Czy powstanie silna, sprawna euroarmia?
Gdyby Napoleon miał tylu żołnierzy, ilu dziś pełni służbę pod sztandarem Unii Europejskiej, z pewnością nigdy nie ośmieliłby się wytknąć nosa poza rogatki Paryża. Tymczasem unia, mając pod komendą zaledwie 1600 (!) ludzi w mundurach (podległych Javierowi Solanie, wysokiemu przedstawicielowi UE ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa), chce nie tylko samodzielnie zapewniać pokój na własnym podwórku, ale i odgrywać rolę globalnego żandarma - podobnie jak USA.
Pytanie, ile dywizji ma unia, byłoby jednak przesadną złośliwością. Najważniejsze, że w głowach europejskich przywódców nastąpił iście kopernikański przewrót. Zdali sobie sprawę, że gospodarcza potęga świata, pretendująca do odgrywania podobnej roli politycznej, musi dysponować wiarygodną siłą odstraszania (jest NATO, ale o mocy paktu decyduje obecność w nim USA). Dzięki temu zalążkowe jednostki euroarmii mogły już wiosną ubiegłego roku objąć misję stabilizowania Macedonii (300 żołnierzy), a latem - przywracania pokoju w Kongu (1300). Teraz przygotowują się do zluzowania NATO w Bośni (potrzeba 7 tys. ludzi) oraz do akcji w Sudanie. Projekt operacji w Sudanie zyskał aprobatę Kofiego Annana, sekretarza generalnego ONZ, który wezwał wspólnotę międzynarodową do położenia kresu rzeziom.
Europejczycy - wbrew temu, co twierdził amerykański politolog Robert Kagan - próbują się stać "bardziej z Marsa" niż dotychczas. Koncepcja europejskiej obrony, powstała w grudniu 1998 r. na spot-kaniu prezydenta Francji Jacques'a Chiraca i premiera Wielkiej Brytanii Tony'ego Blaira w St. Malo, wydawała się mrzonką w czasie ostrego konfliktu o Irak, teraz jednak zaczyna przybierać realne kształty. - Nie powstanie odrębna europejska armia, lecz jedynie siły szybkiego reagowania, które będą mogły prowadzić misje stabilizacyjne w różnych częściach świata - wyjaśnia "Wprost" Bruno Tertrais, ekspert ds. polityki obronnej we francuskiej Fundacji Badań Strategicznych.
Żegnajcie, papierowe żołnierzyki?
Szefowie dyplomacji UE postanowili na ostatnim posiedzeniu w Luksemburgu (26 kwietnia), że unia przejmie odpowiedzialność za Bośnię jeszcze tego lata. Pełną odpowiedzialność, gdyż - jak nieoczekiwanie ustalono - to żołnierze unijni, a nie NATO-wscy mają wyłapać zbrodniarzy wojennych i dostarczyć ich przed trybunał w Hadze, z czym przez kilka lat nie potrafił sobie poradzić najpotężniejszy sojusz militarny świata! Dyplomatycznie podsumował to Jaap de Hoop Scheffer, sekretarz generalny NATO: "Ten rok będzie realną szansą dla Unii Europejskiej do wzniesienia się na nowy jakościowo poziom". Pierwszą unijną operację w Macedonii Scheffer uznał za przełomową. To zaledwie początek rodzącej się "tożsamości obronnej" unii. Zgodnie z postanowieniami ministrów obrony (na podstawie wcześniejszych angielsko-francuskich uzgodnień), do 2007 r. unia ma być gotowa do wystawienia tzw. grup bitewnych, czyli jednostek szybkiego reagowania liczących po 1500 żołnierzy. Mają one być gotowe do przerzucenia w rejon konfliktu w ciągu 15 dni i pozostania tam przez 120 dni. Ich zadaniem będzie interwencja w upadłych lub upadających państwach - głównie afrykańskich; walka zarówno w dżungli, jak i miastach, na pustyni i w górach.
Według Solany, unia chce być zdolna do wystawienia kilku takich oddziałów jednocześnie. Ta mało zauważona deklaracja jest zapowiedzią prawdziwej rewolucji w europejskich siłach zbrojnych. Tym bardziej że - jak zauważył fiński gen. Gustav Hagglund kończący misję pierwszego szefa unijnej komórki planowania wojskowego - by oddziały mogły skutecznie wypełniać powierzone im misje, potrzebują solidnego zaplecza wywiadowczego, większych zdolności transportowych, wsparcia lotniczego i rakietowego. Oznaczać to może pogoń technologiczną za USA, choć na razie różnice w tej dziedzinie między Europą a Ameryką stale się powiększają, co sprawia, że siły europejskie są w stanie najwyżej "posprzątać" po Amerykanach.
"Papierowe armie, papierowe żołnierzyki" - tak lekceważąco o zdolnościach militarnych Europy wypowiadała się Margaret Thatcher. Nie było w tym wiele przesady. Na cele wojskowe wydawano miliardy marek czy lirów, a mundury nosiły setki tysięcy osób, lecz realna wartość bojowa tych armii ograniczała się do hipotetycznej zdolności obrony własnego terytorium przed inwazją sowiecką. "Żelazna dama", wysyłając brytyjskie siły ekspedycyjne, by odbiły Falklandy zajęte siłą z rozkazu argentyńskiego dyktatora, pokazała, że państwa europejskie muszą być zdolne do stawiania czoła zagrożeniom z dala od domu. Argentyna liczyła właśnie na to, że "rozmiłowane w pokoju" państwa europejskie są bezzębnymi, papierowymi tygrysami.
Do kogo zadzwoni szef sztabu?
Upadek komunizmu i bloku wschodniego spotęgował nastroje pacyfistyczne w Europie, gdzie powszechnie redukowano wydatki wojskowe w nadziei na "dywidendę pokoju". Zimnym prysznicem był konflikt na Bałkanach w latach 90. ubiegłego wieku. Europejczycy nie byli wówczas w stanie poskromić nacjonalistycznych watażków, którzy rozpętywali kolejne wojny. Dopiero interwencja NATO - pod przywództwem USA - przywróciła pokój w Kosowie i Bośni. Z kolei realia wojny z terroryzmem przekonały wielu europejskich polityków, że ich armie muszą być zdolne do zwalczania zagrożeń i przywracania pokoju także poza granicami - nie tylko UE, ale i całego Starego Kontynentu. Tymczasem np. Niemcy, wydające rocznie ponad 24 mld euro na wojsko, miały poważny problem z wysłaniem 7 tys. żołnierzy do Afganistanu. To dlatego dotychczas bezzębnemu europejskiemu tygrysowi musiały się zacząć wyrzynać pierwsze kiełki.
Według Karla von Clausewitza, klasyka myśli wojskowej, wojna jest kontynuacją dyplomacji, tylko wykorzystuje inne środki. Sęk w tym, że unia nie ma wspólnej polityki zagranicznej, której uwiarygodnieniem i narzędziem miałaby być euroarmia. Najdobitniej wykazał tę słabość konflikt o interwencję w Iraku, który podzielił państwa europejskie na dwa obozy. Nie tylko Henry Kissinger, chcąc się dowiedzieć, jakie jest stanowisko Europy wobec jakiejś sprawy kryzysowej na świecie, nie miałby do kogo zadzwonić. Także szef sztabu euroarmii nie wiedziałby, z kim rozmawiać. Co dobrego unia osiągnie dzięki swojej tożsamość obronnej, jeśli nie będzie wspólnej polityki zagranicznej? - spytał sekretarz generalny NATO na posiedzeniu komisji spraw zagranicznych Parlamentu Europejskiego pod koniec lutego 2004 r. - Nic - odpowiedział sobie sam. Dotychczas unia nie wypracowała spójnej polityki zewnętrznej i nie ma środków do jej wprowadzania.
Pax Euro-Americana
Jeszcze w ubiegłym roku receptą na stworzenie "tożsamości obronnej" unii miała być wzmocniona współpraca "twardego rdzenia" Europy. Zorganizowano nawet miniszczyt, na którym ogłoszono, że powstanie unijna komórka wojskowego planowania (na przedmieściu Brukseli). Pomysł zarzucono po protestach, że jest to próba utworzenia placówki konkurencyjnej dla natowskiego SHAPE, a tym samym podminowania transatlantyckiego sojuszu. Tym bardziej że pod adresem belgijskich inicjatorów przedsięwzięcia pojawiły się docinki o formowaniu przez nich armii "czekoladowych żołnierzyków" (czekoladki to belgijska specjalność).
Zwłaszcza w Paryżu i Berlinie zdano sobie sprawę, że taka droga do europejskiej "tożsamości obronnej" jest ślepą uliczką. Do współpracy zaproszono Wielką Brytanię, główną - obok Francji - potęgę wojskową na kontynencie, zdolną do prowadzenia działań poza Europą, a zarazem gwarantującą, że pogłębienie współpracy militarnej nie doprowadzi do konfliktu z USA. W efekcie z projektu konstytucji usunięto zapis, że unia stanie się organizacją kolektywnej obrony z gwarancjami wzajemnego bezpieczeństwa (taka unia mogłaby się stać rywalem NATO). To właśnie Brytyjczycy mają dowodzić europejskimi siłami w Bośni i dbać o ich dobrą współpracę z NATO - głównym gwarantem europejskiego bezpieczeństwa. Taka koncepcja jest do przyjęcia dla "nowej Europy".
Zgodnie z coraz wyraźniej zarysowującym się "podziałem pracy", który ma służyć zaprowadzaniu światowego ładu - pax Euro-Americana, europejskie siły zbrojne mają stopniowo przejmować odpowiedzialność za bezpieczeństwo na kontynencie, także w Afryce, Azję i Amerykę pozostawią zaś w gestii USA. Gen. Hagglund twierdzi, że unia nie będzie ani rywalem, ani sługą, ale partnerem Stanów Zjednoczonych w dziedzinie bezpieczeństwa. Jak mawiał Helmut Kohl, były kanclerz Niemiec, "nie chodzi o to, by było mniej USA w Europie, ale by było więcej Europy w świecie".
Pytanie, ile dywizji ma unia, byłoby jednak przesadną złośliwością. Najważniejsze, że w głowach europejskich przywódców nastąpił iście kopernikański przewrót. Zdali sobie sprawę, że gospodarcza potęga świata, pretendująca do odgrywania podobnej roli politycznej, musi dysponować wiarygodną siłą odstraszania (jest NATO, ale o mocy paktu decyduje obecność w nim USA). Dzięki temu zalążkowe jednostki euroarmii mogły już wiosną ubiegłego roku objąć misję stabilizowania Macedonii (300 żołnierzy), a latem - przywracania pokoju w Kongu (1300). Teraz przygotowują się do zluzowania NATO w Bośni (potrzeba 7 tys. ludzi) oraz do akcji w Sudanie. Projekt operacji w Sudanie zyskał aprobatę Kofiego Annana, sekretarza generalnego ONZ, który wezwał wspólnotę międzynarodową do położenia kresu rzeziom.
Europejczycy - wbrew temu, co twierdził amerykański politolog Robert Kagan - próbują się stać "bardziej z Marsa" niż dotychczas. Koncepcja europejskiej obrony, powstała w grudniu 1998 r. na spot-kaniu prezydenta Francji Jacques'a Chiraca i premiera Wielkiej Brytanii Tony'ego Blaira w St. Malo, wydawała się mrzonką w czasie ostrego konfliktu o Irak, teraz jednak zaczyna przybierać realne kształty. - Nie powstanie odrębna europejska armia, lecz jedynie siły szybkiego reagowania, które będą mogły prowadzić misje stabilizacyjne w różnych częściach świata - wyjaśnia "Wprost" Bruno Tertrais, ekspert ds. polityki obronnej we francuskiej Fundacji Badań Strategicznych.
Żegnajcie, papierowe żołnierzyki?
Szefowie dyplomacji UE postanowili na ostatnim posiedzeniu w Luksemburgu (26 kwietnia), że unia przejmie odpowiedzialność za Bośnię jeszcze tego lata. Pełną odpowiedzialność, gdyż - jak nieoczekiwanie ustalono - to żołnierze unijni, a nie NATO-wscy mają wyłapać zbrodniarzy wojennych i dostarczyć ich przed trybunał w Hadze, z czym przez kilka lat nie potrafił sobie poradzić najpotężniejszy sojusz militarny świata! Dyplomatycznie podsumował to Jaap de Hoop Scheffer, sekretarz generalny NATO: "Ten rok będzie realną szansą dla Unii Europejskiej do wzniesienia się na nowy jakościowo poziom". Pierwszą unijną operację w Macedonii Scheffer uznał za przełomową. To zaledwie początek rodzącej się "tożsamości obronnej" unii. Zgodnie z postanowieniami ministrów obrony (na podstawie wcześniejszych angielsko-francuskich uzgodnień), do 2007 r. unia ma być gotowa do wystawienia tzw. grup bitewnych, czyli jednostek szybkiego reagowania liczących po 1500 żołnierzy. Mają one być gotowe do przerzucenia w rejon konfliktu w ciągu 15 dni i pozostania tam przez 120 dni. Ich zadaniem będzie interwencja w upadłych lub upadających państwach - głównie afrykańskich; walka zarówno w dżungli, jak i miastach, na pustyni i w górach.
Według Solany, unia chce być zdolna do wystawienia kilku takich oddziałów jednocześnie. Ta mało zauważona deklaracja jest zapowiedzią prawdziwej rewolucji w europejskich siłach zbrojnych. Tym bardziej że - jak zauważył fiński gen. Gustav Hagglund kończący misję pierwszego szefa unijnej komórki planowania wojskowego - by oddziały mogły skutecznie wypełniać powierzone im misje, potrzebują solidnego zaplecza wywiadowczego, większych zdolności transportowych, wsparcia lotniczego i rakietowego. Oznaczać to może pogoń technologiczną za USA, choć na razie różnice w tej dziedzinie między Europą a Ameryką stale się powiększają, co sprawia, że siły europejskie są w stanie najwyżej "posprzątać" po Amerykanach.
"Papierowe armie, papierowe żołnierzyki" - tak lekceważąco o zdolnościach militarnych Europy wypowiadała się Margaret Thatcher. Nie było w tym wiele przesady. Na cele wojskowe wydawano miliardy marek czy lirów, a mundury nosiły setki tysięcy osób, lecz realna wartość bojowa tych armii ograniczała się do hipotetycznej zdolności obrony własnego terytorium przed inwazją sowiecką. "Żelazna dama", wysyłając brytyjskie siły ekspedycyjne, by odbiły Falklandy zajęte siłą z rozkazu argentyńskiego dyktatora, pokazała, że państwa europejskie muszą być zdolne do stawiania czoła zagrożeniom z dala od domu. Argentyna liczyła właśnie na to, że "rozmiłowane w pokoju" państwa europejskie są bezzębnymi, papierowymi tygrysami.
Do kogo zadzwoni szef sztabu?
Upadek komunizmu i bloku wschodniego spotęgował nastroje pacyfistyczne w Europie, gdzie powszechnie redukowano wydatki wojskowe w nadziei na "dywidendę pokoju". Zimnym prysznicem był konflikt na Bałkanach w latach 90. ubiegłego wieku. Europejczycy nie byli wówczas w stanie poskromić nacjonalistycznych watażków, którzy rozpętywali kolejne wojny. Dopiero interwencja NATO - pod przywództwem USA - przywróciła pokój w Kosowie i Bośni. Z kolei realia wojny z terroryzmem przekonały wielu europejskich polityków, że ich armie muszą być zdolne do zwalczania zagrożeń i przywracania pokoju także poza granicami - nie tylko UE, ale i całego Starego Kontynentu. Tymczasem np. Niemcy, wydające rocznie ponad 24 mld euro na wojsko, miały poważny problem z wysłaniem 7 tys. żołnierzy do Afganistanu. To dlatego dotychczas bezzębnemu europejskiemu tygrysowi musiały się zacząć wyrzynać pierwsze kiełki.
Według Karla von Clausewitza, klasyka myśli wojskowej, wojna jest kontynuacją dyplomacji, tylko wykorzystuje inne środki. Sęk w tym, że unia nie ma wspólnej polityki zagranicznej, której uwiarygodnieniem i narzędziem miałaby być euroarmia. Najdobitniej wykazał tę słabość konflikt o interwencję w Iraku, który podzielił państwa europejskie na dwa obozy. Nie tylko Henry Kissinger, chcąc się dowiedzieć, jakie jest stanowisko Europy wobec jakiejś sprawy kryzysowej na świecie, nie miałby do kogo zadzwonić. Także szef sztabu euroarmii nie wiedziałby, z kim rozmawiać. Co dobrego unia osiągnie dzięki swojej tożsamość obronnej, jeśli nie będzie wspólnej polityki zagranicznej? - spytał sekretarz generalny NATO na posiedzeniu komisji spraw zagranicznych Parlamentu Europejskiego pod koniec lutego 2004 r. - Nic - odpowiedział sobie sam. Dotychczas unia nie wypracowała spójnej polityki zewnętrznej i nie ma środków do jej wprowadzania.
Pax Euro-Americana
Jeszcze w ubiegłym roku receptą na stworzenie "tożsamości obronnej" unii miała być wzmocniona współpraca "twardego rdzenia" Europy. Zorganizowano nawet miniszczyt, na którym ogłoszono, że powstanie unijna komórka wojskowego planowania (na przedmieściu Brukseli). Pomysł zarzucono po protestach, że jest to próba utworzenia placówki konkurencyjnej dla natowskiego SHAPE, a tym samym podminowania transatlantyckiego sojuszu. Tym bardziej że pod adresem belgijskich inicjatorów przedsięwzięcia pojawiły się docinki o formowaniu przez nich armii "czekoladowych żołnierzyków" (czekoladki to belgijska specjalność).
Zwłaszcza w Paryżu i Berlinie zdano sobie sprawę, że taka droga do europejskiej "tożsamości obronnej" jest ślepą uliczką. Do współpracy zaproszono Wielką Brytanię, główną - obok Francji - potęgę wojskową na kontynencie, zdolną do prowadzenia działań poza Europą, a zarazem gwarantującą, że pogłębienie współpracy militarnej nie doprowadzi do konfliktu z USA. W efekcie z projektu konstytucji usunięto zapis, że unia stanie się organizacją kolektywnej obrony z gwarancjami wzajemnego bezpieczeństwa (taka unia mogłaby się stać rywalem NATO). To właśnie Brytyjczycy mają dowodzić europejskimi siłami w Bośni i dbać o ich dobrą współpracę z NATO - głównym gwarantem europejskiego bezpieczeństwa. Taka koncepcja jest do przyjęcia dla "nowej Europy".
Zgodnie z coraz wyraźniej zarysowującym się "podziałem pracy", który ma służyć zaprowadzaniu światowego ładu - pax Euro-Americana, europejskie siły zbrojne mają stopniowo przejmować odpowiedzialność za bezpieczeństwo na kontynencie, także w Afryce, Azję i Amerykę pozostawią zaś w gestii USA. Gen. Hagglund twierdzi, że unia nie będzie ani rywalem, ani sługą, ale partnerem Stanów Zjednoczonych w dziedzinie bezpieczeństwa. Jak mawiał Helmut Kohl, były kanclerz Niemiec, "nie chodzi o to, by było mniej USA w Europie, ale by było więcej Europy w świecie".
Więcej możesz przeczytać w 20/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.