Kanclerz Angela Merkel odwróciła uwagę od wizyty premiera Marcinkiewicza w Brukseli
Wielbłąd nie jest herbem Polski - dowodzili premier Kazimierz Marcinkiewicz oraz ministrowie spraw zagranicznych Stefan Meller i obrony Radek Sikorski podczas pierwszej wizyty w Brukseli. Z deklaracji unijnych polityków po spotkaniach z przedstawicielami naszego rządu można wywnioskować, że przekonując partnerów w Brukseli, iż nie jesteśmy wielbłądem, na razie przekonaliśmy ich, że nie jesteśmy wielbłądem dwugarbnym. Co najmniej na dromadera wyszedł jednak polski minister rolnictwa. Nie udało mu się przeforsować naszego stanowiska w negocjacjach dotyczących reformy rynku cukru, nie zyskaliśmy poparcia w sporze żywnościowym z Rosją, a sam minister ku zaskoczeniu unijnej komisarz ds. rolnictwa odmówił spotkania z nią. Swoje stanowisko przekazał na piśmie i uznał sprawę za zakończoną.
Afera bez afery
Belgijska prasa, pisząc o polskim rządzie po wyborach, najczęściej używała określeń: "faszyzm" lub w delikatniejszej wersji "nacjonalizm", "skrajny populizm", "homofobia", "nietolerancja" i "ekstremizm". Gazety prześcigały się w histerii, przestrzegając przed prawie faszystowskimi zapędami fanatycznie katolickiego rządu przedstawianego jako skrzyżowanie Haidera z ludożercami i alarmując o tragicznej sytuacji mniejszości seksualnych w Polsce. Zakaz Parady Równości w Poznaniu dolał tylko oliwy do ognia. Kilku zagranicznych dziennikarzy pytało mnie, czy w Polsce homoseksualizm jest karalny. O merytorycznych oczekiwaniach wobec nowego rządu świadczyło zaskoczenie korespondentów tym, że szef polskiej dyplomacji Stefan Meller zna francuski i angielski.
Meller, a tuż po nim minister obrony Radek Sikorski pojechali do Brukseli jako pierwsi wysłannicy nowej ekipy. Zaskoczyli normalnością. Zostali dobrze przyjęci przez polityków, choć malkontenci kręcili głowami, powtarzając, że to "jedyni cywilizowani ministrowie" w tym rządzie.
Marcinkiewicz przez dziennikarzy był postrzegany niczym dwugłowe cielę lub - w najlepszym razie - "marionetka w rękach bliźniaków". Te opinie podzielała część unijnych polityków na czele z parlamentarnymi frakcjami socjalistów i liberałów, którzy szykowali się do konfrontacji z polskimi populistami. Mogło więc dojść do zderzenia wody z ogniem. Nie doszło. Wizyta szefa polskiego rządu nie stała się fajerwerkiem medialnym i przez zagranicznych dziennikarzy w Brukseli niemal w ogóle nie została zauważona. Po prostu dwie godziny po Marcinkiewiczu u Jos� Manuela Barrosa, szefa Komisji Europejskiej, i Josepa Borrella, przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, gościła niemiecka kanclerz Angela Merkel. I to ona ściągnęła uwagę mediów.
Stonowana uprzejmość
To, czego nie udało się zdziałać w wypadku mediów, udało się w wypadku polityków. Z Jose Barrosem premier nie tylko rozmawiał, ale także zjadł lunch, w którym na życzenie Marcinkiewicza wzięli udział unijni komisarze ds. budżetu, energii, polityki regionalnej i komunikacji. To, zdaniem obserwatorów, wyraz docenienia Polski. Spotkanie z Barrosem odbyło się w szczególnym dla obu polityków momencie: polski premier debiutuje na arenie międzynarodowej, a Barroso wysłuchuje krytyki swej rocznej działalności jako szefa KE. Choć głównym tematem rozmowy był unijny budżet, ważniejsza okazała się deklaracja Marcinkiewicza o dążeniu Polski do stania się "ambasadorem Ukrainy" wewnątrz unii. Wpisuje się to w konsekwentnie budowaną przez Polskę politykę wschodnią. Dzięki staraniom Warszawy w czasie spotkania szefów unijnej dyplomacji sprawa wolności mediów na Białorusi znalazła się w omówieniu końcowym i w tymże dokumencie pierwszy raz wymieniono z nazwy Związek Polaków na Białorusi.
Utopiony cukier
Spotkanie Marcinkiewicza z Borrellem, choć tylko półgodzinne, było bardzo trudne. Borrell należący do skrajnych liberałów jest zdeklarowanym sprzymierzeniem organizacji gejowskich i można było oczekiwać, że podejmie wątek rzekomej dyskryminacji mniejszości. Tymczasem w trakcie rozmowy nie padło ani jedno zdanie na temat Parady Równości. Borrell oznajmił, że nie rozmawiał z Marcinkiewiczem na ten temat. Sam Marcinkiewicz indagowany o "łamanie praw człowieka w Polsce" poprosił o powiadomienie go o wszelkich tego typu sytuacjach. Wbrew obawom nie dał się sprowokować i nie wygłosił żadnych kontrowersyjnych komentarzy.
Minister rolnictwa Krzysztof Jurgiel przyjechał do Brukseli, by wywalczyć dla Polski dwie sprawy: korzystną dla nas wersję reformy rynku cukru i wsparcie Polski przez Brukselę w sporze z Rosją, dotyczącym zakazu eksportu polskiej żywności. Na obu polach poniósł klęskę. Pechowo dla Jurgiela w czasie jego wizyty nastąpiło apogeum afery związanej ze skażonym polskim mięsem wysyłanym do Norwegii i Polska już na wstępie straciła szanse na poparcie Brukseli. Paul Van Geldorp, przedstawiciel Komisji Europejskiej, oświadczył, że zatarg jest wyłącznie sprawą polsko-rosyjską i UE nie zamierza interweniować, tym bardziej że Polska nie poprosiła o pomoc. Zresztą nawet gdyby wystąpiła z taką prośbą, niewiele byśmy wskórali, bo konieczna byłaby zgoda Rosji na wtrącenie się UE. Rosja zaś w liście skierowanym do UE oświadczyła, że zakaz eksportu to problem wyłącznie polsko-rosyjski. A jak Moskwa oświadcza stanowczo, to Bruksela milczy. Batalię o cukier przegraliśmy w pewnym stopniu na własne życzenie. Polski minister nie skorzystał z możliwości przekonywania do naszych racji Mariann Fischer Boel, unijnej komisarz ds. rolnictwa. Podczas gdy większość niezadowolonych ministrów w czasie dodatkowych negocjacji usiłowała - z pozytywnym skutkiem - wywalczyć jak najwięcej dla swoich krajów, Krzysztof Jurgiel, mówiąc o godności narodowej, ograniczył się do przedstawienia stanowiska na piśmie. - Postawa polskiego ministra nas zaskoczyła. Zaproponowaliśmy mu dodatkowe bezpośrednie rozmowy, ale odrzucił szansę - mówi Johan Reyniers, rzecznik komisarz odpowiedzialnej za rolnictwo. Czy szefowi resortu zabrakło doświadczenia, wprawy, chęci? W kuluarach mówi się, że podobno nie podobała mu się późna pora negocjacji. Jurgiel nie poczuwa się do winy. Winy podwójnej, bo popełnił błąd taktyczny, utwierdzając przeciwników polskiego rządu w przekonaniu, że nowi ministrowie są mniej doświadczeni od poprzedników. Wizyta Marcinkiewicza w Brukseli pokazała, że w kwestii unijnego budżetu - zarówno małego (na 2006 r.), jak i dużego (na lata 2007-2013) - Warszawa i Bruksela zajmują takie samo stanowisko. Premier rozwiał obawy dotyczące polskiego weta, ale na decydujące rozmowy pojechał do Londynu. Prawdziwa wojna o unijną kasę toczy się bowiem na linii Londyn - Paryż, a dokładniej - między politykami pragnącymi z cudzej kieszeni dotować rolnictwo a zwolennikami rozwoju, którzy chcą wydawać oszczędniej, za to na cele pozwalające się Europie obudzić z gospodarczego i społecznego letargu. Po której stronie tego sporu opowie się Polska - nie jest na razie wcale pewne.
Afera bez afery
Belgijska prasa, pisząc o polskim rządzie po wyborach, najczęściej używała określeń: "faszyzm" lub w delikatniejszej wersji "nacjonalizm", "skrajny populizm", "homofobia", "nietolerancja" i "ekstremizm". Gazety prześcigały się w histerii, przestrzegając przed prawie faszystowskimi zapędami fanatycznie katolickiego rządu przedstawianego jako skrzyżowanie Haidera z ludożercami i alarmując o tragicznej sytuacji mniejszości seksualnych w Polsce. Zakaz Parady Równości w Poznaniu dolał tylko oliwy do ognia. Kilku zagranicznych dziennikarzy pytało mnie, czy w Polsce homoseksualizm jest karalny. O merytorycznych oczekiwaniach wobec nowego rządu świadczyło zaskoczenie korespondentów tym, że szef polskiej dyplomacji Stefan Meller zna francuski i angielski.
Meller, a tuż po nim minister obrony Radek Sikorski pojechali do Brukseli jako pierwsi wysłannicy nowej ekipy. Zaskoczyli normalnością. Zostali dobrze przyjęci przez polityków, choć malkontenci kręcili głowami, powtarzając, że to "jedyni cywilizowani ministrowie" w tym rządzie.
Marcinkiewicz przez dziennikarzy był postrzegany niczym dwugłowe cielę lub - w najlepszym razie - "marionetka w rękach bliźniaków". Te opinie podzielała część unijnych polityków na czele z parlamentarnymi frakcjami socjalistów i liberałów, którzy szykowali się do konfrontacji z polskimi populistami. Mogło więc dojść do zderzenia wody z ogniem. Nie doszło. Wizyta szefa polskiego rządu nie stała się fajerwerkiem medialnym i przez zagranicznych dziennikarzy w Brukseli niemal w ogóle nie została zauważona. Po prostu dwie godziny po Marcinkiewiczu u Jos� Manuela Barrosa, szefa Komisji Europejskiej, i Josepa Borrella, przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, gościła niemiecka kanclerz Angela Merkel. I to ona ściągnęła uwagę mediów.
Stonowana uprzejmość
To, czego nie udało się zdziałać w wypadku mediów, udało się w wypadku polityków. Z Jose Barrosem premier nie tylko rozmawiał, ale także zjadł lunch, w którym na życzenie Marcinkiewicza wzięli udział unijni komisarze ds. budżetu, energii, polityki regionalnej i komunikacji. To, zdaniem obserwatorów, wyraz docenienia Polski. Spotkanie z Barrosem odbyło się w szczególnym dla obu polityków momencie: polski premier debiutuje na arenie międzynarodowej, a Barroso wysłuchuje krytyki swej rocznej działalności jako szefa KE. Choć głównym tematem rozmowy był unijny budżet, ważniejsza okazała się deklaracja Marcinkiewicza o dążeniu Polski do stania się "ambasadorem Ukrainy" wewnątrz unii. Wpisuje się to w konsekwentnie budowaną przez Polskę politykę wschodnią. Dzięki staraniom Warszawy w czasie spotkania szefów unijnej dyplomacji sprawa wolności mediów na Białorusi znalazła się w omówieniu końcowym i w tymże dokumencie pierwszy raz wymieniono z nazwy Związek Polaków na Białorusi.
Utopiony cukier
Spotkanie Marcinkiewicza z Borrellem, choć tylko półgodzinne, było bardzo trudne. Borrell należący do skrajnych liberałów jest zdeklarowanym sprzymierzeniem organizacji gejowskich i można było oczekiwać, że podejmie wątek rzekomej dyskryminacji mniejszości. Tymczasem w trakcie rozmowy nie padło ani jedno zdanie na temat Parady Równości. Borrell oznajmił, że nie rozmawiał z Marcinkiewiczem na ten temat. Sam Marcinkiewicz indagowany o "łamanie praw człowieka w Polsce" poprosił o powiadomienie go o wszelkich tego typu sytuacjach. Wbrew obawom nie dał się sprowokować i nie wygłosił żadnych kontrowersyjnych komentarzy.
Minister rolnictwa Krzysztof Jurgiel przyjechał do Brukseli, by wywalczyć dla Polski dwie sprawy: korzystną dla nas wersję reformy rynku cukru i wsparcie Polski przez Brukselę w sporze z Rosją, dotyczącym zakazu eksportu polskiej żywności. Na obu polach poniósł klęskę. Pechowo dla Jurgiela w czasie jego wizyty nastąpiło apogeum afery związanej ze skażonym polskim mięsem wysyłanym do Norwegii i Polska już na wstępie straciła szanse na poparcie Brukseli. Paul Van Geldorp, przedstawiciel Komisji Europejskiej, oświadczył, że zatarg jest wyłącznie sprawą polsko-rosyjską i UE nie zamierza interweniować, tym bardziej że Polska nie poprosiła o pomoc. Zresztą nawet gdyby wystąpiła z taką prośbą, niewiele byśmy wskórali, bo konieczna byłaby zgoda Rosji na wtrącenie się UE. Rosja zaś w liście skierowanym do UE oświadczyła, że zakaz eksportu to problem wyłącznie polsko-rosyjski. A jak Moskwa oświadcza stanowczo, to Bruksela milczy. Batalię o cukier przegraliśmy w pewnym stopniu na własne życzenie. Polski minister nie skorzystał z możliwości przekonywania do naszych racji Mariann Fischer Boel, unijnej komisarz ds. rolnictwa. Podczas gdy większość niezadowolonych ministrów w czasie dodatkowych negocjacji usiłowała - z pozytywnym skutkiem - wywalczyć jak najwięcej dla swoich krajów, Krzysztof Jurgiel, mówiąc o godności narodowej, ograniczył się do przedstawienia stanowiska na piśmie. - Postawa polskiego ministra nas zaskoczyła. Zaproponowaliśmy mu dodatkowe bezpośrednie rozmowy, ale odrzucił szansę - mówi Johan Reyniers, rzecznik komisarz odpowiedzialnej za rolnictwo. Czy szefowi resortu zabrakło doświadczenia, wprawy, chęci? W kuluarach mówi się, że podobno nie podobała mu się późna pora negocjacji. Jurgiel nie poczuwa się do winy. Winy podwójnej, bo popełnił błąd taktyczny, utwierdzając przeciwników polskiego rządu w przekonaniu, że nowi ministrowie są mniej doświadczeni od poprzedników. Wizyta Marcinkiewicza w Brukseli pokazała, że w kwestii unijnego budżetu - zarówno małego (na 2006 r.), jak i dużego (na lata 2007-2013) - Warszawa i Bruksela zajmują takie samo stanowisko. Premier rozwiał obawy dotyczące polskiego weta, ale na decydujące rozmowy pojechał do Londynu. Prawdziwa wojna o unijną kasę toczy się bowiem na linii Londyn - Paryż, a dokładniej - między politykami pragnącymi z cudzej kieszeni dotować rolnictwo a zwolennikami rozwoju, którzy chcą wydawać oszczędniej, za to na cele pozwalające się Europie obudzić z gospodarczego i społecznego letargu. Po której stronie tego sporu opowie się Polska - nie jest na razie wcale pewne.
Więcej możesz przeczytać w 48/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.