Superlobbysta zatapia republikanów
Największy skandal od czasów Watergate? Niewykluczone. Upadek słynnego lobbysty wstrząsa właśnie Waszyngtonem. Zeznania Jacka Abramoffa, oskarżanego o korupcję, pranie pieniędzy, wyłudzenia i polityczne spiski, pogrążą zapewne wielu polityków i mogą zagrozić dominacji republikanów w obu izbach Kongresu.
Jeżeli trzydziestu agentów FBI, amerykańska prokuratura federalna, izba skarbowa, kilka prokuratur stanowych i komisji Kongresu zajmuje się jednym podejrzanym, to musi być to złoczyńca na wielką skalę. Jeśli przy tym wśród klientów i mocodawców podejrzanego są wyspiarskie raje podatkowe, rosyjskie koncerny naftowe, biznesmeni podejrzanej konduity i pierwszoligowi politycy, to mamy wszelkie elementy spektakularnego skandalu. Wielkim solistą tego spektaklu jest Jack Abramoff, do niedawna wszechmocny lobbysta i szara eminencja obozu republikanów. Pierwsze skrzypce gra jego przyjaciel Tom DeLay, były lider większości republikańskiej w Kongresie, sądzony właśnie w Teksasie za korupcję i pranie pieniędzy. Wokół zaś jest cała orkiestra, złożona z kongresmanów, senatorów, członków administracji Białego Domu, wodzów plemion indiańskich i przedstawicieli cosa nostry. Media nazywają kazus Abramoffa największym politycznym skandalem dekady, a nawet aferą na skalę Watergate. Biuro prasowe Białego Domu analizuje zdjęcia prezydenta i rejestr wizyt Abramoffa na salonach władzy w nadziei, że uda się przynajmniej dowieść, że George Bush nie znał osobiście oskarżonego lobbysty, nie występuje z nim na zdjęciach, a o kontrybucjach Abramoffa na rzecz kampanii wyborczej nie miał pojęcia.
Finansowo-polityczne imperium
Jack Abramoff, niegdyś ideowy pretorianin Partii Republikańskiej, urósł w ostatnich dwudziestu latach do rangi jednoosobowej instytucji politycznej w Waszyngtonie. Był lobbystą, który za kolosalne honoraria pozyskiwał dla swoich klientów wpływy polityczne, kupował korzystne ustawy, naginał prawo, pozyskiwał ulgi podatkowe i wykańczał konkurencję, przepychając niekorzystne dla niej przepisy. Wyjednywanie przywilejów przychodziło mu tym łatwiej, że dla polityków, którym przedstawiał racje swoich klientów, był niewyczerpanym źródłem funduszy na kampanie wyborcze i rozdawcą luksusowych prezentów. Po drodze Abramoff defraudował publiczne oraz prywatne pieniądze i okradał swoich mocodawców. Pracował równocześnie dla zwalczających się stron i przyjmował pieniądze od biznesowych szumowin. Do prania brudnej kasy wykorzystywał instytucje dobroczynne, organizacje religijne i fasadowe think tanki, by następnie "reinwestować" wyprane pieniądze w kampanie wyborcze wspieranych przez niego polityków. I tak latami obrastał w polityczne wpływy i kolosalne pieniądze.
Na zbudowanie imperium składali się najróżniejsi klienci, a lobbysta przyjmował ich z otwartymi ramionami, byle tylko - jak pisze tygodnik "Time" - mieli masę pieniędzy i byli wystarczająco naiwni. Jego ofiarą padły plemiona indiańskie, od których zdołał wyciągnąć ponad 80 mln dolarów, oferując lobbing i koneksje polityczne mające umożliwić zdobycie zezwolenia na prowadzenie kasyn gry. Pikanterii historii dodaje to, że to Abramoff forsował wprowadzenie zakazu gier hazardowych, by następnie sprzedawać Indianom obietnice obalenia tych przepisów. Tam, gdzie nie dało się załatwić właściwej ustawy, pomysłowy lobbysta angażował i opłacał organizacje religijne, które pod hasłami odnowy moralnej i walki z hazardem utrudniały Indianom życie. Pracował równocześnie dla konkurujących z sobą plemion, wyduszając z nich milionowe honoraria. Ostatecznymi beneficjentami tych machinacji, prócz samego Abramoffa, byli zaprzyjaźnieni z nim politycy. Abramoff finansował głównie republikanów, ale zręcznie dbał też o małą grupę demokratów, bo ich głosy mogły się okazać nieodzowne, gdyby należało przepchnąć przez Kongres jakąś intratną ustawę. Pośród wielu zarzutów stawianych Abramoffowi jest pełna gama występków: od fałszowania dokumentacji finansowej własnych firm, przez powiązania z mafijną rodziną Gambino, konszachty z islamskimi politykami w Malezji i wspieranie organizacji antypalestyńskich w Izraelu za pomocą zdefraudowanych funduszy instytucji charytatywnych, po korumpowanie polityków na imponującą skalę.
Rosyjski łącznik
Śledztwo w sprawie Abramoffa i jego najważniejszego partnera, Toma DeLaya, ujawnia nie tylko mechanizmy korupcyjne nakręcane przez przemysł lobbingowy. Widoczne stają się też metody wykorzystywania tych machinacji przez zagraniczne grupy interesów, m.in. rosyjskie firmy naftowe Naftasib i Gazprom. Ta pierwsza mogła być parawanem, za którym kryły się nie tylko interesy sektora energetycznego, ale i rosyjskich ministerstw obrony i spraw wewnętrznych. Gdy dyplomaci rosyjscy zabiegali o interesy swego państwa, używając frontowych drzwi do Kongresu i Białego Domu, przedstawiciele Naftasibu kupowali wpływy innymi metodami. Kongresman DeLay za pośrednictwem Edwina Buckhama, byłego szefa swojej kancelarii, utworzył organizację U.S. Family Network, której oficjalnym celem miało być promowanie "zdrowia moralnego" i wartości religijnych wśród Amerykanów. W istocie Family Network miała tylko jednego etatowego pracownika, ale za to była wyjątkowo popularna wśród zachowujących anonimowość, hojnych donatorów. Jak donosi dziennik "Washington Post", na konto organizacji przelano za pośrednictwem brytyjskiej firmy prawnej milion dolarów, które stanowiły kontrybucję Naftasibu na rzecz DeLaya. On sam spotykał się z zarządem firmy w Moskwie w ramach luksusowych podróży organizowanych przez Jacka Abramoffa, a finansowanych m.in. przez zarejestrowaną na Bahamach firmę z rosyjskim kapitałem. I choć Naftasib zaprzecza, zeznania osób powiązanych z Family Network wskazują, że za pieniądze przelewane na konto organizacji chciano kupić wsparcie DeLaya w przeforsowaniu ustawy poddanej pod głosowanie w Kongresie w 1998 r., na mocy której USA dostarczyły Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu środków na wyciągnięcie Rosji z zapaści finansowej, zwanej rosyjską grypą. Według doniesień "Washington Post", dokumenty, które właśnie zdobyła prokuratura federalna, dowodzą, że "rosyjscy łącznicy" pozyskiwali wpływy DeLaya także dla wielu innych inicjatyw, na przykład zdobywania amerykańskich grantów dla dewelopera stawiającego domy pod Moskwą i firmy budującej fabrykę w Izraelu. W oficjalnych dokumentach dotyczących natury lobbingu, którego miał się podjąć DeLay, pada stwierdzenie, że chodziło o "promocję inicjatyw politycznych rządu rosyjskiego". Co oznaczało to w praktyce, jeszcze nie wiadomo. Z pewnością "promocja" objęła wykorzystanie wpływów politycznych DeLaya i Abramoffa na rzecz rosyjskich firm energetycznych, które zabiegały o zmianę rekomendacji MFW. Fundusz w okresie finansowej zapaści Rosji zalecał podniesienie i egzekwowanie podatków od firm naftowych, którym udawało się wcześniej unikać płacenia fiskusowi. DeLay wywiązywał się z tych zadań dość sprawnie, broniąc rosyjskich interesów nie tylko w Kongresie, ale i w mediach.
Zbrukane ideały
Choć przyjacielem Abramoffa był wpływowy polityk republikański Grover Norquist, mózg ligi antypodatkowej Americans for Tax Reform, machinacje ludzi Abramoffa z odpowiedzialnością fiskalną nie miały nic wspólnego. Konszachty z ligą antypodatkową służyły wyciąganiu pieniędzy od plemion indiańskich, a następnie praniu ich za pomocą organizacji Norquista. Cała działalność Abramoffa i polityków, których zdołał od siebie uzależnić, prowadziła do obalenia ideałów republikańskich, które niegdyś głosił. O ile bowiem rewolucja reaganowska miała odbudować państwo niskich podatków i małego rządu, o tyle mafia Abramoffa parła ku państwu niezliczonych koncesji i regulacji, które biznes musiał coraz drożej kupować, opłacając lobbystów, by naginali regulacje i forsowali korzystne ustawy. Kongres pod przemożnym wpływem lobbystów popadł w ferwor rozdawania przywilejów, a tygodnik "The Economist" określił te posunięcia amerykańskiej legislatywy jako "orgie wydatków" z kieszeni podatnika.
Skandal wokół sprawy Abramoffa to tylko largo finale serii wpadek, z którymi muszą się uporać republikanie. W ostatnich miesiącach partię rządzącą nękały skandale korupcyjne, kompromitujące przecieki, nie kończący się proces w sprawie ujawnienia tożsamości agentki CIA Valerie Plame i aresztowanie dyrektora Biura Zamówień Publicznych Białego Domu (skądinąd powiązanego z Abramoffem) - by wymienić tylko najważniejsze kłopoty. Ponieważ zbliżają się wybory uzupełniające do Kongresu, liderzy Wielkiej Starej Partii, jak nazywa się republikanów, zaczęli się poważnie martwić perspektywą utraty większości parlamentarnej. W istocie, zostało niewiele czasu na moralną odnowę i oczyszczenie szeregów. Republikańskie autorytety nawołują do pozbycia się na dobre zniesławionych partyjnych aktywistów, jak Tom DeLay, i wielu innych beneficjentów Abramoffa.
Mężem opatrznościowym republikanów może się okazać senator John McCain, który ubiegał się o nominację na kandydata na prezydenta z ramienia Partii Republikańskiej w 2000 r. i przegrał z George'em Bushem. McCain ma nieposzlakowaną opinię i jest współautorem ustawy regulującej dotacje na kampanie wyborcze. Od dawna był też przeciwnikiem bezpardonowej i brutalnej gry politycznej, uprawianej przez głównego stratega republikanów Karla Rove'a. Ponieważ zeznania Abromoffa najpewniej poważnie obciążą Rove'a i mogą zaszkodzić obecnej administracji, sympatie Amerykanów, o ile nie przechylą się ku demokratom, mogą się skupić na obozie McCaina. I to byłoby jakieś wyjście, jest on bowiem bardzo prawdopodobnym kandydatem na prezydenta w wyborach w 2008 r. Chyba należy więc życzyć mu powodzenia, zarówno w odnawianiu Wielkiej Starej Partii, jak i w następnych wyborach.
Jeżeli trzydziestu agentów FBI, amerykańska prokuratura federalna, izba skarbowa, kilka prokuratur stanowych i komisji Kongresu zajmuje się jednym podejrzanym, to musi być to złoczyńca na wielką skalę. Jeśli przy tym wśród klientów i mocodawców podejrzanego są wyspiarskie raje podatkowe, rosyjskie koncerny naftowe, biznesmeni podejrzanej konduity i pierwszoligowi politycy, to mamy wszelkie elementy spektakularnego skandalu. Wielkim solistą tego spektaklu jest Jack Abramoff, do niedawna wszechmocny lobbysta i szara eminencja obozu republikanów. Pierwsze skrzypce gra jego przyjaciel Tom DeLay, były lider większości republikańskiej w Kongresie, sądzony właśnie w Teksasie za korupcję i pranie pieniędzy. Wokół zaś jest cała orkiestra, złożona z kongresmanów, senatorów, członków administracji Białego Domu, wodzów plemion indiańskich i przedstawicieli cosa nostry. Media nazywają kazus Abramoffa największym politycznym skandalem dekady, a nawet aferą na skalę Watergate. Biuro prasowe Białego Domu analizuje zdjęcia prezydenta i rejestr wizyt Abramoffa na salonach władzy w nadziei, że uda się przynajmniej dowieść, że George Bush nie znał osobiście oskarżonego lobbysty, nie występuje z nim na zdjęciach, a o kontrybucjach Abramoffa na rzecz kampanii wyborczej nie miał pojęcia.
Finansowo-polityczne imperium
Jack Abramoff, niegdyś ideowy pretorianin Partii Republikańskiej, urósł w ostatnich dwudziestu latach do rangi jednoosobowej instytucji politycznej w Waszyngtonie. Był lobbystą, który za kolosalne honoraria pozyskiwał dla swoich klientów wpływy polityczne, kupował korzystne ustawy, naginał prawo, pozyskiwał ulgi podatkowe i wykańczał konkurencję, przepychając niekorzystne dla niej przepisy. Wyjednywanie przywilejów przychodziło mu tym łatwiej, że dla polityków, którym przedstawiał racje swoich klientów, był niewyczerpanym źródłem funduszy na kampanie wyborcze i rozdawcą luksusowych prezentów. Po drodze Abramoff defraudował publiczne oraz prywatne pieniądze i okradał swoich mocodawców. Pracował równocześnie dla zwalczających się stron i przyjmował pieniądze od biznesowych szumowin. Do prania brudnej kasy wykorzystywał instytucje dobroczynne, organizacje religijne i fasadowe think tanki, by następnie "reinwestować" wyprane pieniądze w kampanie wyborcze wspieranych przez niego polityków. I tak latami obrastał w polityczne wpływy i kolosalne pieniądze.
Na zbudowanie imperium składali się najróżniejsi klienci, a lobbysta przyjmował ich z otwartymi ramionami, byle tylko - jak pisze tygodnik "Time" - mieli masę pieniędzy i byli wystarczająco naiwni. Jego ofiarą padły plemiona indiańskie, od których zdołał wyciągnąć ponad 80 mln dolarów, oferując lobbing i koneksje polityczne mające umożliwić zdobycie zezwolenia na prowadzenie kasyn gry. Pikanterii historii dodaje to, że to Abramoff forsował wprowadzenie zakazu gier hazardowych, by następnie sprzedawać Indianom obietnice obalenia tych przepisów. Tam, gdzie nie dało się załatwić właściwej ustawy, pomysłowy lobbysta angażował i opłacał organizacje religijne, które pod hasłami odnowy moralnej i walki z hazardem utrudniały Indianom życie. Pracował równocześnie dla konkurujących z sobą plemion, wyduszając z nich milionowe honoraria. Ostatecznymi beneficjentami tych machinacji, prócz samego Abramoffa, byli zaprzyjaźnieni z nim politycy. Abramoff finansował głównie republikanów, ale zręcznie dbał też o małą grupę demokratów, bo ich głosy mogły się okazać nieodzowne, gdyby należało przepchnąć przez Kongres jakąś intratną ustawę. Pośród wielu zarzutów stawianych Abramoffowi jest pełna gama występków: od fałszowania dokumentacji finansowej własnych firm, przez powiązania z mafijną rodziną Gambino, konszachty z islamskimi politykami w Malezji i wspieranie organizacji antypalestyńskich w Izraelu za pomocą zdefraudowanych funduszy instytucji charytatywnych, po korumpowanie polityków na imponującą skalę.
Rosyjski łącznik
Śledztwo w sprawie Abramoffa i jego najważniejszego partnera, Toma DeLaya, ujawnia nie tylko mechanizmy korupcyjne nakręcane przez przemysł lobbingowy. Widoczne stają się też metody wykorzystywania tych machinacji przez zagraniczne grupy interesów, m.in. rosyjskie firmy naftowe Naftasib i Gazprom. Ta pierwsza mogła być parawanem, za którym kryły się nie tylko interesy sektora energetycznego, ale i rosyjskich ministerstw obrony i spraw wewnętrznych. Gdy dyplomaci rosyjscy zabiegali o interesy swego państwa, używając frontowych drzwi do Kongresu i Białego Domu, przedstawiciele Naftasibu kupowali wpływy innymi metodami. Kongresman DeLay za pośrednictwem Edwina Buckhama, byłego szefa swojej kancelarii, utworzył organizację U.S. Family Network, której oficjalnym celem miało być promowanie "zdrowia moralnego" i wartości religijnych wśród Amerykanów. W istocie Family Network miała tylko jednego etatowego pracownika, ale za to była wyjątkowo popularna wśród zachowujących anonimowość, hojnych donatorów. Jak donosi dziennik "Washington Post", na konto organizacji przelano za pośrednictwem brytyjskiej firmy prawnej milion dolarów, które stanowiły kontrybucję Naftasibu na rzecz DeLaya. On sam spotykał się z zarządem firmy w Moskwie w ramach luksusowych podróży organizowanych przez Jacka Abramoffa, a finansowanych m.in. przez zarejestrowaną na Bahamach firmę z rosyjskim kapitałem. I choć Naftasib zaprzecza, zeznania osób powiązanych z Family Network wskazują, że za pieniądze przelewane na konto organizacji chciano kupić wsparcie DeLaya w przeforsowaniu ustawy poddanej pod głosowanie w Kongresie w 1998 r., na mocy której USA dostarczyły Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu środków na wyciągnięcie Rosji z zapaści finansowej, zwanej rosyjską grypą. Według doniesień "Washington Post", dokumenty, które właśnie zdobyła prokuratura federalna, dowodzą, że "rosyjscy łącznicy" pozyskiwali wpływy DeLaya także dla wielu innych inicjatyw, na przykład zdobywania amerykańskich grantów dla dewelopera stawiającego domy pod Moskwą i firmy budującej fabrykę w Izraelu. W oficjalnych dokumentach dotyczących natury lobbingu, którego miał się podjąć DeLay, pada stwierdzenie, że chodziło o "promocję inicjatyw politycznych rządu rosyjskiego". Co oznaczało to w praktyce, jeszcze nie wiadomo. Z pewnością "promocja" objęła wykorzystanie wpływów politycznych DeLaya i Abramoffa na rzecz rosyjskich firm energetycznych, które zabiegały o zmianę rekomendacji MFW. Fundusz w okresie finansowej zapaści Rosji zalecał podniesienie i egzekwowanie podatków od firm naftowych, którym udawało się wcześniej unikać płacenia fiskusowi. DeLay wywiązywał się z tych zadań dość sprawnie, broniąc rosyjskich interesów nie tylko w Kongresie, ale i w mediach.
Zbrukane ideały
Choć przyjacielem Abramoffa był wpływowy polityk republikański Grover Norquist, mózg ligi antypodatkowej Americans for Tax Reform, machinacje ludzi Abramoffa z odpowiedzialnością fiskalną nie miały nic wspólnego. Konszachty z ligą antypodatkową służyły wyciąganiu pieniędzy od plemion indiańskich, a następnie praniu ich za pomocą organizacji Norquista. Cała działalność Abramoffa i polityków, których zdołał od siebie uzależnić, prowadziła do obalenia ideałów republikańskich, które niegdyś głosił. O ile bowiem rewolucja reaganowska miała odbudować państwo niskich podatków i małego rządu, o tyle mafia Abramoffa parła ku państwu niezliczonych koncesji i regulacji, które biznes musiał coraz drożej kupować, opłacając lobbystów, by naginali regulacje i forsowali korzystne ustawy. Kongres pod przemożnym wpływem lobbystów popadł w ferwor rozdawania przywilejów, a tygodnik "The Economist" określił te posunięcia amerykańskiej legislatywy jako "orgie wydatków" z kieszeni podatnika.
Skandal wokół sprawy Abramoffa to tylko largo finale serii wpadek, z którymi muszą się uporać republikanie. W ostatnich miesiącach partię rządzącą nękały skandale korupcyjne, kompromitujące przecieki, nie kończący się proces w sprawie ujawnienia tożsamości agentki CIA Valerie Plame i aresztowanie dyrektora Biura Zamówień Publicznych Białego Domu (skądinąd powiązanego z Abramoffem) - by wymienić tylko najważniejsze kłopoty. Ponieważ zbliżają się wybory uzupełniające do Kongresu, liderzy Wielkiej Starej Partii, jak nazywa się republikanów, zaczęli się poważnie martwić perspektywą utraty większości parlamentarnej. W istocie, zostało niewiele czasu na moralną odnowę i oczyszczenie szeregów. Republikańskie autorytety nawołują do pozbycia się na dobre zniesławionych partyjnych aktywistów, jak Tom DeLay, i wielu innych beneficjentów Abramoffa.
Mężem opatrznościowym republikanów może się okazać senator John McCain, który ubiegał się o nominację na kandydata na prezydenta z ramienia Partii Republikańskiej w 2000 r. i przegrał z George'em Bushem. McCain ma nieposzlakowaną opinię i jest współautorem ustawy regulującej dotacje na kampanie wyborcze. Od dawna był też przeciwnikiem bezpardonowej i brutalnej gry politycznej, uprawianej przez głównego stratega republikanów Karla Rove'a. Ponieważ zeznania Abromoffa najpewniej poważnie obciążą Rove'a i mogą zaszkodzić obecnej administracji, sympatie Amerykanów, o ile nie przechylą się ku demokratom, mogą się skupić na obozie McCaina. I to byłoby jakieś wyjście, jest on bowiem bardzo prawdopodobnym kandydatem na prezydenta w wyborach w 2008 r. Chyba należy więc życzyć mu powodzenia, zarówno w odnawianiu Wielkiej Starej Partii, jak i w następnych wyborach.
Więcej możesz przeczytać w 3/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.