś widzimisię, najczęściej wynikającym z politycznych kombinacji. Mają obowiązywać pewne reguły i ilościowe ograniczenia. Inaczej mówiąc, prof. Kołodko i jemu podobne talenciaki nie będą już mogli w nieskończoność umarzać nie zapłaconych przez górnictwo czy hutnictwo podatków i składek ZUS-owskich. Wtedy to właśnie "odkryto" (jak Kolumb Amerykę) partnerstwo publiczno-prywatne. Uznano, że doskonale będzie się nadawać na nową formę przykrywająca starą, majsterkowiczowską treść. Zamieniając pamiętny slogan z pierwszej strony "Trybuny Ludu" na hasło "Majsterkowicze wszystkich orientacji, łączcie się!", większość partii w parlamencie przyjmuje projekt z entuzjazmem. I dlatego żegluje on bez przeszkód.
Mało kto - o ile w ogóle ktokolwiek - zastanawia się nad kosztami tego przedsięwzięcia. Interweniowanie bowiem kosztuje. Będzie kosztować stworzenie kolejnej biurokracji, centralnego urzędu pod przykrywką spółki akcyjnej, kosztowne będą decyzje tej biurokracji. A zaangażowane w to środki przecież mogłyby zostać wykorzystane znacznie bardziej sensownie.
No a jakie korzyści dla obecnie rządzących! Iluż uciekinierów jeszcze przed pogrzebem będzie można zatrudnić w nowej instytucji. A po pogrzebie dzielne stare kadry nowej instytucji będą jak znalazł, kiedy trzeba będzie wesprzeć jakąś "swoją" prywatną firmę, która na skutek niekompetencji jej aparatczykowskich właścicieli popadła w tarapaty. Publiczno-prywatne partnerstwo, czyli przepompowywanie państwowych pieniędzy do prywatnych firm pod szczytnymi hasłami "partnerstwa", również pomoże przetrwać nadchodzące trudne lata.
Więcej możesz przeczytać w 20/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.