Kilkanaście tysięcy republikańskich i demokratycznych prawników czeka na sądową dogrywkę po wyborach Amerykanie mówią otwarcie: prezydentura USA to najważniejsze polityczne stanowisko świata. To pozycja głowy państwa, szefa władzy wykonawczej i sił zbrojnych w kraju, który romantyczni politolodzy nazywają ostatnio samotnym imperium. Konstytucja i tradycja polityczna wyposażyły ten urząd w taki zakres władzy, jakim nie dysponują szefowie innych państw demokratycznych. Każda wypowiedź prezydenta, a nawet informacja o jego stanie zdrowia może znacząco wpłynąć na sytuację na światowych rynkach. W historii USA było wielu prezydentów, o których historycy mówią, że jedynie "przechowywali urząd". Byli jednak i tacy, którzy współtworzyli światowy porządek. Bush i Kerry stanęli do walki o urząd wyposażony w prerogatywy, które mogą zmiienić na dłużej, niż potrwa kadencja, polityczny i ideowy kurs USA i całego świata.
Lider i autorytet
Zgodnie z amerykańską konstytucją, to Kongres jest najważniejszym organem władzy państwowej. Polityczna praktyka i charyzma niektórych prezydentów zmieniły jednak układ sił między tymi władzami. Twórcami modelu silnej prezydentury byli Abraham Lincoln, a po nim Theodore Roosevelt. Ostatecznie na zakres władzy, którą dysponuje głowa państwa, wpłynęły zimna wojna i wydarzenia 11 września. Znaczenie Ameryki po II wojnie światowej i w obliczu nuklearnego zagrożenia ze strony ZSRR wzrosło tak ogromnie, że skonsolidowało władzę prezydenta w kwestiach polityki wewnętrznej i zagranicznej. Gdy upadł komunizm, Kongres podjął próbę ograniczenia mandatu władzy wykonawczej; podczas wyborów parlamentarnych w 1994 r. zabiegano o wzmocnienie pozycji Kongresu. Atak na World Trade Center przywrócił jednak poprzedni stan.
Prezydent kształtuje politykę zagraniczną, wewnętrzną i gospodarczą USA, będąc równocześnie - jak królowa brytyjska - symbolem autorytetu państwa. W jego gestii leży zarówno podpisywanie traktatów międzynarodowych, jak i rzucenie pierwszej piłki w sezonie futbolowym i zapalenie światełek na państwowej choince.
Władza prezydenta jest kontrolowana i ograniczana przez Kongres, który zatwierdza wiele prezydenckich nominacji i decyzji. Zgodnie z tradycją, szczególnie wnikliwej kontroli parlamentarnej podlega funkcja szefa sił zbrojnych. Prezydent zwyczajowo nie mógł zadecydować o interwencji zbrojnej ani wypowiedzeniu wojny bez zgody Kongresu. Wyjątkami były wojny w Korei i Wietnamie. Prezydent pozostaje też liderem swojej partii - ustala jej polityczną platformę, określa styl dialogu z opozycją, jest też jej rzecznikiem. Często popiera osobiście partyjnych kandydatów na stanowiska gubernatorów, kongresmanów i senatorów. Kiedy Karl Rove, doradca strategiczny prezydenta Busha, rzucił na szalę wyborów parlamentarnych w 2002 r. cały autorytet swojego szefa, republikanie uzyskali większość w Senacie i obsadzili wiele foteli w Kongresie.
Jeżeli więc w tegorocznych wyborach wygra senator Kerry, zdominowany przez republikanów Kongres będzie stanowił przeciwwagę dla jego władzy. Amerykański język politologicz-ny określa taki układ jako "zrównoważony rząd", co czasem należy odczytywać jako "rząd w częściowym impasie". Są jednak środowiska - jak Cato Institute, konserwatywny think tank, stanowiący zaplecze administracji Reagana - które są zwolennikami teorii, że taka sytuacja dobrze wróży gospodarce. Wzajemne trzymanie się w szachu przez Biały Dom i zdominowany przez opozycję Kongres może zaowocować wyjątkowo oszczędną polityką budżetową.
Ważniejsi niż prezydent
Do najważniejszych obowiązków i prerogatyw prezydenta należy wyznaczanie kandydatów na sędziów Sądu Najwyższego. Dziewięciu sędziów, nominowanych na dożywotnie kadencje, odpowiada de facto za interpretację konstytucji, co w systemie amerykańskim oznacza możliwość obalania lub modyfikowania praw stanowych i federalnych. Sąd ten jest również arbitrem w sporach między Kongresem a prezydentem i między władzami federalnymi a stanowymi. Poza przegłosowaniem poprawki do konstytucji nie ma odwołania od jego wyroków. Jest instancją ostateczną, ale nie całkowicie bezstronną. W zależności od tego, czy większość sędziów ma sympatie demokratyczne czy republikańskie, interpretacja konstytucji bywa bardziej liberalna lub bardziej konserwatywna. Amerykański Sąd Najwyższy odgrywa politycznie rolę nieporównywalną do takich instytucji w innych krajach. Jak pisał Alexis de Tocqueville: "Przyczyna tej różnicy leży w prostym fakcie, że Amerykanie uznają prawo sędziów do tego, by swe wyroki opierali raczej na konstytucji niż na prawach".
Tydzień przed wyborami nagła choroba Williama Rehnquista, głównego sędziego, przypomniała Amerykanom, że stawką w tych wyborach jest również uzyskanie przewagi w Sądzie Najwyższym. Chory na raka sędzia Rehnquist ma 80 lat i nie jest w tym gronie najstarszy. Jest bardzo prawdopodobne, że następny prezydent będzie mógł nominować kilku sędziów. Oznaczać to będzie określenie tendencji w polityce legislacyjnej, która utrzyma się o wiele dłużej, niż trwa kadencja prezydencka. Dla zwykłych wyborców przekłada się to na kontrowersyjne kwestie społeczne: Sąd Najwyższy może zdelegalizować aborcję lub zaakceptować poprawkę do konstytucji, zgodnie z którą małżeństwo może być zawarte wyłącznie między kobietą a mężczyzną. Sztab republikanów liczy na to, że nagła choroba sędziego Rehnquista przypomni o tym konserwatywnym republikanom i skłoni ich do głosowania, nawet jeśli do tej pory byli obojętni na politykę wewnętrzną.
"Nie jest to instytucja, której praca i wyroki są zrozumiałe dla przeciętnych obywateli, nie jest też oblegana przez lobbystów i zazwyczaj pozostaje w cieniu wielkiej polityki" - ostrzega Trent England, politolog i specjalista od analizy prawnej z Hertiage Foundation. Prasa jednak spekuluje: Bush z pewnością nominuje konserwatywnego sędziego, zapewne o korzeniach latynoskich, by zyskać większą przychylność tego elektoratu. Kerry, wzorem prezydenta Clintona, poszuka umiarkowanego kandydata, który zyska również akceptację republikańskiej części Senatu. Rację ma zapewne "Los Angeles Times", pisząc: "Najważniejszym wynikiem tych wyborów nie będzie zmiana polityki względem Iraku ani polityki gospodarczej, ale nowy kurs przyjęty przez Sąd Najwyższy".
Deficyt na dziesięciolecia
Mniej trwałe niż nominacje sędziowskie okazują się decyzje prezydentów dotyczące finansów. Obaj kandydaci obiecują zredukowanie deficytu budżetowego o połowę w ciągu czterech lat. Nowy prezydent odziedziczy jednak rekordowy deficyt i konieczność finansowania wojny w Iraku, ponoszenia wydatków związanych z bezpieczeństwem w erze terroryzmu oraz przechodzeniem na emeryturę generacji "baby boom". W tym wypadku prezydent i Kongres dzielą odpowiedzialność w planowaniu budżetu. Za dowód dojrzałości amerykańskiej demokracji należy uznać to, że sami obywatele czują się odpowiedzialni za stan finansów państwa. Wiele niezależnych organizacji, na przykład grupa o nazwie Obywatele przeciwko Marnotrawstwu Rządu, mają zwyczaj monitorować wydatki z państwowej kasy. W historii Ameryki aż do I wojny światowej dług publiczny zdarzał się rzadko, spłacany był szybko i wynikał głównie z wydatków wojennych. Protestancka kultura nie tolerowała deficytów. W oczach prawodawców uchodziły one za moralne uchybienie rządu.
Presja konserwatystów fiskalnych, którzy rekrutują się zarówno spośród republikańskiej, jak i demokratycznej frakcji Kongresu, skłoni zapewne nowego prezydenta do rewizji wyborczych obietnic i ograniczenia wydatków.
Trzy typy prezydentów
Politolodzy dzielą amerykańskich prezydentów wedle ich stylu zarządzania na mikromenedżerów, charyzmatycznych liderów i prezydentów delegujących. W tej ostatniej kategorii znaleęli się Franklin Delano Roosevelt i Ronald Reagan. Obaj mieli szerokie horyzonty i jasną wizję polityczną, również w kwestiach dotyczących tego, jak powinien funkcjonować ich gabinet. Wiele spraw delegowali na doradców i nie zaprzątali sobie głowy drobiazgami. Nie przypadkiem też uznawani są za wybitne głowy państwa. Przykładem mikromenedżerów są Lyndon Johnson i Jimmy Carter. Żaden szczegół nie umykał ich uwadze, a Carter zasłynął tym, że sam rozstrzygnął spór między urzędnikami Białego Domu o dostęp do kortu tenisowego. Za prezydentów charyzmatycznych historycy uznają Johna F. Kennedy'ego i Billa Clintona; ich sukces wynikał tyleż z uroku osobistego i zdolności oratorskich, co z umiejętnego wykorzystywania mediów i otaczania się prominentnymi doradcami. Można założyć, że przy braku wizji i zdolności do delegowania obowiązków lub przy niedostatku charyzmy prezydent może być co najwyżej sprawnym administratorem. Lepiej nie myśleć o mikromenedżerach zarządzających akcją militarną przeciw terrorystom.
Ktokolwiek zostanie następnym prezydentem Stanów Zjednoczonych, odziedziczy trudną i niebezpieczną sytuację międzynarodową i gospodarkę obciążoną wydatkami wojennymi. Nazajutrz po wyborach może się jednak okazać, że po raz drugi nie zostały one jednoznacznie rozstrzygnięte. Obaj kandydaci mają w sondażach takie same szanse na wygraną. Taktycy nie posiadają się ze szczęścia na wieść o poprawie wyników w sondażach o ćwierć punktu procentowego, ale poważni politolodzy przestali już wróżyć z nastrojów przedwyborczych. Prasa zabrała się więc do kojarzenia takich faktów, jak niespodziewana wygrana w Pucharze Świata drużyny Red Sox oraz szanse senatora Kerry'ego. Red Sox, których fanem jest Kerry, wygrali pierwszy raz od ponad 80 lat. A ktoś w kampanii mówił, że szanse wyborcze senatora są takie jak szanse Red Sox na zdobycie pucharu. Całkiem serio wypowiadają się za to matematycy, którzy twierdzą, że remis jest możliwy: każdy z kandydatów może dostać 269 głosów elektoralnych.
Jeżeli gdziekolwiek w USA ktoś oprotestuje wynik wyborów - a należy przypuszczać, że tak będzie - nastąpi brutalna dogrywka. Kilkanaście tysięcy republikańskich i demokratycznych prawników czeka na kolejną rundę. W każdej chwili gotowi są wyruszyć do odległego stanu i wydobyć spod ziemi dowód na fałszerstwo. Tygodnik "The Economist" nazwał ich siłami specjalnymi, które obie strony trzymają w odwodzie. Zważywszy na to, że Machiavelli przy Karlu Ro-vie, doradcy Busha, mógłby uchodzić za politycznego debiutanta, a demokratów reprezentuje ostatnio Bruce Springsteen, wszystkiego można się jeszcze spodziewać.
Zgodnie z amerykańską konstytucją, to Kongres jest najważniejszym organem władzy państwowej. Polityczna praktyka i charyzma niektórych prezydentów zmieniły jednak układ sił między tymi władzami. Twórcami modelu silnej prezydentury byli Abraham Lincoln, a po nim Theodore Roosevelt. Ostatecznie na zakres władzy, którą dysponuje głowa państwa, wpłynęły zimna wojna i wydarzenia 11 września. Znaczenie Ameryki po II wojnie światowej i w obliczu nuklearnego zagrożenia ze strony ZSRR wzrosło tak ogromnie, że skonsolidowało władzę prezydenta w kwestiach polityki wewnętrznej i zagranicznej. Gdy upadł komunizm, Kongres podjął próbę ograniczenia mandatu władzy wykonawczej; podczas wyborów parlamentarnych w 1994 r. zabiegano o wzmocnienie pozycji Kongresu. Atak na World Trade Center przywrócił jednak poprzedni stan.
Prezydent kształtuje politykę zagraniczną, wewnętrzną i gospodarczą USA, będąc równocześnie - jak królowa brytyjska - symbolem autorytetu państwa. W jego gestii leży zarówno podpisywanie traktatów międzynarodowych, jak i rzucenie pierwszej piłki w sezonie futbolowym i zapalenie światełek na państwowej choince.
Władza prezydenta jest kontrolowana i ograniczana przez Kongres, który zatwierdza wiele prezydenckich nominacji i decyzji. Zgodnie z tradycją, szczególnie wnikliwej kontroli parlamentarnej podlega funkcja szefa sił zbrojnych. Prezydent zwyczajowo nie mógł zadecydować o interwencji zbrojnej ani wypowiedzeniu wojny bez zgody Kongresu. Wyjątkami były wojny w Korei i Wietnamie. Prezydent pozostaje też liderem swojej partii - ustala jej polityczną platformę, określa styl dialogu z opozycją, jest też jej rzecznikiem. Często popiera osobiście partyjnych kandydatów na stanowiska gubernatorów, kongresmanów i senatorów. Kiedy Karl Rove, doradca strategiczny prezydenta Busha, rzucił na szalę wyborów parlamentarnych w 2002 r. cały autorytet swojego szefa, republikanie uzyskali większość w Senacie i obsadzili wiele foteli w Kongresie.
Jeżeli więc w tegorocznych wyborach wygra senator Kerry, zdominowany przez republikanów Kongres będzie stanowił przeciwwagę dla jego władzy. Amerykański język politologicz-ny określa taki układ jako "zrównoważony rząd", co czasem należy odczytywać jako "rząd w częściowym impasie". Są jednak środowiska - jak Cato Institute, konserwatywny think tank, stanowiący zaplecze administracji Reagana - które są zwolennikami teorii, że taka sytuacja dobrze wróży gospodarce. Wzajemne trzymanie się w szachu przez Biały Dom i zdominowany przez opozycję Kongres może zaowocować wyjątkowo oszczędną polityką budżetową.
Ważniejsi niż prezydent
Do najważniejszych obowiązków i prerogatyw prezydenta należy wyznaczanie kandydatów na sędziów Sądu Najwyższego. Dziewięciu sędziów, nominowanych na dożywotnie kadencje, odpowiada de facto za interpretację konstytucji, co w systemie amerykańskim oznacza możliwość obalania lub modyfikowania praw stanowych i federalnych. Sąd ten jest również arbitrem w sporach między Kongresem a prezydentem i między władzami federalnymi a stanowymi. Poza przegłosowaniem poprawki do konstytucji nie ma odwołania od jego wyroków. Jest instancją ostateczną, ale nie całkowicie bezstronną. W zależności od tego, czy większość sędziów ma sympatie demokratyczne czy republikańskie, interpretacja konstytucji bywa bardziej liberalna lub bardziej konserwatywna. Amerykański Sąd Najwyższy odgrywa politycznie rolę nieporównywalną do takich instytucji w innych krajach. Jak pisał Alexis de Tocqueville: "Przyczyna tej różnicy leży w prostym fakcie, że Amerykanie uznają prawo sędziów do tego, by swe wyroki opierali raczej na konstytucji niż na prawach".
Tydzień przed wyborami nagła choroba Williama Rehnquista, głównego sędziego, przypomniała Amerykanom, że stawką w tych wyborach jest również uzyskanie przewagi w Sądzie Najwyższym. Chory na raka sędzia Rehnquist ma 80 lat i nie jest w tym gronie najstarszy. Jest bardzo prawdopodobne, że następny prezydent będzie mógł nominować kilku sędziów. Oznaczać to będzie określenie tendencji w polityce legislacyjnej, która utrzyma się o wiele dłużej, niż trwa kadencja prezydencka. Dla zwykłych wyborców przekłada się to na kontrowersyjne kwestie społeczne: Sąd Najwyższy może zdelegalizować aborcję lub zaakceptować poprawkę do konstytucji, zgodnie z którą małżeństwo może być zawarte wyłącznie między kobietą a mężczyzną. Sztab republikanów liczy na to, że nagła choroba sędziego Rehnquista przypomni o tym konserwatywnym republikanom i skłoni ich do głosowania, nawet jeśli do tej pory byli obojętni na politykę wewnętrzną.
"Nie jest to instytucja, której praca i wyroki są zrozumiałe dla przeciętnych obywateli, nie jest też oblegana przez lobbystów i zazwyczaj pozostaje w cieniu wielkiej polityki" - ostrzega Trent England, politolog i specjalista od analizy prawnej z Hertiage Foundation. Prasa jednak spekuluje: Bush z pewnością nominuje konserwatywnego sędziego, zapewne o korzeniach latynoskich, by zyskać większą przychylność tego elektoratu. Kerry, wzorem prezydenta Clintona, poszuka umiarkowanego kandydata, który zyska również akceptację republikańskiej części Senatu. Rację ma zapewne "Los Angeles Times", pisząc: "Najważniejszym wynikiem tych wyborów nie będzie zmiana polityki względem Iraku ani polityki gospodarczej, ale nowy kurs przyjęty przez Sąd Najwyższy".
Deficyt na dziesięciolecia
Mniej trwałe niż nominacje sędziowskie okazują się decyzje prezydentów dotyczące finansów. Obaj kandydaci obiecują zredukowanie deficytu budżetowego o połowę w ciągu czterech lat. Nowy prezydent odziedziczy jednak rekordowy deficyt i konieczność finansowania wojny w Iraku, ponoszenia wydatków związanych z bezpieczeństwem w erze terroryzmu oraz przechodzeniem na emeryturę generacji "baby boom". W tym wypadku prezydent i Kongres dzielą odpowiedzialność w planowaniu budżetu. Za dowód dojrzałości amerykańskiej demokracji należy uznać to, że sami obywatele czują się odpowiedzialni za stan finansów państwa. Wiele niezależnych organizacji, na przykład grupa o nazwie Obywatele przeciwko Marnotrawstwu Rządu, mają zwyczaj monitorować wydatki z państwowej kasy. W historii Ameryki aż do I wojny światowej dług publiczny zdarzał się rzadko, spłacany był szybko i wynikał głównie z wydatków wojennych. Protestancka kultura nie tolerowała deficytów. W oczach prawodawców uchodziły one za moralne uchybienie rządu.
Presja konserwatystów fiskalnych, którzy rekrutują się zarówno spośród republikańskiej, jak i demokratycznej frakcji Kongresu, skłoni zapewne nowego prezydenta do rewizji wyborczych obietnic i ograniczenia wydatków.
Trzy typy prezydentów
Politolodzy dzielą amerykańskich prezydentów wedle ich stylu zarządzania na mikromenedżerów, charyzmatycznych liderów i prezydentów delegujących. W tej ostatniej kategorii znaleęli się Franklin Delano Roosevelt i Ronald Reagan. Obaj mieli szerokie horyzonty i jasną wizję polityczną, również w kwestiach dotyczących tego, jak powinien funkcjonować ich gabinet. Wiele spraw delegowali na doradców i nie zaprzątali sobie głowy drobiazgami. Nie przypadkiem też uznawani są za wybitne głowy państwa. Przykładem mikromenedżerów są Lyndon Johnson i Jimmy Carter. Żaden szczegół nie umykał ich uwadze, a Carter zasłynął tym, że sam rozstrzygnął spór między urzędnikami Białego Domu o dostęp do kortu tenisowego. Za prezydentów charyzmatycznych historycy uznają Johna F. Kennedy'ego i Billa Clintona; ich sukces wynikał tyleż z uroku osobistego i zdolności oratorskich, co z umiejętnego wykorzystywania mediów i otaczania się prominentnymi doradcami. Można założyć, że przy braku wizji i zdolności do delegowania obowiązków lub przy niedostatku charyzmy prezydent może być co najwyżej sprawnym administratorem. Lepiej nie myśleć o mikromenedżerach zarządzających akcją militarną przeciw terrorystom.
Ktokolwiek zostanie następnym prezydentem Stanów Zjednoczonych, odziedziczy trudną i niebezpieczną sytuację międzynarodową i gospodarkę obciążoną wydatkami wojennymi. Nazajutrz po wyborach może się jednak okazać, że po raz drugi nie zostały one jednoznacznie rozstrzygnięte. Obaj kandydaci mają w sondażach takie same szanse na wygraną. Taktycy nie posiadają się ze szczęścia na wieść o poprawie wyników w sondażach o ćwierć punktu procentowego, ale poważni politolodzy przestali już wróżyć z nastrojów przedwyborczych. Prasa zabrała się więc do kojarzenia takich faktów, jak niespodziewana wygrana w Pucharze Świata drużyny Red Sox oraz szanse senatora Kerry'ego. Red Sox, których fanem jest Kerry, wygrali pierwszy raz od ponad 80 lat. A ktoś w kampanii mówił, że szanse wyborcze senatora są takie jak szanse Red Sox na zdobycie pucharu. Całkiem serio wypowiadają się za to matematycy, którzy twierdzą, że remis jest możliwy: każdy z kandydatów może dostać 269 głosów elektoralnych.
Jeżeli gdziekolwiek w USA ktoś oprotestuje wynik wyborów - a należy przypuszczać, że tak będzie - nastąpi brutalna dogrywka. Kilkanaście tysięcy republikańskich i demokratycznych prawników czeka na kolejną rundę. W każdej chwili gotowi są wyruszyć do odległego stanu i wydobyć spod ziemi dowód na fałszerstwo. Tygodnik "The Economist" nazwał ich siłami specjalnymi, które obie strony trzymają w odwodzie. Zważywszy na to, że Machiavelli przy Karlu Ro-vie, doradcy Busha, mógłby uchodzić za politycznego debiutanta, a demokratów reprezentuje ostatnio Bruce Springsteen, wszystkiego można się jeszcze spodziewać.
NIELOJALNI ELEKTORZY W całej historii Stanów Zjednoczonych osiemnaście razy zdarzyło się, że elektorzy głosowali wbrew swojej przynależności partyjnej |
---|
1948 Elektor demokratów Preston Parks namawiał do głosowania na niezależnego kandydata Stroma Thurmonda 1956 W.F. Turner, elektor demokratów, zagłosował na kandydata niezależnego 1968 Elektor republikanów Lloyd W. Bailey zamiast na Nixona zagłosował na kandydata Amerykańskiej Partii Niepodległościowej 1972 Republikański elektor Robert L. McBride nie zagłosował na Richarda Nixona 2000 Barbara Lett-Simmons nie oddała głosu na Ala Gore'a, kandydata jej partii |
MR. PRESIDENT KONTRA JEGO WYSOKOŚĆ |
---|
Wiele precedensów ustalił już pierwszy prezydent USA George Washington. Był on silnym politykiem, ale jako jeden z autorów amerykańskiego eksperymentu z demokracją pragnął, by jego następcy byli jak najdalsi od autorytarnych zapędów i zachowali pokorę wobec narodu, który wyniósł ich na ten urząd. To on postanowił zrezygnować z prezydentury po dwu kadencjach, ustalając tradycję polityczną, którą przełamał jedynie Franklin Delano Roosevelt (jako jedyny wygrał walkę o trzecią kadencję). Skromności Washingtona Amerykanie zawdzięczają tradycyjny sposób zwracania się do głowy państwa: "Mr. President", jego zastępca John Adams walczył bowiem, by formuła brzmiała: "Jego Wysokość Prezydent, Protektor Swobód Stanów Zjednoczonych". |
Więcej możesz przeczytać w 45/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.