Przy prywatyzacji PKO BP gangsterzy mogli wyprać kilkadziesiąt milionów złotych Już niedługo liczba zwolenników rządu Marka Belki powiększy się prawie o 250 tys. osób! Rząd kierowany przez profesora ekonomii (uważającego się za liberała) postanowił zafundować wybranej grupie obywateli odpoczynek od związanej z ryzykiem gospodarki rynkowej. Zagwarantował (sic!), że wszystkie osoby, które zdecydowały się kupić akcje PKO BP, zarobią na tej inwestycji. Za publiczne pieniądze utworzono fundusz, który przez miesiąc od giełdowego debiutu spółki (czyli od 10 listopada), będzie skupował akcje, sztucznie utrzymując ich wysoki kurs! Kupujący akcje PKO BP mają więc gwarancje, że zarobią. Zarobi także 36 tys. pracowników banku, którzy dostaną średnio po 60 tys. zł w akcjach (to standardowa, zapisana w ustawie łapówka, nazywana akcjami pracowniczymi). Sprzedaż udziałów w PKO BP jest pseudoprywatyzacją, gdyż skarb państwa zachowuje nad bankiem pełną kontrolę. Ta operacja pozwoli budżetowi pozyskać około 6 mld zł i przeznaczyć je na wydatki socjalne. - W ten sposób pieniądze, wychodzą ze świata racjonalnej gospodarki i trafiają do świata nieracjonalnych decyzji polityków - uważa Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha.
Przepis na kaszankę
Rząd od początku umiejętnie manipulował opinią publiczną, przedstawiając akcje PKO BP jako cenne, trudno dostępne dobro. Skierowano na rynek zbyt mały pakiet akcji (początkowo tylko 45 mln, podczas gdy w rezerwie trzymano aż 90 mln), aby wywołać sztuczny tłok i przyciągnąć chętnych. I Polacy ruszyli do szturmu na bank.
Najwięcej zarobi 65 tys. ludzi, którzy w PKO BP utworzyli tzw. lokaty prywatyzacyjne (te depozyty po debiucie spółki na giełdzie automatycznie staną się akcjami). Aby zapracować na taki "zysk bez ryzyka", trzeba było stać przed placówkami PKO BP nawet dwie doby. Na taki luksus mogli sobie pozwolić głównie emeryci, renciści i bezrobotni, czyli docelowy elektorat formacji politycznej Belki. Wdzięczność wobec rządu mogą odczuwać także gangsterzy, którzy dzięki osobliwemu przepisowi o gotówkowych wpłatach (maksymalnie 20 tys. zł) mogli wprowadzić do obiegu kilkadziesiąt milionów złotych (czyli wyprać pieniądze). Trochę mniej zarobi na kupnie udziałów w PKO BP około 200 tys. osób, które złożyły zamówienia na akcje za pośrednictwem biur maklerskich (z powodu prowizji pobieranych za prowadzenie rachunku i transakcje giełdowe). - To już nawet nie kiełbasa, to wręcz kaszanka wyborcza - komentuje Rafał Antczak, ekspert CASE. Oprócz ludu, któremu SLD daje zarobić od kilkuset do kilku tysięcy złotych, obłowią się politycy. Będą mogli wypłacać prezesowi PKO BP i jego kolegom z zarządu pensje w wysokości np. 280 tys. zł, zamiast 15 tys. zł (bo przestaje ich obowiązywać tzw. ustawa kominowa).
Kryptonim "Prywatyzacja"
31 sierpnia Komisja Papierów Wartościowych i Giełd dopuściła do publicznego obrotu miliard akcji PKO BP o wartości nominalnej 1 zł, w tym 510 mln akcji serii A, 105 mln akcji serii B i 385 mln akcji serii C. Część "akcji C" (300 mln) jest sprzedawana w ofercie publicznej. Pierwotnie zakładano, że 75 mln z nich, czyli 7,5 proc. wszystkich akcji, zostanie zaoferowanych odbiorcom indywidualnym. I nawet powiększenie tej transzy do 16,5 proc. akcji nie zmienia prostej prawdy, że pojedynczy inwestor indywidualny (w ramach sprzedaży tzw. lokat prywatyzacyjnych przeciętny nabywca kupił 860 akcji, a najwięksi "Rothschildowie" - po 1300) będzie właścicielem 0,9 promila kapitału banku. Będzie zatem jego właścicielem w takim samym stopniu, w jakim każdy z nas jest właścicielem kolumny Zygmunta. Rząd Belki miał ciastko (bank PKO BP), zjadł ciastko (sprzedał akcje) i nadal ma ciastko (kontroluje PKO BP), a nawet dwa ciastka, bo ma do rozdania pozyskane z tzw. prywatyzacji pieniądze.
Kuchnia polska
Terminologia kulinarna jest jak najbardziej na miejscu, bowiem Polska gospodarka polega głównie na jedzeniu ciastek i dzieleniu konfitur, czyli rozdawaniu atrakcyjnych stanowisk krewnym i znajomym. Dlatego do tej pory państwo kontroluje prawie 2,5 tys. firm, w większości dużych. Pracodawcą połowy wszystkich pracowników przedsiębiorstw zatrudniających ponad 50 osób jest właśnie państwo. Dlatego najlepszym sposobem "konfituryzacji" jest reguła: "sprzedać ciasteczko, zjeść je i zachować na potem". Tę pozornie niewykonalną zasadę realizuje się poprzez prywatyzację częściową, czyli poszukiwanie frajerów, którzy wyłożą pieniądze na zakup udziałów mniejszościowych, pozostawiając w rękach skarbu państwa kontrolę nad firmą. Ponieważ takich frajerów znaleźć coraz trudniej, rząd wynalazł dwa nowe rozwiązania: złotą akcję i prywatyzację obywatelską. Pierwsza metoda oznacza, że skarb państwa będzie udziałowcem większościowym, nawet mając tylko jedną akcję. Druga polega na nabiciu w butelkę kilkuset tysięcy osób.
Rachunek za bank
Każdy, kto sprzeda akcje PKO BP w ciągu miesiąca, na pewno nie straci - kurs nie spadnie bowiem poniżej ceny emisyjnej. Z upoważnienia państwa będzie go zabezpieczać tzw. fundusz stabilizujący (utworzony przez Credit Suisse First Boston), który ma w tym czasie skupować akcje na giełdzie, jeśli ich kurs spadnie poniżej ceny sprzedaży w ofercie publicznej. Rozczarują się raczej ci, którzy traktują zakup akcji jak lokatę. Zysk PKO wyniósł w ubiegłym roku 1,2 mld zł, a w tym roku może być ciut większy (1,4-1,5 mld zł). Daje to najwyżej 1,5 zł na akcję, co nawet przy założeniu - wątpliwym - że bank na dywidendę przeznaczy 70 proc. zysku, oznacza zysk w wysokości jednego złocisza. W stosunku do zainwestowanego kapitału będzie to zatem około 4 proc., czyli mniej, niż można uzyskać z obligacji i lokat o stuprocentowej pewności zwrotu.
Na pseudoprywatyzacji PKO BP stracą inne spółki giełdowe i fundusze inwestycyjne, z których kupujący akcje PKO wycofali ponad miliard złotych. Nie jest zaś pewne, czy w ostatecznym rachunku zarobi na tym SLD. Przykład AWS sprzed czterech lat uczy, że rozdanie nawet kilkudziesięciu miliardów złotych w roku wyborczym nie gwarantuje miejsca w parlamencie. Pewne jest natomiast, że straci gospodarka. Pseudoprywatyzacja nie poprawia funkcjonowania ani wyników przedsiębiorstwa, daje mniejszy niż możliwy dopływ kapitału i odcina firmę od korzyści związanych z wejściem inwestora strategicznego, czyli know-how i dostępu do rynków. Prywatyzacja to piękna rzecz, ale korzyści daje wtedy, kiedy robi się ją naprawdę.
Fot. K. Pacuła
Rząd od początku umiejętnie manipulował opinią publiczną, przedstawiając akcje PKO BP jako cenne, trudno dostępne dobro. Skierowano na rynek zbyt mały pakiet akcji (początkowo tylko 45 mln, podczas gdy w rezerwie trzymano aż 90 mln), aby wywołać sztuczny tłok i przyciągnąć chętnych. I Polacy ruszyli do szturmu na bank.
Najwięcej zarobi 65 tys. ludzi, którzy w PKO BP utworzyli tzw. lokaty prywatyzacyjne (te depozyty po debiucie spółki na giełdzie automatycznie staną się akcjami). Aby zapracować na taki "zysk bez ryzyka", trzeba było stać przed placówkami PKO BP nawet dwie doby. Na taki luksus mogli sobie pozwolić głównie emeryci, renciści i bezrobotni, czyli docelowy elektorat formacji politycznej Belki. Wdzięczność wobec rządu mogą odczuwać także gangsterzy, którzy dzięki osobliwemu przepisowi o gotówkowych wpłatach (maksymalnie 20 tys. zł) mogli wprowadzić do obiegu kilkadziesiąt milionów złotych (czyli wyprać pieniądze). Trochę mniej zarobi na kupnie udziałów w PKO BP około 200 tys. osób, które złożyły zamówienia na akcje za pośrednictwem biur maklerskich (z powodu prowizji pobieranych za prowadzenie rachunku i transakcje giełdowe). - To już nawet nie kiełbasa, to wręcz kaszanka wyborcza - komentuje Rafał Antczak, ekspert CASE. Oprócz ludu, któremu SLD daje zarobić od kilkuset do kilku tysięcy złotych, obłowią się politycy. Będą mogli wypłacać prezesowi PKO BP i jego kolegom z zarządu pensje w wysokości np. 280 tys. zł, zamiast 15 tys. zł (bo przestaje ich obowiązywać tzw. ustawa kominowa).
Kryptonim "Prywatyzacja"
31 sierpnia Komisja Papierów Wartościowych i Giełd dopuściła do publicznego obrotu miliard akcji PKO BP o wartości nominalnej 1 zł, w tym 510 mln akcji serii A, 105 mln akcji serii B i 385 mln akcji serii C. Część "akcji C" (300 mln) jest sprzedawana w ofercie publicznej. Pierwotnie zakładano, że 75 mln z nich, czyli 7,5 proc. wszystkich akcji, zostanie zaoferowanych odbiorcom indywidualnym. I nawet powiększenie tej transzy do 16,5 proc. akcji nie zmienia prostej prawdy, że pojedynczy inwestor indywidualny (w ramach sprzedaży tzw. lokat prywatyzacyjnych przeciętny nabywca kupił 860 akcji, a najwięksi "Rothschildowie" - po 1300) będzie właścicielem 0,9 promila kapitału banku. Będzie zatem jego właścicielem w takim samym stopniu, w jakim każdy z nas jest właścicielem kolumny Zygmunta. Rząd Belki miał ciastko (bank PKO BP), zjadł ciastko (sprzedał akcje) i nadal ma ciastko (kontroluje PKO BP), a nawet dwa ciastka, bo ma do rozdania pozyskane z tzw. prywatyzacji pieniądze.
Kuchnia polska
Terminologia kulinarna jest jak najbardziej na miejscu, bowiem Polska gospodarka polega głównie na jedzeniu ciastek i dzieleniu konfitur, czyli rozdawaniu atrakcyjnych stanowisk krewnym i znajomym. Dlatego do tej pory państwo kontroluje prawie 2,5 tys. firm, w większości dużych. Pracodawcą połowy wszystkich pracowników przedsiębiorstw zatrudniających ponad 50 osób jest właśnie państwo. Dlatego najlepszym sposobem "konfituryzacji" jest reguła: "sprzedać ciasteczko, zjeść je i zachować na potem". Tę pozornie niewykonalną zasadę realizuje się poprzez prywatyzację częściową, czyli poszukiwanie frajerów, którzy wyłożą pieniądze na zakup udziałów mniejszościowych, pozostawiając w rękach skarbu państwa kontrolę nad firmą. Ponieważ takich frajerów znaleźć coraz trudniej, rząd wynalazł dwa nowe rozwiązania: złotą akcję i prywatyzację obywatelską. Pierwsza metoda oznacza, że skarb państwa będzie udziałowcem większościowym, nawet mając tylko jedną akcję. Druga polega na nabiciu w butelkę kilkuset tysięcy osób.
Rachunek za bank
Każdy, kto sprzeda akcje PKO BP w ciągu miesiąca, na pewno nie straci - kurs nie spadnie bowiem poniżej ceny emisyjnej. Z upoważnienia państwa będzie go zabezpieczać tzw. fundusz stabilizujący (utworzony przez Credit Suisse First Boston), który ma w tym czasie skupować akcje na giełdzie, jeśli ich kurs spadnie poniżej ceny sprzedaży w ofercie publicznej. Rozczarują się raczej ci, którzy traktują zakup akcji jak lokatę. Zysk PKO wyniósł w ubiegłym roku 1,2 mld zł, a w tym roku może być ciut większy (1,4-1,5 mld zł). Daje to najwyżej 1,5 zł na akcję, co nawet przy założeniu - wątpliwym - że bank na dywidendę przeznaczy 70 proc. zysku, oznacza zysk w wysokości jednego złocisza. W stosunku do zainwestowanego kapitału będzie to zatem około 4 proc., czyli mniej, niż można uzyskać z obligacji i lokat o stuprocentowej pewności zwrotu.
Na pseudoprywatyzacji PKO BP stracą inne spółki giełdowe i fundusze inwestycyjne, z których kupujący akcje PKO wycofali ponad miliard złotych. Nie jest zaś pewne, czy w ostatecznym rachunku zarobi na tym SLD. Przykład AWS sprzed czterech lat uczy, że rozdanie nawet kilkudziesięciu miliardów złotych w roku wyborczym nie gwarantuje miejsca w parlamencie. Pewne jest natomiast, że straci gospodarka. Pseudoprywatyzacja nie poprawia funkcjonowania ani wyników przedsiębiorstwa, daje mniejszy niż możliwy dopływ kapitału i odcina firmę od korzyści związanych z wejściem inwestora strategicznego, czyli know-how i dostępu do rynków. Prywatyzacja to piękna rzecz, ale korzyści daje wtedy, kiedy robi się ją naprawdę.
Fot. K. Pacuła
Więcej możesz przeczytać w 45/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.