Kto kłamie, ten rzadko widzi, że aby jedno kłamstwo obronić, musi wynaleźć dwadzieścia innych" - mawiał angielski pisarz Jonathan Swift, autor "Podróży Guliwera". "Kto robi ciemne interesy, ten rzadko widzi, że aby jeden lewy interes przeprowadzić, musi zrobić dwadzieścia innych lewych interesów" - tak mogłyby brzmieć słowa Swifta w ustach członków sejmowej komisji śledczej ds. Orlenu.
Najpierw komisja ds. Rywina, a teraz komisja ds. Orlenu dowodzą, że w świecie politycznego kapitalizmu jest tak jak w pogodzie: nawet ruch skrzydeł motyla w Brazylii może wywołać tornado w Japonii. W aferze Orlenu ruchem skrzydeł motyla (przyznajmy, że pokaźnych rozmiarów) był udzielony we własnej obronie wywiad Wiesława Kaczmarka, byłego ministra skarbu, dla "Gazety Wyborczej". Jeśli przyjąć, że uruchomił on reakcję łańcuchową, komisja śledcza jest czymś w rodzaju reaktora jądrowego, w którym zabójcze reakcje (ciemne interesy) ostatecznie dają bezpieczną energię, czyli m.in. światło. Chyba nawet Roman Giertych nie spodziewał się, że komisja ds. Orlenu stanie się komisją ds. wszystkiego. Sprawa Orlenu okazała się czymś w rodzaju ruskiej (nomen omen) baby, matrioszki, w której znajduje się kolejna, a w niej - następna. Tyle że tu jest odwrotnie - każda następna baba jest większa od poprzedniej. Chcący lub niechcący komisja ds. wszystkiego zajęła się dotychczas: używaniem tajnych służb niezgodnie z prawem; politycznymi naciskami na prokuraturę i kondycją tejże; udziałem byłych funkcjonariuszy służb w życiu gospodarczym; kapitalizmem politycznym symbolizowanym przez tandem Kwaśniewski - Kulczyk; korupcją, której rozmiary powodują to samo co stan prokuratury; rosyjskimi wpływami, które jako żywo przypominają to, co działo się w wieku XVIII (tyle że ruble zostały zastąpione przez dolary), osobą prezydenta, który staje się w tej sprawie postacią kluczową, a wreszcie nie tylko charytatywną działalnością pani prezydentowej. Wyliczankę tę trzeba zakończyć, ponieważ zbyt długie akapity nudzą czytelników.
Najpierw komisja ds. Rywina, a teraz komisja ds. Orlenu dowodzą, że w świecie politycznego kapitalizmu jest tak jak w pogodzie: nawet ruch skrzydeł motyla w Brazylii może wywołać tornado w Japonii. W aferze Orlenu ruchem skrzydeł motyla (przyznajmy, że pokaźnych rozmiarów) był udzielony we własnej obronie wywiad Wiesława Kaczmarka, byłego ministra skarbu, dla "Gazety Wyborczej". Jeśli przyjąć, że uruchomił on reakcję łańcuchową, komisja śledcza jest czymś w rodzaju reaktora jądrowego, w którym zabójcze reakcje (ciemne interesy) ostatecznie dają bezpieczną energię, czyli m.in. światło. Chyba nawet Roman Giertych nie spodziewał się, że komisja ds. Orlenu stanie się komisją ds. wszystkiego. Sprawa Orlenu okazała się czymś w rodzaju ruskiej (nomen omen) baby, matrioszki, w której znajduje się kolejna, a w niej - następna. Tyle że tu jest odwrotnie - każda następna baba jest większa od poprzedniej. Chcący lub niechcący komisja ds. wszystkiego zajęła się dotychczas: używaniem tajnych służb niezgodnie z prawem; politycznymi naciskami na prokuraturę i kondycją tejże; udziałem byłych funkcjonariuszy służb w życiu gospodarczym; kapitalizmem politycznym symbolizowanym przez tandem Kwaśniewski - Kulczyk; korupcją, której rozmiary powodują to samo co stan prokuratury; rosyjskimi wpływami, które jako żywo przypominają to, co działo się w wieku XVIII (tyle że ruble zostały zastąpione przez dolary), osobą prezydenta, który staje się w tej sprawie postacią kluczową, a wreszcie nie tylko charytatywną działalnością pani prezydentowej. Wyliczankę tę trzeba zakończyć, ponieważ zbyt długie akapity nudzą czytelników.
Krótki kurs osuszania bagna
Żeby pokazać genezę orlenowskiej komisji śledczej, trzeba się cofnąć do początków III Rzeczypospolitej. Od 15 lat średnio co dwa lata wybuchają afery, które mają wywrócić wszystko do góry nogami i - w rezultacie - ozdrowić chore od urodzenia państwo. Tak było w 1991 r. w związku ze sprawą moskiewskich pieniędzy (pożyczki od KPZR dla PZPR, przekazanej za pośrednictwem KGB) i rok później, przy aferze teczkowej Macierewicza (na liście agentów SB znalazła się duża część elity politycznej). To samo mówiono o aferze ministra Jacka Buchacza (wyprowadzenie ze spółek skarbu państwa prawie 200 mln zł i takie ich rozdysponowanie, że nie można ich odzyskać) i sprawie Olina (oskarżenie w 1995 r. ówczesnego premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji). Wreszcie takie same zapewnienia padały po "wakacjach z agentem" (w 1997 r. dziennik "Życie" napisał, jakoby Aleksander Kwaśniewski spotykał się w 1994 r. z rosyjskim szpiegiem Ałganowem) i skandalu z finansowaniem kampanii wyborczej Krzaklewskiego (w 2000 r. m.in. Grzegorz Wieczerzak, były prezes PZU Życie, opowiadał, że państwowe spółki nielegalnie finansowały tę kampanię). Za każdym razem sprawą zajmowała się prokuratura, zapewniała szybkie jej wyjaśnienie i surowe ukaranie winnych. I za każdym razem (oprócz "wakacji z agentem") sprawę umarzano. O tym, że istnieje ciemna strona państwa, wiedział każdy, kto chciał, tylko jej istnienia nie można było udowodnić (jak przez wieki ciemnej strony Księżyca).
Posłowie - w przebłysku opamiętania i rzadkich chwilach kontaktu z rzeczywistością - doprowadzili do pojawienia się w 1997 r. w konstytucji artykułu 111, mówiącego, że "Sejm może powołać komisję śledczą do zbadania określonej sprawy". Dwa lata później przyjęto nawet ustawę o komisji śledczej. I na tym zakończyła się zasłużona działalność naszych legislatorów. A frustracja obywateli, którzy z bezsilnością patrzyli na bezkarność elit, rosła. Aż wybuchła afera Rywina i nie zdając sobie sprawy z konsekwencji, powołano komisję śledczą. I już nic nie było takie jak wcześniej.
Antybiotyk demokracji
Komisji ds. Orlenu wróżono nędzny los. Sprawa miała być zbyt skomplikowana, by przykuć uwagę opinii publicznej, a tym samym odcisnąć piętno na sytuacji politycznej. Faktycznie, przesłuchania bywają zawiłe, a śledczy nie tak barwni jak Jan Rokita w komisji ds. Rywina, ale już teraz można zaryzykować twierdzenie, że komisja orlenowska będzie miała nieporównanie większą moc rażenia niż jej poprzedniczka. O ile komisja ds. Rywina używała broni konwencjonalnej, o tyle komisja orlenowska posługuje się bronią jądrową. Komisja ds. Rywina obnażyła ważny, ale niewielki wycinek rzeczywistości - styk polityki i mediów. Komisja ds. Orlenu, niczym kombajn w kopalni odkrywkowej, zrywa wielkie połacie terenu, odsłaniając podziemny świat, o którym do tej pory krążyły jedynie legendy.
Obie komisje mają zaciekłych krytyków, którym nie podoba się (albo których przeraża) ich potęga. Szturm na drugą jest mocniejszy, bo jest komisją do spraw wszystkiego i jej działalność jest bardzo bolesna. Komisjom zarzuca się wchodzenie w uprawnienia wymiaru sprawiedliwości, ujawnianie tajemnic państwowych, a nawet coś w rodzaju parlamentarnego zamachu stanu. Część tych zarzutów jest niedorzeczna, jak ten o "pełzającym przewrocie", ale można się już spierać, czy to dobrze, że tajne notatki wywiadu trafiają - via komisja - do mediów. Rzeczywiście, może to dezorganizować pracę tajnych służb. Tyle że jest to jedynie mało istotny skutek uboczny arcyważnego procesu uzdrawiania państwa.
Tradycyjne środki zawodziły. Rząd, administracja, prokuratura, wymiar sprawiedliwości, tajne służby nie radziły sobie z chorobą Rzeczypospolitej. Ba, same stały się chore! Aby je uleczyć, trzeba było wprowadzić coś w rodzaju demokratycznego stanu wyjątkowego. Bez niego mielibyśmy nie tylko kryzys państwa, ale przede wszystkim kryzys demokracji, który musiałby nastąpić, gdyby elity nadal udawały, że wszystko w Polsce jest w najlepszym porządku. - Komisja śledcza to ostatni bezpiecznik demokracji - przekonuje Roman Giertych. - Kiedy przepalą się i nie zadziałają wszystkie inne, pozostaje tylko ona.
Dwieście lat komisji
Zwolennicy komisji chętnie powołują się na przykład amerykański. Pierwsze parlamentarne śledztwo wszczęto tam w marcu 1792 r. po klęsce wojsk federalnych w starciu z Indianami, kiedy to zginęło ponad 600 żołnierzy. Raport komisji parlamentarnej winą za przegraną obarczył Departament Wojny. Rekordowa okazała się komisja Kongresu badająca w latach 50. sprawę korupcji w amerykańskich związkach zawodowych. Śledczy przesłuchali wówczas 1,7 tys. świadków, w poszukiwaniu dowodów pokonali ponad 5 mln kilometrów i napisali 19 tys. raportów! Najgłośniejszą aferą badaną przez komisję śledczą była Watergate, związana z wykryciem zamontowanych przez republikanów podsłuchów w siedzibie demokratów. Ostatecznie komisja Senatu doprowadziła do ustąpienia prezydenta Nixona. Jedna z amerykańskich komisji śledczych miała też wątek polski. W 1986 r. badała ona aferę Iran-Contras, związaną z nielegalnym handlem bronią z Iranem. Wyszło wtedy na jaw, że część dostaw broni pochodziła z Polski.
W Belgii parlamentarna komisja śledcza odkryła kulisy afery Agusty. Zakończyła ona karierę Willy`ego Claesa, sekretarza generalnego NATO (sąd skazał go na trzy lata pozbawienia wolności w zawieszeniu), a także ośmiu innych polityków. Wyszło na jaw, że partia Claesa (flamandzcy socjaliści) otrzymała od włoskiej Agusty 1,4 mln dolarów, a od francuskiego Dassaulta 1,6 mln dolarów w zamian za podpisanie kontraktów dla belgijskiej armii. Komisja orzekła, że Claes powinien stanąć przed sądem pod zarzutem korupcji i fałszerstwa.
Podobną rolę jak komisje śledcze odgrywają instytucje specjalnego sędziego czy prokuratora, często odpowiedzialne przed parlamentem. We Włoszech działania takich prokuratorów, m.in. Antonia di Pietro, ujawniły, że przywódca socjalistów Bettino Craxi przyjął łapówki w wysokości kilkunastu milionów dolarów. Ujawniły też, że każde znaczące zamówienie publiczne było obciążone 4-procentowym podatkiem korupcyjnym, a pieniądze z tego tytułu wpływały do partyjnych kas chadeków, socjalistów i komunistów. W wyniku takich działań we Włoszech aresztowano ponad 2,5 tys. osób. Po wyborach w 1996 r. rozpadło się 17 partii, wymieniono 89 proc. deputowanych.
Deficyt Arystydesów
Jan Rokita przypomina tradycję starożytnych Aten. Dowodzi, że ideą zgromadzeń ludowych było także badanie, czy władza nie stanowi zagrożenia. Sądy skorupkowe eliminowały jednak zarówno typów spod ciemnej gwiazdy, jak i zacnych obywateli. Plutarch opisuje historię takiego chodzącego ideału - Arystydesa, którego lud Aten skazał na wygnanie. Uczestniczący w sądzie skorupkowym anonimowo Arystydes spytał jednego z ateńczyków, dlaczego głosuje za banicją. "Bo ten Arystydes jest tak uczciwy, że nie można już tego znieść" - odpowiedział obywatel. Rokita żartuje, że w dzisiejszej Polsce nie grożą nam procesy Arystydesów, bo ich prawie nie mamy.
Oczywiście każda instytucja może ulec wynaturzeniu, może i komisja śledcza. Jest to jednak trudne, bowiem komisja działa przy podniesionej kurtynie. Tak naprawdę to nie ona wydaje werdykty, lecz obserwująca jej pracę opinia publiczna. Jakież znacznie ma fakt, że Sejm przyjął raport Zbigniewa Ziobry? Mógłby go zastąpić i dokument spłodzony przez Anitę Błochowiak. Nic by się nie stało, bo Polacy już osądzili uczestników afery Rywina i członków komisji śledczej. Ekipę Millera uznali za niewiarygodną, a sympatią otoczyli Rokitę, Ziobrę i Nałęcza.
I Rokita, i Giertych wśród największych osiągnięć obu komisji wymieniają odkrycie przed opinią publiczną mechanizmów polskiego życia publicznego. - Komisje pokazały, że za niebieskooką, uśmiechniętą fasadą Pałacu Prezydenckiego działy się bardzo brzydkie i cuchnące rzeczy - mówi Rokita. - Mieliśmy atrapę demokracji: Sejm, Senat, prezydenta, a tak naprawdę i tak rządził Gromosław Czempiński z kolegami - sekunduje mu Roman Giertych.
Komisje sprzymierzone z mediami okazały się dostarczycielem wiedzy dla obywateli. Dotychczas była ona zastrzeżona dla wtajemniczonych. O rozmaitych sprawach i sprawkach szeptano jedynie w kuluarach Sejmu i z rzadka pisano w gazetach. Sprzymierzone z mediami komisje dokonały informacyjnej rewolucji - pokazały Polakom to, co nigdy pokazane być nie miało. Wyedukowały w sprawach politycznych. Skoro już posłużyliśmy się analogią z XVIII wiekiem, ukujmy następną - sejmowe komisje stały się Komisjami Edukacji Narodowej.
Aby jednak wiedzę przyswoić, trzeba tego chcieć. Można ją wszak puścić mimo uszu. - Komisje potwierdziły intuicję opinii publicznej. Mówiąc prościej: lud miał rację. Wyczuwał lepiej od establishmentu, co się w Polsce dzieje - diagnozuje Rokita.
Nowe standardy
Lud nie tylko miał rację. Lud przestał się bać artykułowania tej racji. - Pękł strach przed ośrodkiem, który Polską rządził: takiego melanżu postkomunistów, największego biznesu i służb specjalnych - cieszy się Giertych. I powoli coś zaczęło się zmieniać. Ot, choćby procedury. Kiedy premiera, prokuratora generalnego i szefa tajnych służb przesłuchiwanych przed komisją do sprawy Rywina pytano, dlaczego nie zajęli się ściganiem przestępcy, odpowiadali, że potraktowali to jako blef albo szaleństwo. Rok później ci sami ludzie na wieść o wiedeńskim spotkaniu Kulczyka z Ałganowem zareagowali zupełnie inaczej: sporządzono notatki, powiadomiono prokuratora, wszczęto śledztwo.
- Gdyby nie afera Rywina i publiczne przesłuchania przed komisją śledczą, nie byłoby żadnych zmian w telewizji publicznej i na Woronicza ciągle rządziłby Robert Kwiatkowski - pokazuje kolejny skutek prac komisji Adam Pawłowicz z rady nadzorczej TVP. - I choć w telewizji ciągle nie panują idealne standardy mediów publicznych, to takie manipulacje, jak "Dramat w trzech aktach", festiwale SLD w publicystyce i ukrywanie prawdy w "Wiadomościach", nie są już możliwe.
Dzięki komisjom śledczym funkcjonariusze służb specjalnych, prokuratury i administracji państwowej powoli odwracają się od swych skompromitowanych dysponentów z SLD i obierają kurs na prawdopodobnych zwycięzców przyszłorocznych wyborów. To akurat nie byłoby dziwne - dotychczas zawsze wyczuwali, w jakim kierunku wieje wiatr historii. Ta zmiana kursu jest jednak inna niż poprzednie. Lider PO Donald Tusk cieszy się, że po komisjach pewne zjawiska nie będą już w Polsce możliwe, gdyż zniknęło poczucie bezkarności.
Donalda Tuska raduje fakt, że oficerowie czy prokuratorzy nie będą potulnym instrumentem polityków, bo może ich rozliczyć opinia publiczna, a nie przełożony. Powinien jednak pamiętać i o innym aspekcie sprawy: także przyszli ministrowie z PO czy PiS muszą się trzymać standardów, które narzucają komisje pod wpływem polityków opozycji. Bo łatwo sobie wyobrazić, że w następnym parlamencie jakaś nowa komisja śledcza przeczołga premiera Rokitę tak, jak to uczyniono z Millerem. Co prawda, stara sentencja mówi, że drogowskaz nie musi iść w stronę, którą pokazuje, ale wyborcy bardzo takich teoretycznych moralistów nie lubią.
Pustka wokół Pierwszego
Czy komisje śledcze mają przyszłość? Niestety, chyba tak, bowiem gangrena, która opanowała polski wymiar sprawiedliwości, a którą najlepiej pokazały obie komisje śledcze, wcale nie ustępuje, a chory nie ma się lepiej. Konieczni okazać się mogą wzorowani na amerykańskich, specjalni prokuratorzy o nadzwyczajnych uprawnieniach. - Mam zamiar poprosić grono prawników, by napisali ustawę o prokuratorach specjalnych - informuje Rokita.
Dzisiaj łatwiejsze od prognozowania przyszłość komisji jest stwierdzenie, komu zaszkodziły dotychczasowe. Pierwsza skompromitowała SLD, druga zajmuje się jego dobijaniem. Pierwsza znokautowała Millera, ostrze drugiej zwraca się przeciwko prezydentowi Kwaśniewskiemu. On może najwięcej przegrać. Jeśli opinia publiczna odwróci się od niego, jego prezydentura zakończy się klęską, a wraz z nią rozleci się prezydencki układ, do którego Roman Giertych zalicza służby specjalne i wielki biznes. - Są już zresztą sygnały, że wokół Kwaśniewskiego i najbogatszego Polaka tworzy się biznesowa i towarzyska próżnia - cieszy się Giertych. Czy to tylko wishful thinking lidera LPR, czy początek końca prezydenta?
Żeby pokazać genezę orlenowskiej komisji śledczej, trzeba się cofnąć do początków III Rzeczypospolitej. Od 15 lat średnio co dwa lata wybuchają afery, które mają wywrócić wszystko do góry nogami i - w rezultacie - ozdrowić chore od urodzenia państwo. Tak było w 1991 r. w związku ze sprawą moskiewskich pieniędzy (pożyczki od KPZR dla PZPR, przekazanej za pośrednictwem KGB) i rok później, przy aferze teczkowej Macierewicza (na liście agentów SB znalazła się duża część elity politycznej). To samo mówiono o aferze ministra Jacka Buchacza (wyprowadzenie ze spółek skarbu państwa prawie 200 mln zł i takie ich rozdysponowanie, że nie można ich odzyskać) i sprawie Olina (oskarżenie w 1995 r. ówczesnego premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji). Wreszcie takie same zapewnienia padały po "wakacjach z agentem" (w 1997 r. dziennik "Życie" napisał, jakoby Aleksander Kwaśniewski spotykał się w 1994 r. z rosyjskim szpiegiem Ałganowem) i skandalu z finansowaniem kampanii wyborczej Krzaklewskiego (w 2000 r. m.in. Grzegorz Wieczerzak, były prezes PZU Życie, opowiadał, że państwowe spółki nielegalnie finansowały tę kampanię). Za każdym razem sprawą zajmowała się prokuratura, zapewniała szybkie jej wyjaśnienie i surowe ukaranie winnych. I za każdym razem (oprócz "wakacji z agentem") sprawę umarzano. O tym, że istnieje ciemna strona państwa, wiedział każdy, kto chciał, tylko jej istnienia nie można było udowodnić (jak przez wieki ciemnej strony Księżyca).
Posłowie - w przebłysku opamiętania i rzadkich chwilach kontaktu z rzeczywistością - doprowadzili do pojawienia się w 1997 r. w konstytucji artykułu 111, mówiącego, że "Sejm może powołać komisję śledczą do zbadania określonej sprawy". Dwa lata później przyjęto nawet ustawę o komisji śledczej. I na tym zakończyła się zasłużona działalność naszych legislatorów. A frustracja obywateli, którzy z bezsilnością patrzyli na bezkarność elit, rosła. Aż wybuchła afera Rywina i nie zdając sobie sprawy z konsekwencji, powołano komisję śledczą. I już nic nie było takie jak wcześniej.
Antybiotyk demokracji
Komisji ds. Orlenu wróżono nędzny los. Sprawa miała być zbyt skomplikowana, by przykuć uwagę opinii publicznej, a tym samym odcisnąć piętno na sytuacji politycznej. Faktycznie, przesłuchania bywają zawiłe, a śledczy nie tak barwni jak Jan Rokita w komisji ds. Rywina, ale już teraz można zaryzykować twierdzenie, że komisja orlenowska będzie miała nieporównanie większą moc rażenia niż jej poprzedniczka. O ile komisja ds. Rywina używała broni konwencjonalnej, o tyle komisja orlenowska posługuje się bronią jądrową. Komisja ds. Rywina obnażyła ważny, ale niewielki wycinek rzeczywistości - styk polityki i mediów. Komisja ds. Orlenu, niczym kombajn w kopalni odkrywkowej, zrywa wielkie połacie terenu, odsłaniając podziemny świat, o którym do tej pory krążyły jedynie legendy.
Obie komisje mają zaciekłych krytyków, którym nie podoba się (albo których przeraża) ich potęga. Szturm na drugą jest mocniejszy, bo jest komisją do spraw wszystkiego i jej działalność jest bardzo bolesna. Komisjom zarzuca się wchodzenie w uprawnienia wymiaru sprawiedliwości, ujawnianie tajemnic państwowych, a nawet coś w rodzaju parlamentarnego zamachu stanu. Część tych zarzutów jest niedorzeczna, jak ten o "pełzającym przewrocie", ale można się już spierać, czy to dobrze, że tajne notatki wywiadu trafiają - via komisja - do mediów. Rzeczywiście, może to dezorganizować pracę tajnych służb. Tyle że jest to jedynie mało istotny skutek uboczny arcyważnego procesu uzdrawiania państwa.
Tradycyjne środki zawodziły. Rząd, administracja, prokuratura, wymiar sprawiedliwości, tajne służby nie radziły sobie z chorobą Rzeczypospolitej. Ba, same stały się chore! Aby je uleczyć, trzeba było wprowadzić coś w rodzaju demokratycznego stanu wyjątkowego. Bez niego mielibyśmy nie tylko kryzys państwa, ale przede wszystkim kryzys demokracji, który musiałby nastąpić, gdyby elity nadal udawały, że wszystko w Polsce jest w najlepszym porządku. - Komisja śledcza to ostatni bezpiecznik demokracji - przekonuje Roman Giertych. - Kiedy przepalą się i nie zadziałają wszystkie inne, pozostaje tylko ona.
Dwieście lat komisji
Zwolennicy komisji chętnie powołują się na przykład amerykański. Pierwsze parlamentarne śledztwo wszczęto tam w marcu 1792 r. po klęsce wojsk federalnych w starciu z Indianami, kiedy to zginęło ponad 600 żołnierzy. Raport komisji parlamentarnej winą za przegraną obarczył Departament Wojny. Rekordowa okazała się komisja Kongresu badająca w latach 50. sprawę korupcji w amerykańskich związkach zawodowych. Śledczy przesłuchali wówczas 1,7 tys. świadków, w poszukiwaniu dowodów pokonali ponad 5 mln kilometrów i napisali 19 tys. raportów! Najgłośniejszą aferą badaną przez komisję śledczą była Watergate, związana z wykryciem zamontowanych przez republikanów podsłuchów w siedzibie demokratów. Ostatecznie komisja Senatu doprowadziła do ustąpienia prezydenta Nixona. Jedna z amerykańskich komisji śledczych miała też wątek polski. W 1986 r. badała ona aferę Iran-Contras, związaną z nielegalnym handlem bronią z Iranem. Wyszło wtedy na jaw, że część dostaw broni pochodziła z Polski.
W Belgii parlamentarna komisja śledcza odkryła kulisy afery Agusty. Zakończyła ona karierę Willy`ego Claesa, sekretarza generalnego NATO (sąd skazał go na trzy lata pozbawienia wolności w zawieszeniu), a także ośmiu innych polityków. Wyszło na jaw, że partia Claesa (flamandzcy socjaliści) otrzymała od włoskiej Agusty 1,4 mln dolarów, a od francuskiego Dassaulta 1,6 mln dolarów w zamian za podpisanie kontraktów dla belgijskiej armii. Komisja orzekła, że Claes powinien stanąć przed sądem pod zarzutem korupcji i fałszerstwa.
Podobną rolę jak komisje śledcze odgrywają instytucje specjalnego sędziego czy prokuratora, często odpowiedzialne przed parlamentem. We Włoszech działania takich prokuratorów, m.in. Antonia di Pietro, ujawniły, że przywódca socjalistów Bettino Craxi przyjął łapówki w wysokości kilkunastu milionów dolarów. Ujawniły też, że każde znaczące zamówienie publiczne było obciążone 4-procentowym podatkiem korupcyjnym, a pieniądze z tego tytułu wpływały do partyjnych kas chadeków, socjalistów i komunistów. W wyniku takich działań we Włoszech aresztowano ponad 2,5 tys. osób. Po wyborach w 1996 r. rozpadło się 17 partii, wymieniono 89 proc. deputowanych.
Deficyt Arystydesów
Jan Rokita przypomina tradycję starożytnych Aten. Dowodzi, że ideą zgromadzeń ludowych było także badanie, czy władza nie stanowi zagrożenia. Sądy skorupkowe eliminowały jednak zarówno typów spod ciemnej gwiazdy, jak i zacnych obywateli. Plutarch opisuje historię takiego chodzącego ideału - Arystydesa, którego lud Aten skazał na wygnanie. Uczestniczący w sądzie skorupkowym anonimowo Arystydes spytał jednego z ateńczyków, dlaczego głosuje za banicją. "Bo ten Arystydes jest tak uczciwy, że nie można już tego znieść" - odpowiedział obywatel. Rokita żartuje, że w dzisiejszej Polsce nie grożą nam procesy Arystydesów, bo ich prawie nie mamy.
Oczywiście każda instytucja może ulec wynaturzeniu, może i komisja śledcza. Jest to jednak trudne, bowiem komisja działa przy podniesionej kurtynie. Tak naprawdę to nie ona wydaje werdykty, lecz obserwująca jej pracę opinia publiczna. Jakież znacznie ma fakt, że Sejm przyjął raport Zbigniewa Ziobry? Mógłby go zastąpić i dokument spłodzony przez Anitę Błochowiak. Nic by się nie stało, bo Polacy już osądzili uczestników afery Rywina i członków komisji śledczej. Ekipę Millera uznali za niewiarygodną, a sympatią otoczyli Rokitę, Ziobrę i Nałęcza.
I Rokita, i Giertych wśród największych osiągnięć obu komisji wymieniają odkrycie przed opinią publiczną mechanizmów polskiego życia publicznego. - Komisje pokazały, że za niebieskooką, uśmiechniętą fasadą Pałacu Prezydenckiego działy się bardzo brzydkie i cuchnące rzeczy - mówi Rokita. - Mieliśmy atrapę demokracji: Sejm, Senat, prezydenta, a tak naprawdę i tak rządził Gromosław Czempiński z kolegami - sekunduje mu Roman Giertych.
Komisje sprzymierzone z mediami okazały się dostarczycielem wiedzy dla obywateli. Dotychczas była ona zastrzeżona dla wtajemniczonych. O rozmaitych sprawach i sprawkach szeptano jedynie w kuluarach Sejmu i z rzadka pisano w gazetach. Sprzymierzone z mediami komisje dokonały informacyjnej rewolucji - pokazały Polakom to, co nigdy pokazane być nie miało. Wyedukowały w sprawach politycznych. Skoro już posłużyliśmy się analogią z XVIII wiekiem, ukujmy następną - sejmowe komisje stały się Komisjami Edukacji Narodowej.
Aby jednak wiedzę przyswoić, trzeba tego chcieć. Można ją wszak puścić mimo uszu. - Komisje potwierdziły intuicję opinii publicznej. Mówiąc prościej: lud miał rację. Wyczuwał lepiej od establishmentu, co się w Polsce dzieje - diagnozuje Rokita.
Nowe standardy
Lud nie tylko miał rację. Lud przestał się bać artykułowania tej racji. - Pękł strach przed ośrodkiem, który Polską rządził: takiego melanżu postkomunistów, największego biznesu i służb specjalnych - cieszy się Giertych. I powoli coś zaczęło się zmieniać. Ot, choćby procedury. Kiedy premiera, prokuratora generalnego i szefa tajnych służb przesłuchiwanych przed komisją do sprawy Rywina pytano, dlaczego nie zajęli się ściganiem przestępcy, odpowiadali, że potraktowali to jako blef albo szaleństwo. Rok później ci sami ludzie na wieść o wiedeńskim spotkaniu Kulczyka z Ałganowem zareagowali zupełnie inaczej: sporządzono notatki, powiadomiono prokuratora, wszczęto śledztwo.
- Gdyby nie afera Rywina i publiczne przesłuchania przed komisją śledczą, nie byłoby żadnych zmian w telewizji publicznej i na Woronicza ciągle rządziłby Robert Kwiatkowski - pokazuje kolejny skutek prac komisji Adam Pawłowicz z rady nadzorczej TVP. - I choć w telewizji ciągle nie panują idealne standardy mediów publicznych, to takie manipulacje, jak "Dramat w trzech aktach", festiwale SLD w publicystyce i ukrywanie prawdy w "Wiadomościach", nie są już możliwe.
Dzięki komisjom śledczym funkcjonariusze służb specjalnych, prokuratury i administracji państwowej powoli odwracają się od swych skompromitowanych dysponentów z SLD i obierają kurs na prawdopodobnych zwycięzców przyszłorocznych wyborów. To akurat nie byłoby dziwne - dotychczas zawsze wyczuwali, w jakim kierunku wieje wiatr historii. Ta zmiana kursu jest jednak inna niż poprzednie. Lider PO Donald Tusk cieszy się, że po komisjach pewne zjawiska nie będą już w Polsce możliwe, gdyż zniknęło poczucie bezkarności.
Donalda Tuska raduje fakt, że oficerowie czy prokuratorzy nie będą potulnym instrumentem polityków, bo może ich rozliczyć opinia publiczna, a nie przełożony. Powinien jednak pamiętać i o innym aspekcie sprawy: także przyszli ministrowie z PO czy PiS muszą się trzymać standardów, które narzucają komisje pod wpływem polityków opozycji. Bo łatwo sobie wyobrazić, że w następnym parlamencie jakaś nowa komisja śledcza przeczołga premiera Rokitę tak, jak to uczyniono z Millerem. Co prawda, stara sentencja mówi, że drogowskaz nie musi iść w stronę, którą pokazuje, ale wyborcy bardzo takich teoretycznych moralistów nie lubią.
Pustka wokół Pierwszego
Czy komisje śledcze mają przyszłość? Niestety, chyba tak, bowiem gangrena, która opanowała polski wymiar sprawiedliwości, a którą najlepiej pokazały obie komisje śledcze, wcale nie ustępuje, a chory nie ma się lepiej. Konieczni okazać się mogą wzorowani na amerykańskich, specjalni prokuratorzy o nadzwyczajnych uprawnieniach. - Mam zamiar poprosić grono prawników, by napisali ustawę o prokuratorach specjalnych - informuje Rokita.
Dzisiaj łatwiejsze od prognozowania przyszłość komisji jest stwierdzenie, komu zaszkodziły dotychczasowe. Pierwsza skompromitowała SLD, druga zajmuje się jego dobijaniem. Pierwsza znokautowała Millera, ostrze drugiej zwraca się przeciwko prezydentowi Kwaśniewskiemu. On może najwięcej przegrać. Jeśli opinia publiczna odwróci się od niego, jego prezydentura zakończy się klęską, a wraz z nią rozleci się prezydencki układ, do którego Roman Giertych zalicza służby specjalne i wielki biznes. - Są już zresztą sygnały, że wokół Kwaśniewskiego i najbogatszego Polaka tworzy się biznesowa i towarzyska próżnia - cieszy się Giertych. Czy to tylko wishful thinking lidera LPR, czy początek końca prezydenta?
Więcej możesz przeczytać w 45/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.