Ujawnione w Internecie akta SB nikomu już nie odbiorą rozumu, nie dadzą iluzorycznego poczucia władzy
Robert Mazurek
Władza daje politykom teczki i odbiera rozum - do takich wniosków można dojść, obserwując, jak kolejna ekipa robi wszystko, by nie zrobić nic w sprawie ujawnienia akt bezpieki. Zamiast opublikować w Internecie dokumenty SB, politycy dają argumenty szantażystom, którzy trzymają w szachu swoich wrogów z plamą współpracy z bezpieką w biografii.
Władcy teczek
Polscy politycy zdobywający władzę zapadają na nieuleczalną dolegliwość zwaną teczkozą. Zainfekowany fascynacją tajnymi dokumentami jegomość wyobraża sobie siebie w roli aktora w teatrze marionetek - pociąga za niewidoczne dla publiki sznurki, jedne postaci wprowadza na scenę, inne wycofuje z pierwszego szeregu, jeszcze inne bezlitośnie wyrzuca za kurtynę. Wykonuje swą pracę w poczuciu świetnie spełnionego obowiązku. I niezależnie od tego, jak jest inteligentny i przenikliwy, nie zauważa, że to on jest marionetką. Bo to nad nim stoi o wiele potężniejszy Władca Teczek, który podrzuca mu ochłapy donosów i fragmenty raportów kompromitujących trzeciorzędnych działaczy opozycji czy bonzów partyjnych, zachowując dla siebie to, co naprawdę istotne. Ów Władca nie jest zresztą żadną tajemniczą postacią. Ma on dobrze nam znaną twarz generała Kiszczaka, czasem zaciąga z rosyjska i dobrotliwie się uśmiecha, pozwalając kolejnemu zarażonemu politykowi na zabawę z teczkami.
Opętanych teczkozą nie żal, wszak zapadli na nią na własne życzenie, ignorując skuteczną szczepionkę. Podniecanie się materiałami bezpieki jest bowiem chorobą nieuleczalną, ale łatwo jej się ustrzec, stosując sprawdzoną w Czechach czy Niemczech metodę zapobiegania - należy zabrać grupie ryzyka, czyli potencjalnym ofiarom, zabawki. Ujawnione w Internecie akta SB już w nikogo nie uderzą, nikomu nie odbiorą rozumu, nikomu wreszcie nie dadzą iluzorycznego poczucia władzy. Taka operacja wymaga jednak dwóch najbardziej deficytowych w polityce cech: odwagi, by nie przestraszyć się rwetesu, który zaraz podniosą zainteresowane utajnieniem wszystkiego elity, i dalekowzroczności, która każe patrzeć dalej niż chwilowy interes władzy.
Teczka Jarosława
Teczki stały się ulubioną metodą szantażu nie tylko byłych podwładnych gen. Kiszczaka, ale też polityków spod różnych sztandarów. Paradoksalnie nie próbują oni szachować swych rywali z innych partii, ale oponentów z własnego stronnictwa. Przecież teczką Marka Belki szermował nie kto inny jak jego kolega z rządu Mariusz Łapiński. A opowieści o lustracyjnych kłopotach Zyty Gilowskiej snuli twórcy platformerskiego "układu warszawskiego". To tylko przykłady z ostatnich lat, a były przecież fascynujące prawicę rozgrywki aktami byłego wicepremiera Janusza Tomaszewskiego czy eseldowskie puszczanie oka w sprawie lustracyjnej gilotyny wiszącej nad głową Włodzimierza Cimoszewicza. - Wiesz o tym, że w piątek przed ciszą wyborczą platforma uderzy teczką Jarosława? - dopytywał piszącego te słowa poważnie przestraszony jeden z najważniejszych polityków PiS. I dodawał pospiesznie, że "co prawda nic tam nie ma", ale zawsze jakieś kompromitujące lidera PiS "opinie esbeka pójdą w świat". Teczka ta jeszcze nie ujrzała światła dziennego, ale można się spodziewać, że tyle w niej będzie sensacji, co w zapowiadanej na równie wybuchową teczce Jana Rokity, która wzbudziła co najwyżej ziewanie żurnalistów i ciekawskich. Taka jest bowiem reguła i nic nie wskazuje na to, by miała się zmienić - w teczkach SB jest mniej powalających opowieści, niż się wszyscy spodziewają, a polityka bardziej niż raporty jakiegoś majora sprzed ćwierćwiecza kompromitują taśmy Dochnala.
Milczenie posłów
Do niedawnej kampanii wyborczej najsilniejsze partie stawały z postulatami ujawnienia wszystkich akt bezpieki. Kiedy tygodnik "Wprost" na początku roku zaproponował, by teczki SB upublicznić w Internecie, politycy PO i PiS prześcigali się z poparciem. "Podpisuję się obiema rękami. Jeśli opublikujemy teczki w Internecie, skończą się nieczyste gry" - zachwalał akcję "Wprost" Jan Rokita. "Zawartość wszystkich teczek SB w Internecie? Dlaczego nie? Kolejne próby blokowania rozliczenia z przeszłością nic nie dają poza złą krwią" - wtórował mu Jarosław Kaczyński. Bracia Kaczyńscy mówili wprawdzie, że nie ma sensu publikować wszystkich dokumentów dotyczących życia osobistego zapomnianych działaczy robotniczych, bo skrzywdziłoby to Bogu ducha winnych bohaterów strajków, ale przekaz był jasny - akta ujawnimy. Dwa miesiące po wyborach obie zwycięskie partie w sprawie lustracji milczą.
- Nie zmieniliśmy zdania, Janek [Rokita] ma projekt i go przedstawimy - zapewnia "Wprost" Grzegorz Schetyna. Jednak sekretarz generalny PO nie tylko ustawy Rokity nie czytał, ale nie wie nawet, co ona zawiera i czy platforma na pewno ją poprze. Podobnie jest z partią braci Kaczyńskich.
- Ujawnimy akta donosicieli i osób publicznych - enigmatycznie zapowiada szef klubu PiS Przemysław Gosiewski. Enigmatycznie, bo nadal nie wiadomo, kto byłby tą podlegającą lustracji "osobą pełniącą funkcje publiczne"? Jeśli nie tylko politycy, to kto jeszcze? Dziennikarze, pisarze, księża? Gosiewski z odpowiedzią na te pytania każe czekać kolejne dwa miesiące.
Raj dla szantażystów
Z jedyną propozycją zmiany ustawy lustracyjnej wystąpiła Samoobrona, z tym że był to pomył na stworzenie raju dla szantażystów. Partia Leppera chce, by IPN ujawnił dokumenty dotyczące ludzi władzy publicznej, dziennikarzy, publicystów, członków rad nadzorczych i zarządów firm państwowych. Już tu widać słabość projektu: abstrahując od tego, że nie wiadomo, kto jest dziennikarzem i publicystą, to daje on do ręki władcom teczek bezcenną możliwość szantażu: "Chcesz zostać ministrem? OK, ale każdy przeczyta twoją teczkę". Prawdziwy diabeł tkwi w szczegółach. Wedle pomysłu Samoobrony, "kserokopie i dokumenty wytworzone na podstawie mikrofilmów nie mogą być ujawniane". Oznacza to, że już całkiem jawnie władza nad lustracją zostanie oddana w ręce tych, którzy zdążyli zabrać z archiwów oryginały. W takim razie prezesem IPN powinien dożywotnio zostać Czesław Kiszczak.
Robert Mazurek
Władza daje politykom teczki i odbiera rozum - do takich wniosków można dojść, obserwując, jak kolejna ekipa robi wszystko, by nie zrobić nic w sprawie ujawnienia akt bezpieki. Zamiast opublikować w Internecie dokumenty SB, politycy dają argumenty szantażystom, którzy trzymają w szachu swoich wrogów z plamą współpracy z bezpieką w biografii.
Władcy teczek
Polscy politycy zdobywający władzę zapadają na nieuleczalną dolegliwość zwaną teczkozą. Zainfekowany fascynacją tajnymi dokumentami jegomość wyobraża sobie siebie w roli aktora w teatrze marionetek - pociąga za niewidoczne dla publiki sznurki, jedne postaci wprowadza na scenę, inne wycofuje z pierwszego szeregu, jeszcze inne bezlitośnie wyrzuca za kurtynę. Wykonuje swą pracę w poczuciu świetnie spełnionego obowiązku. I niezależnie od tego, jak jest inteligentny i przenikliwy, nie zauważa, że to on jest marionetką. Bo to nad nim stoi o wiele potężniejszy Władca Teczek, który podrzuca mu ochłapy donosów i fragmenty raportów kompromitujących trzeciorzędnych działaczy opozycji czy bonzów partyjnych, zachowując dla siebie to, co naprawdę istotne. Ów Władca nie jest zresztą żadną tajemniczą postacią. Ma on dobrze nam znaną twarz generała Kiszczaka, czasem zaciąga z rosyjska i dobrotliwie się uśmiecha, pozwalając kolejnemu zarażonemu politykowi na zabawę z teczkami.
Opętanych teczkozą nie żal, wszak zapadli na nią na własne życzenie, ignorując skuteczną szczepionkę. Podniecanie się materiałami bezpieki jest bowiem chorobą nieuleczalną, ale łatwo jej się ustrzec, stosując sprawdzoną w Czechach czy Niemczech metodę zapobiegania - należy zabrać grupie ryzyka, czyli potencjalnym ofiarom, zabawki. Ujawnione w Internecie akta SB już w nikogo nie uderzą, nikomu nie odbiorą rozumu, nikomu wreszcie nie dadzą iluzorycznego poczucia władzy. Taka operacja wymaga jednak dwóch najbardziej deficytowych w polityce cech: odwagi, by nie przestraszyć się rwetesu, który zaraz podniosą zainteresowane utajnieniem wszystkiego elity, i dalekowzroczności, która każe patrzeć dalej niż chwilowy interes władzy.
Teczka Jarosława
Teczki stały się ulubioną metodą szantażu nie tylko byłych podwładnych gen. Kiszczaka, ale też polityków spod różnych sztandarów. Paradoksalnie nie próbują oni szachować swych rywali z innych partii, ale oponentów z własnego stronnictwa. Przecież teczką Marka Belki szermował nie kto inny jak jego kolega z rządu Mariusz Łapiński. A opowieści o lustracyjnych kłopotach Zyty Gilowskiej snuli twórcy platformerskiego "układu warszawskiego". To tylko przykłady z ostatnich lat, a były przecież fascynujące prawicę rozgrywki aktami byłego wicepremiera Janusza Tomaszewskiego czy eseldowskie puszczanie oka w sprawie lustracyjnej gilotyny wiszącej nad głową Włodzimierza Cimoszewicza. - Wiesz o tym, że w piątek przed ciszą wyborczą platforma uderzy teczką Jarosława? - dopytywał piszącego te słowa poważnie przestraszony jeden z najważniejszych polityków PiS. I dodawał pospiesznie, że "co prawda nic tam nie ma", ale zawsze jakieś kompromitujące lidera PiS "opinie esbeka pójdą w świat". Teczka ta jeszcze nie ujrzała światła dziennego, ale można się spodziewać, że tyle w niej będzie sensacji, co w zapowiadanej na równie wybuchową teczce Jana Rokity, która wzbudziła co najwyżej ziewanie żurnalistów i ciekawskich. Taka jest bowiem reguła i nic nie wskazuje na to, by miała się zmienić - w teczkach SB jest mniej powalających opowieści, niż się wszyscy spodziewają, a polityka bardziej niż raporty jakiegoś majora sprzed ćwierćwiecza kompromitują taśmy Dochnala.
Milczenie posłów
Do niedawnej kampanii wyborczej najsilniejsze partie stawały z postulatami ujawnienia wszystkich akt bezpieki. Kiedy tygodnik "Wprost" na początku roku zaproponował, by teczki SB upublicznić w Internecie, politycy PO i PiS prześcigali się z poparciem. "Podpisuję się obiema rękami. Jeśli opublikujemy teczki w Internecie, skończą się nieczyste gry" - zachwalał akcję "Wprost" Jan Rokita. "Zawartość wszystkich teczek SB w Internecie? Dlaczego nie? Kolejne próby blokowania rozliczenia z przeszłością nic nie dają poza złą krwią" - wtórował mu Jarosław Kaczyński. Bracia Kaczyńscy mówili wprawdzie, że nie ma sensu publikować wszystkich dokumentów dotyczących życia osobistego zapomnianych działaczy robotniczych, bo skrzywdziłoby to Bogu ducha winnych bohaterów strajków, ale przekaz był jasny - akta ujawnimy. Dwa miesiące po wyborach obie zwycięskie partie w sprawie lustracji milczą.
- Nie zmieniliśmy zdania, Janek [Rokita] ma projekt i go przedstawimy - zapewnia "Wprost" Grzegorz Schetyna. Jednak sekretarz generalny PO nie tylko ustawy Rokity nie czytał, ale nie wie nawet, co ona zawiera i czy platforma na pewno ją poprze. Podobnie jest z partią braci Kaczyńskich.
- Ujawnimy akta donosicieli i osób publicznych - enigmatycznie zapowiada szef klubu PiS Przemysław Gosiewski. Enigmatycznie, bo nadal nie wiadomo, kto byłby tą podlegającą lustracji "osobą pełniącą funkcje publiczne"? Jeśli nie tylko politycy, to kto jeszcze? Dziennikarze, pisarze, księża? Gosiewski z odpowiedzią na te pytania każe czekać kolejne dwa miesiące.
Raj dla szantażystów
Z jedyną propozycją zmiany ustawy lustracyjnej wystąpiła Samoobrona, z tym że był to pomył na stworzenie raju dla szantażystów. Partia Leppera chce, by IPN ujawnił dokumenty dotyczące ludzi władzy publicznej, dziennikarzy, publicystów, członków rad nadzorczych i zarządów firm państwowych. Już tu widać słabość projektu: abstrahując od tego, że nie wiadomo, kto jest dziennikarzem i publicystą, to daje on do ręki władcom teczek bezcenną możliwość szantażu: "Chcesz zostać ministrem? OK, ale każdy przeczyta twoją teczkę". Prawdziwy diabeł tkwi w szczegółach. Wedle pomysłu Samoobrony, "kserokopie i dokumenty wytworzone na podstawie mikrofilmów nie mogą być ujawniane". Oznacza to, że już całkiem jawnie władza nad lustracją zostanie oddana w ręce tych, którzy zdążyli zabrać z archiwów oryginały. W takim razie prezesem IPN powinien dożywotnio zostać Czesław Kiszczak.
|
Więcej możesz przeczytać w 48/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.