Czy to tylko iluzja, czy słuszne przekonanie, że mimo wszystkich różnic istnieje jakieś wspólne "my"? My, kobiety. Całkiem niedawno poproszono Johna F. Kerry`ego, by w odpowiedniej ankiecie wpisał kolor swoich włosów. Po chwili zastanowienia skreślił dwa słowa: sól z pieprzem. Brzmi nie tylko interesująco, ale i odsuwa podejrzenia o wchodzenie w wiek mocno dojrzały. Wreszcie sól z pieprzem to nie to samo, co siwa czupryna. Nie ma jednak co dzielić włosa na czworo, skoro i tak wszystko zależy od interpretacji. Amerykańska feministka Rebeka West przyznała kiedyś, że przez długi czas miała problemy z określeniem siebie jako feministki. Proszę wpisać w odpowiednią rubrykę: feministka, czyli kto? Zwłaszcza że tak nazywano ją, gdy "wyrażała uczucia, które odróżniały ją od ścierki do podłogi czy od prostytutki".
W księgarniach ukazała się właśnie bardzo interesująca książka "(De)Konstrukcje kobiecości" Joanny Mizielińskiej. Autorka wychodzi w niej od tezy, że feminizm zarówno jako ruch społeczny, jak i ideologia nie jest wolny od generalizowania i uniwersalizowania. Na kilkuset stronach próbuje odpowiedzieć na pytanie, co naprawdę kryje się za emancypacyjnym wypowiadaniem się w imieniu wszystkich kobiet. Czy to tylko iluzja, czy słuszne przekonanie, że mimo wszystkich różnic między nimi istnieje to jakieś wspólne "my". My, kobiety...
Emancypantkom nie do końca udaje się udowodnić tezę, że feminizm w swoim przekazie jest doskonale uniwersalny. Przecież różne jego odłamy wykluczają z siebie takie grupy, jak: "kobiety niebiałe, niezachodnie, nieheteroseksualne i nie pochodzące z klasy średniej". A kategoria "my" najczęściej obejmuje jedno środowisko, mówi jednym głosem i rości sobie prawo do określania jego problemów jako charakterystycznych dla ogółu. Kobiet zauważa Mizielińska. Kolejna mrzonka? Siwe czy raczej sól z pieprzem? Można więc czy też nie można mówić o wspólnym kobiecym doświadczeniu? Zwłaszcza że kategoria "my" doskonale wpisuje się i odwołuje do takich, a nie innych momentów w kobiecej biografii. Wyznaczonej przez naturę i społeczno-obyczajowo-kulturową rzeczywistość. Poza tym bardzo to jednak niebezpieczne myślenie, które życie kobiet a priori sytuuje na zgoła przeciwległych krańcach. Ale jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach, czyli w imponderabiliach. Czy jednak biała lady z klasy średniej tylko dlatego, że pokazuje śmiało nogi, a nie chodzi zakryta od stóp do głów nie płacze równie mocno nad nieudanym życiem jak jej muzułmańska koleżanka po płci? Czy mniej boli życiowa klęska, która jest wynikiem dyskryminacji zawodowej czy obyczajowej tylko dlatego, że nieszczęśliwa jest biseksualna, a nie heteroseksualna? Oczywiście, że nie. Palec włożony w ognisko zawsze sparzy się identycznie. Tylko wnioski mogą być inne. Wkładać czy też nie? Czy warto więc rezygnować z ambicji mówienia jednym głosem tylko po to, by dla porządku podkreślać różnorodność klasową, kulturową, ekonomiczną? Simone de Beauvoir pisała: "pośród tych rzekomo podobnych czy nawet identycznych bytów zawsze istnieje jedna kategoria będąca zawsze Innymi" dla jakiejś "drugiej kategorii"? Przede wszystkim oznacza to inną od mężczyzny. Inną, czyli gorszą.
Według Beauvoir, nie ma żadnego wydarzenia historycznego, które tłumaczyłoby tę inność, a tym samym pośledniość kobiet. Potem wystarczyło ją tylko usankcjonować prawnie. Na kilka tysięcy lat. Z czasem różnorodność kobiecych doświadczeń u Simone de Beauvoir zamieniła się w uniwersalizm lat 70. z hasłami na sztandarach "my, wszystkie kobiety". Feminizm drugiej fali wziął sobie za punkt honoru występowanie w imieniu kategorii "my". Z przeświadczeniem, jakby to nazwał w swojej powieści Janusz Wiśniewski, że właśnie w losie powtórzonym kobiety odnajdują spokój duszy, zaspokojenie własnych ambicji i poczucie bezpieczeństwa. Udokumentowania tej powtarzalności podjęły się trzy główne nurty feminizmu drugiej fali: liberalny, marksistowski i radykalny. Feminizm liberalny nie miał zamiaru przejść do porządku nad tym, że kobietom nie należą się takie same prawa jak mężczyznom. Nie zaakceptował poglądu, że bez mężczyzny kobieta nie jest zdolna do samodzielnego myślenia, że uznaje wartości męskie za normę i za wszelką cenę próbuje im dorównać. Wskazał na domowe ciepełko jako miejsce kobiecej kaźni, o którym Betty Friedan pisała: dom to dla współczesnych kobiet wygodny obóz koncentracyjny. Z kolei feminizm marksistowski zakładał, że wraz ze zniknięciem klasowego podziału zniknie dyskryminacja kobiet. A tak w ramach rodziny "mąż jest burżujem, zaś jego żona proletariatem". Gdy feminizm liberalny i marksistowski, jak pisze Mizielińska, był mocno zakorzeniony w tradycji filozoficznej, to jego nurt radykalny stanowi już produkt ruchu wyzwolenia kobiet. Stosunek seksualny to mikrokosmos, w którym jak w zwierciadle odbija się charakter wielu zachowań męskich. Każda relacja między kobietą a mężczyzną ma charakter gwałtu. Dochodzi do niego we wszystkich kulturach, rasach i klasach. Dlatego bez wątpienia ma rację Denise Riley, gdy pisze, że współczesny feminizm nie może uniknąć tortur związanych z mówieniem w imieniu kolektywu. My. Wystarczy przypomnieć słowa Samuela Becketta o kobiecie, która rodzi dziecko, stojąc tym samym okrakiem nad grobem. A co z bezdzietnymi? Czas, żeby nauczyły się solidarności, nawet jeśli tylko na poziomie feministycznej refleksji. Wówczas doświadczenie jednej kobiety stanie się doświadczeniem pozostałych. A tak, to sól z pieprzem.
Emancypantkom nie do końca udaje się udowodnić tezę, że feminizm w swoim przekazie jest doskonale uniwersalny. Przecież różne jego odłamy wykluczają z siebie takie grupy, jak: "kobiety niebiałe, niezachodnie, nieheteroseksualne i nie pochodzące z klasy średniej". A kategoria "my" najczęściej obejmuje jedno środowisko, mówi jednym głosem i rości sobie prawo do określania jego problemów jako charakterystycznych dla ogółu. Kobiet zauważa Mizielińska. Kolejna mrzonka? Siwe czy raczej sól z pieprzem? Można więc czy też nie można mówić o wspólnym kobiecym doświadczeniu? Zwłaszcza że kategoria "my" doskonale wpisuje się i odwołuje do takich, a nie innych momentów w kobiecej biografii. Wyznaczonej przez naturę i społeczno-obyczajowo-kulturową rzeczywistość. Poza tym bardzo to jednak niebezpieczne myślenie, które życie kobiet a priori sytuuje na zgoła przeciwległych krańcach. Ale jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach, czyli w imponderabiliach. Czy jednak biała lady z klasy średniej tylko dlatego, że pokazuje śmiało nogi, a nie chodzi zakryta od stóp do głów nie płacze równie mocno nad nieudanym życiem jak jej muzułmańska koleżanka po płci? Czy mniej boli życiowa klęska, która jest wynikiem dyskryminacji zawodowej czy obyczajowej tylko dlatego, że nieszczęśliwa jest biseksualna, a nie heteroseksualna? Oczywiście, że nie. Palec włożony w ognisko zawsze sparzy się identycznie. Tylko wnioski mogą być inne. Wkładać czy też nie? Czy warto więc rezygnować z ambicji mówienia jednym głosem tylko po to, by dla porządku podkreślać różnorodność klasową, kulturową, ekonomiczną? Simone de Beauvoir pisała: "pośród tych rzekomo podobnych czy nawet identycznych bytów zawsze istnieje jedna kategoria będąca zawsze Innymi" dla jakiejś "drugiej kategorii"? Przede wszystkim oznacza to inną od mężczyzny. Inną, czyli gorszą.
Według Beauvoir, nie ma żadnego wydarzenia historycznego, które tłumaczyłoby tę inność, a tym samym pośledniość kobiet. Potem wystarczyło ją tylko usankcjonować prawnie. Na kilka tysięcy lat. Z czasem różnorodność kobiecych doświadczeń u Simone de Beauvoir zamieniła się w uniwersalizm lat 70. z hasłami na sztandarach "my, wszystkie kobiety". Feminizm drugiej fali wziął sobie za punkt honoru występowanie w imieniu kategorii "my". Z przeświadczeniem, jakby to nazwał w swojej powieści Janusz Wiśniewski, że właśnie w losie powtórzonym kobiety odnajdują spokój duszy, zaspokojenie własnych ambicji i poczucie bezpieczeństwa. Udokumentowania tej powtarzalności podjęły się trzy główne nurty feminizmu drugiej fali: liberalny, marksistowski i radykalny. Feminizm liberalny nie miał zamiaru przejść do porządku nad tym, że kobietom nie należą się takie same prawa jak mężczyznom. Nie zaakceptował poglądu, że bez mężczyzny kobieta nie jest zdolna do samodzielnego myślenia, że uznaje wartości męskie za normę i za wszelką cenę próbuje im dorównać. Wskazał na domowe ciepełko jako miejsce kobiecej kaźni, o którym Betty Friedan pisała: dom to dla współczesnych kobiet wygodny obóz koncentracyjny. Z kolei feminizm marksistowski zakładał, że wraz ze zniknięciem klasowego podziału zniknie dyskryminacja kobiet. A tak w ramach rodziny "mąż jest burżujem, zaś jego żona proletariatem". Gdy feminizm liberalny i marksistowski, jak pisze Mizielińska, był mocno zakorzeniony w tradycji filozoficznej, to jego nurt radykalny stanowi już produkt ruchu wyzwolenia kobiet. Stosunek seksualny to mikrokosmos, w którym jak w zwierciadle odbija się charakter wielu zachowań męskich. Każda relacja między kobietą a mężczyzną ma charakter gwałtu. Dochodzi do niego we wszystkich kulturach, rasach i klasach. Dlatego bez wątpienia ma rację Denise Riley, gdy pisze, że współczesny feminizm nie może uniknąć tortur związanych z mówieniem w imieniu kolektywu. My. Wystarczy przypomnieć słowa Samuela Becketta o kobiecie, która rodzi dziecko, stojąc tym samym okrakiem nad grobem. A co z bezdzietnymi? Czas, żeby nauczyły się solidarności, nawet jeśli tylko na poziomie feministycznej refleksji. Wówczas doświadczenie jednej kobiety stanie się doświadczeniem pozostałych. A tak, to sól z pieprzem.
Więcej możesz przeczytać w 45/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.