Kiedy ludzie zaczynają majstrować przy historii, najczęściej chodzi im o przyszłość
W 60 lat po II wojnie światowej nawet ślepy musi zauważyć, że znowu ktoś zaczął majstrować przy historii. Niedawno Moskwa urządziła swój jubileusz zwycięstwa, przedstawiając dawnych sojuszników jako wrogów, a dawnych wrogów - jako sojuszników, tak jak gdyby ostatnią wojnę wygrała koalicja niemiecko-rosyjska. Pokonanymi okazali się Polacy i republiki nadbałtyckie. Niemcy z kolei postanowili się przedstawić światu jako ofiary wojny. By już nikt nigdy nie miał w tej delikatnej kwestii wątpliwości, zdecydowali się powołać do życia w Berlinie Centrum przeciw Wypędzeniom. Owo centrum, jak się należy domyślać, ma na wieki świadczyć o dramacie indywidualnego Niemca, a tym samym o dramacie narodu wypędzonego w nieludzkich warunkach ze swego niemieckiego domu. Jak się należy domyślać, dalej w owym centrum znajdzie się miejsce dla wszelkiego symbolu niemieckiego nieszczęścia; a więc znajdzie się tam i wóz drabiniasty, którym wywożono dobytek, i towarowy odrutowany wagon kolejowy, i dziecięca lalka z urwaną nóżką, którą niemiecka dziewczynka kurczowo przyciskała do targanej spazmami płaczu dziewczęcej piersi, a także walizki, stosy walizek. I zdjęcia: setki, tysiące fotografii, smutnych, przegranych, zmarzniętych Niemców. Zupełnie tak jak w Oświęcimiu. Wszystko to, by udokumentować dramat niemieckich ludzi wyrzuconych bezdusznym wyrokiem na drogi tułaczki, nędzy i poniewierki. Przechodniu, powiedz całemu światu i skłoń w milczeniu głowę.
Szczyt humanitaryzmu
Zapewne świat oniemiały ze zgrozy przyjąłby w milczeniu ten nowy dokument zbrodni przeciwko ludzkości, gdyby nie odezwali się prawdziwi wypędzeni. Przede wszystkim Polacy. Odezwali się, by przypomnieć delikatną różnicę między wypędzeniem a przesiedleniem. Oto bowiem znacznie bardziej wypędzeni wydają się ci, którym na opuszczenie własnych domów dano ledwie 15 minut, którzy ładowani przez całą wojnę do bydlęcych wagonów mogli zabrać z sobą tylko tyle, ile mogli udźwignąć; którzy jechali w nieznane i byli wyrzucani gdzieś na maleńkich peryferyjnych stacyjkach, gdzie musieli szukać nowego miejsca do życia. Tak Niemcy wypędzili w 1939 r. dziesiątki, setki tysięcy Polaków z ziem przyłączonych do Rzeszy. Tak Prusacy karali w Poznańskiem uczestników powstania styczniowego, na tym polegały tzw. rugi pruskie w 1885 r., kiedy wypędzono kilkadziesiąt tysięcy Polaków, którzy nie urodzili się w Poznańskiem. Tak wypędzono w roku 1940 setki tysięcy Polaków z Kresów Wschodnich, wywożonych wyrokiem Stalina na Syberię czy do Kazachstanu. Ogromna większość z nich nigdy nie wróciła do kraju.
W świetle tych doświadczeń owe niemieckie "wypędzenia" dokonujące się po wojnie na podstawie międzynarodowego wyroku poczdamskiego wydają się szczytem humanitaryzmu. Owi "wygnani" Niemcy wyjeżdżali bowiem w ciągu kilku lat, z całym swym ruchomym dobytkiem nie gdzieś na nieludzką ziemię, ale do Niemiec, gdzie czekały na nich nowe miejsca do życia i odszkodowania za miejsca utracone. Towarzyszyło im głębokie przeświadczenie zwycięskich mocarstw, wyrażone przez Churchilla 15 grudnia 1944 r. w Izbie Gmin, że "wysiedlenie jest metodą, która - o ile możemy to stwierdzić - okaże się najbardziej zadowalającą i trwałą. Nie będzie mieszanki ludnościowej, by powodować niekończące się trudności. (...) Wcale mnie nie alarmuje perspektywa rozdzielenia ludności". Na mocy tego przekonania tysiące Polaków opuszczało swe domy na Kresach Wschodnich, by w ramach tzw. repatriacji powrócić do ojczyzny, której nigdy nie opuściły, a w całej powojennej Europie przesiedlono setki tysięcy i miliony ludzi. I jeśli trudno zaprzeczyć, że owe przesiedlenia zapisywały tysiące indywidualnych ludzkich dramatów, to przecież nigdzie, w żadnym kraju Europy, nie powstało muzeum przesiedlonych, być może w najgłębszym rozumieniu, że ów dramat przesiedlenia w swych najlepszych intencjach powinien zapobiec znacznie większym potencjalnym, przyszłym dramatom.
Oskarżanie ofiar
O co więc naprawdę może chodzić w niemieckich planach powołania Centrum przeciw Wypędzeniom? Jeśli się uważnie wsłuchać w toczący się już kilkuletni spór, to zdaje się nie ulegać wątpliwości, że w mianowniku całej tej historii mieści się niemiecka pretensja i niemieckie oskarżenie. Nie wobec Stalina, Churchilla czy Trumana. Nie wobec wyroku zwycięskich mocarstw, które zadecydowały o nowym przebiegu powojennych niemieckich granic. W owym centrum ma się bowiem znaleźć miejsce dla pamięci setek tysięcy Niemców, którzy stali się ofiarami "wypędzenia". Gwałceni, mordowani, zabijani rzekomo w polskich powojennych obozach, których według historiografii "wypędzonych" było niemal tysiąc, a których w świetle polskich badań było zaledwie siedem. W samych owych obozach miało zginąć po wojnie 60 tys. Niemców. Oficjalnie mówi się o "zemście ofiar", o odpłaceniu przez Polaków za doznane wojenne krzywdy nie mniejszą nieludzką krzywdą wobec pokonanych. W niemieckiej interpretacji polską winą staje się i samo wypędzenie, i wszystkie niemieckie ofiary ostatniego rozdziału wojny, wszystko to, co zdarzyło się na polskiej ziemi. To Polacy, chcąc nie chcąc, okazują się winnymi potwornych niemieckich ofiar przesuwania się frontów przez ziemie polskie. Tak jakby to Polacy dowodzili Armią Czerwoną w Prusach Wschodnich, jakby to Polacy oblegali Wrocław czy jakby to Polacy zrujnowali Gdańsk. I jakby to Polacy zdecydowali o niemieckiej winie i niemieckiej karze. Zapewne spór statystyczny o to, ilu Niemców zginęło po wojnie z polskich rąk, a ilu z rąk radzieckich, będzie się toczył przez pokolenia. Podobnie historykom prawdopodobnie nigdy nie uda się ustalić, ilu Niemców zmarło po wojnie w wyniku zimna, głodu, chorób i braku lekarstw. Tak jak nigdy nie uda się ustalić, ilu polskich więźniów obozów koncentracyjnych już po wyzwoleniu zmarło wskutek wycieńczenia. Nie chodzi jednak o spór statystyczny. W całej sprawie tzw. Centrum przeciw Wypędzeniom stokrotnie ważniejszy niż wszelka statystyka wydaje się spór aksjologiczny. Czy bowiem wielokrotny zwyrodniały morderca, ludobójca skazany prawomocnym wyrokiem na karę śmierci, ma prawo, powołując się na racje humanitarne, występować publicznie z żądaniem zniesienia kary śmierci? Czy Niemcy, które zgotowały światu ludobójczą, najkrwawszą w dziejach wojnę kosztującą dziesiątki milionów ofiar, Niemcy, które zafundowały milionom ludzi dramat wypędzenia, mogą, choćby i po 60 latach budować muzeum martyrologii swego przesiedlenia?
Centrum przeciw moralności
Jeśli tak, to w niedalekiej przyszłości w Hamburgu, Dreźnie lub Kolonii powstanie Centrum przeciw Bombardowaniom, bo trudno zaprzeczyć, że Niemcy ucierpiały od bombardowań. Nie ma, co prawda, takiego centrum w Coventry, Rotterdamie czy Warszawie, ale na mocy nowej moralności dziejowej powstanie być może w Niemczech. W Lipsku czy Magdeburgu mogłoby powstać Centrum przeciw Rabunkowi, bo trudno nie pamiętać, co robiły wojska radzieckie w okupowanej przez siebie strefie Niemiec. To, że wcześniej Niemcy obrabowali całą okupowaną przez siebie Europę, to, że w Warszawie w czasie wojny mawiało się: "Jedź z nami do Niemiec, twoje meble już tam są...", to nieważne. Mogłoby powstać także Centrum przeciw Złemu Traktowaniu Jeńców Wojennych, bowiem - jak wiadomo - żołnierze niemieccy, nieliczni, którzy przeżyli, powracali z rosyjskiej niewoli jeszcze w latach 50. i 60. Na tej samej zasadzie może powstać Centrum przeciw Odmrożeniom, bo trudno zaprzeczyć, że w wyniku mrozu na froncie wschodnim ucierpiało tysiące niemieckich żołnierzy.
Jeśli jednak można i trzeba współczuć indywidualnemu ludzkiemu cierpieniu, choćby wskutek odmrożenia, bo takie współczucie jest chrześcijańskie i ludzkie, to nie można zgodzić się na to, by na grobie pijanego kierowcy, który zabił dziecko, pogrążona w żalu kochająca rodzina kazała wyryć w kamieniu napis: "ofiara wypadku". Ten tytuł bowiem, jeśli chcemy żyć uczciwie i moralnie, przysługuje wyłącznie ofiarom. Niemcy nie byli, nie są i - należy mieć nadzieję - nigdy nie będą postrzegani jako ofiary wojny, którą sami zgotowali światu. Kiedy ludzie zaczynają majstrować przy historii, najczęściej chodzi im o przyszłość. O jaką przyszłość dzisiaj chodzi Niemcom i jakie jest nasze miejsce w tej niemieckiej wizji, która stoi za projektem Centrum przeciw Wypędzeniom - nie sposób odpowiedzieć. Pewne wydaje się tylko to, że łatwiej było się nam nawzajem zrozumieć w latach "Solidarności", gdy od polskiego sukcesu na drodze wolności i niepodległości wprost zależała wolność i zjednoczenie Niemiec. Od tego, czy Rosjanie wycofają się z Warszawy, zależało, czy i kiedy runie mur berliński. I jakoś wówczas nikt w Berlinie nie budował żadnego antypolskiego centrum.
Szczyt humanitaryzmu
Zapewne świat oniemiały ze zgrozy przyjąłby w milczeniu ten nowy dokument zbrodni przeciwko ludzkości, gdyby nie odezwali się prawdziwi wypędzeni. Przede wszystkim Polacy. Odezwali się, by przypomnieć delikatną różnicę między wypędzeniem a przesiedleniem. Oto bowiem znacznie bardziej wypędzeni wydają się ci, którym na opuszczenie własnych domów dano ledwie 15 minut, którzy ładowani przez całą wojnę do bydlęcych wagonów mogli zabrać z sobą tylko tyle, ile mogli udźwignąć; którzy jechali w nieznane i byli wyrzucani gdzieś na maleńkich peryferyjnych stacyjkach, gdzie musieli szukać nowego miejsca do życia. Tak Niemcy wypędzili w 1939 r. dziesiątki, setki tysięcy Polaków z ziem przyłączonych do Rzeszy. Tak Prusacy karali w Poznańskiem uczestników powstania styczniowego, na tym polegały tzw. rugi pruskie w 1885 r., kiedy wypędzono kilkadziesiąt tysięcy Polaków, którzy nie urodzili się w Poznańskiem. Tak wypędzono w roku 1940 setki tysięcy Polaków z Kresów Wschodnich, wywożonych wyrokiem Stalina na Syberię czy do Kazachstanu. Ogromna większość z nich nigdy nie wróciła do kraju.
W świetle tych doświadczeń owe niemieckie "wypędzenia" dokonujące się po wojnie na podstawie międzynarodowego wyroku poczdamskiego wydają się szczytem humanitaryzmu. Owi "wygnani" Niemcy wyjeżdżali bowiem w ciągu kilku lat, z całym swym ruchomym dobytkiem nie gdzieś na nieludzką ziemię, ale do Niemiec, gdzie czekały na nich nowe miejsca do życia i odszkodowania za miejsca utracone. Towarzyszyło im głębokie przeświadczenie zwycięskich mocarstw, wyrażone przez Churchilla 15 grudnia 1944 r. w Izbie Gmin, że "wysiedlenie jest metodą, która - o ile możemy to stwierdzić - okaże się najbardziej zadowalającą i trwałą. Nie będzie mieszanki ludnościowej, by powodować niekończące się trudności. (...) Wcale mnie nie alarmuje perspektywa rozdzielenia ludności". Na mocy tego przekonania tysiące Polaków opuszczało swe domy na Kresach Wschodnich, by w ramach tzw. repatriacji powrócić do ojczyzny, której nigdy nie opuściły, a w całej powojennej Europie przesiedlono setki tysięcy i miliony ludzi. I jeśli trudno zaprzeczyć, że owe przesiedlenia zapisywały tysiące indywidualnych ludzkich dramatów, to przecież nigdzie, w żadnym kraju Europy, nie powstało muzeum przesiedlonych, być może w najgłębszym rozumieniu, że ów dramat przesiedlenia w swych najlepszych intencjach powinien zapobiec znacznie większym potencjalnym, przyszłym dramatom.
Oskarżanie ofiar
O co więc naprawdę może chodzić w niemieckich planach powołania Centrum przeciw Wypędzeniom? Jeśli się uważnie wsłuchać w toczący się już kilkuletni spór, to zdaje się nie ulegać wątpliwości, że w mianowniku całej tej historii mieści się niemiecka pretensja i niemieckie oskarżenie. Nie wobec Stalina, Churchilla czy Trumana. Nie wobec wyroku zwycięskich mocarstw, które zadecydowały o nowym przebiegu powojennych niemieckich granic. W owym centrum ma się bowiem znaleźć miejsce dla pamięci setek tysięcy Niemców, którzy stali się ofiarami "wypędzenia". Gwałceni, mordowani, zabijani rzekomo w polskich powojennych obozach, których według historiografii "wypędzonych" było niemal tysiąc, a których w świetle polskich badań było zaledwie siedem. W samych owych obozach miało zginąć po wojnie 60 tys. Niemców. Oficjalnie mówi się o "zemście ofiar", o odpłaceniu przez Polaków za doznane wojenne krzywdy nie mniejszą nieludzką krzywdą wobec pokonanych. W niemieckiej interpretacji polską winą staje się i samo wypędzenie, i wszystkie niemieckie ofiary ostatniego rozdziału wojny, wszystko to, co zdarzyło się na polskiej ziemi. To Polacy, chcąc nie chcąc, okazują się winnymi potwornych niemieckich ofiar przesuwania się frontów przez ziemie polskie. Tak jakby to Polacy dowodzili Armią Czerwoną w Prusach Wschodnich, jakby to Polacy oblegali Wrocław czy jakby to Polacy zrujnowali Gdańsk. I jakby to Polacy zdecydowali o niemieckiej winie i niemieckiej karze. Zapewne spór statystyczny o to, ilu Niemców zginęło po wojnie z polskich rąk, a ilu z rąk radzieckich, będzie się toczył przez pokolenia. Podobnie historykom prawdopodobnie nigdy nie uda się ustalić, ilu Niemców zmarło po wojnie w wyniku zimna, głodu, chorób i braku lekarstw. Tak jak nigdy nie uda się ustalić, ilu polskich więźniów obozów koncentracyjnych już po wyzwoleniu zmarło wskutek wycieńczenia. Nie chodzi jednak o spór statystyczny. W całej sprawie tzw. Centrum przeciw Wypędzeniom stokrotnie ważniejszy niż wszelka statystyka wydaje się spór aksjologiczny. Czy bowiem wielokrotny zwyrodniały morderca, ludobójca skazany prawomocnym wyrokiem na karę śmierci, ma prawo, powołując się na racje humanitarne, występować publicznie z żądaniem zniesienia kary śmierci? Czy Niemcy, które zgotowały światu ludobójczą, najkrwawszą w dziejach wojnę kosztującą dziesiątki milionów ofiar, Niemcy, które zafundowały milionom ludzi dramat wypędzenia, mogą, choćby i po 60 latach budować muzeum martyrologii swego przesiedlenia?
Centrum przeciw moralności
Jeśli tak, to w niedalekiej przyszłości w Hamburgu, Dreźnie lub Kolonii powstanie Centrum przeciw Bombardowaniom, bo trudno zaprzeczyć, że Niemcy ucierpiały od bombardowań. Nie ma, co prawda, takiego centrum w Coventry, Rotterdamie czy Warszawie, ale na mocy nowej moralności dziejowej powstanie być może w Niemczech. W Lipsku czy Magdeburgu mogłoby powstać Centrum przeciw Rabunkowi, bo trudno nie pamiętać, co robiły wojska radzieckie w okupowanej przez siebie strefie Niemiec. To, że wcześniej Niemcy obrabowali całą okupowaną przez siebie Europę, to, że w Warszawie w czasie wojny mawiało się: "Jedź z nami do Niemiec, twoje meble już tam są...", to nieważne. Mogłoby powstać także Centrum przeciw Złemu Traktowaniu Jeńców Wojennych, bowiem - jak wiadomo - żołnierze niemieccy, nieliczni, którzy przeżyli, powracali z rosyjskiej niewoli jeszcze w latach 50. i 60. Na tej samej zasadzie może powstać Centrum przeciw Odmrożeniom, bo trudno zaprzeczyć, że w wyniku mrozu na froncie wschodnim ucierpiało tysiące niemieckich żołnierzy.
Jeśli jednak można i trzeba współczuć indywidualnemu ludzkiemu cierpieniu, choćby wskutek odmrożenia, bo takie współczucie jest chrześcijańskie i ludzkie, to nie można zgodzić się na to, by na grobie pijanego kierowcy, który zabił dziecko, pogrążona w żalu kochająca rodzina kazała wyryć w kamieniu napis: "ofiara wypadku". Ten tytuł bowiem, jeśli chcemy żyć uczciwie i moralnie, przysługuje wyłącznie ofiarom. Niemcy nie byli, nie są i - należy mieć nadzieję - nigdy nie będą postrzegani jako ofiary wojny, którą sami zgotowali światu. Kiedy ludzie zaczynają majstrować przy historii, najczęściej chodzi im o przyszłość. O jaką przyszłość dzisiaj chodzi Niemcom i jakie jest nasze miejsce w tej niemieckiej wizji, która stoi za projektem Centrum przeciw Wypędzeniom - nie sposób odpowiedzieć. Pewne wydaje się tylko to, że łatwiej było się nam nawzajem zrozumieć w latach "Solidarności", gdy od polskiego sukcesu na drodze wolności i niepodległości wprost zależała wolność i zjednoczenie Niemiec. Od tego, czy Rosjanie wycofają się z Warszawy, zależało, czy i kiedy runie mur berliński. I jakoś wówczas nikt w Berlinie nie budował żadnego antypolskiego centrum.
Więcej możesz przeczytać w 48/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.