Kurs ekonomii NBP i "Wprost", czyli jak tanio kupić i dobrze sprzedać
Co można powiedzieć w kilku zdaniach o cenach? I żeby dotarło to nawet do miłośników socjalizmu, do dziś wierzących, że założenia systemu były słuszne, tylkow szczegółach trochę nie wyszło? Może warto zacząć od uwagi, że cena zawsze wydaje się za wysoka dla tego, kto kupuje, i zawsze za niska dla tego, kto sprzedaje. Pierwszy chciałby coś mieć za jak najmniejsze pieniądze. Drugi, sprzedając, chciałby jak najwięcej zarobić. Jeżeli żyjemy w państwie o normalnej, czyli wolnorynkowej, gospodarce, to między sprzedającym a kupującym dochodzi do zbawiennego kompromisu.
Cena jak sekunda
Kupujący daje tyle, ile jeszcze dla niego wart jest towar, a sprzedający bierze tyle, za ile jeszcze opłaca mu się go sprzedać. Dotyczy to wszystkich transakcji. Jeżeli kupujących jest wielu, a towaru mało, cena wzrasta. Ale zaraz znajdują się tacy, którzy, żeby zarobić, zaczynają produkować to, czego jest mało, i towaru robi się dużo, a kupujących mało. Cena spada. Wtedy część przedsiębiorców zabiera się do produkcji czegoś, czego jest za mało w stosunku do liczby ewentualnych klientów. I tak w kółko. Cena jest więc wynikiem nieustannej gry między popytem a podażą.
Cena określa wartość przedmiotu, ale tylko w tej jednej sekundzie, w której kupujący mówi: "no dobra, biorę" - i płaci. Wartością przedmiotu nie jest kwota, którą kiedyś zainwestowano w jego wytworzenie. Sprzedający może godzinami tłumaczyć, że przecież wydał na materiały, a potem na transport, a za prąd to jeszcze jest winien, przedstawiać rachunki - kupującego to nie obchodzi. Kupujący mówi: "Proszę bardzo, niech pan znajdzie frajera, który panu tyle da. Przyjdę jutro i sprawdzę, czy taki się znalazł. Chyba że za rogiem znajdę to samo za niższą cenę, to jutro już nie przyjdę". Oferując coś, możemy wyznaczać cenę, jaką chcemy, ale sprzedać możemy tylko za tyle, ile zgodzi się zapłacić klient. Pomstując na zbyt wysokie ceny, zapominamy często, że jako kupujący mamy w ręku potężną broń, której sprzedający bardzo się boją: możemy towaru zwyczajnie nie kupić. I sprzedający zostają jak głupi ze swoim towarem. Oczywiście, w praktyce nie zostają - obniżają ceny.
Cena jak łapówka
Kłopot zaczyna się wtedy, kiedy do akcji wkraczają politycy. Krzyczą, że nadszedł czas, aby ulżyć społeczeństwu, obniżyć koszty utrzymania i ograniczyć zarobki krwiopijców. Tak pokrzyczawszy, zdobywają liczny elektorat. Zdarza się, że postanawiają spełnić obietnice i wyznaczają ceny urzędowe na niektóre towary. Niskie. O, jaka radość! Każdego teraz na to stać - cieszą się kupujący, ale to tylko ich pierwsza setka albo pierwszy tysiąc, który zdążył do sklepów, bo dla następnych chętnych taniego towaru już nie ma. I nie będzie, bo producentom nie opłaca się go produkować. A jak im się każe, albo - jeszcze lepiej - upaństwowi, to powoli w kraju zaczyna brakować wszystkiego. Jeżeli coś się znajdzie, to tylko spod lady albo na kartki albo na czarnym rynku, za łapówkę lub za potrójną cenę, i znowu mamy socjalizm.
Ci, którzy wspominają socjalizm z rozrzewnieniem, często wzdychają, że ceny były niskie, nie to co teraz. Po pierwsze, to nieprawda, bo proste wyliczenia wskazują, że za przeciętną pensję dziś można kupić znacznie więcej niż za PRL, a po drugie, cena nominalna nie miała wtedy nic wspólnego z ceną prawdziwą. Niechby ktoś spróbował kupić za cenę nominalną samochód, pralkę, pół kilograma cytryn czy 10 dkg szynki. Prawdziwą ceną była cena nominalna plus łapówka plus czas odstany w kolejce (w wypadku samochodu przeżyty w kolejce, bo czekanie trwało latami), ewentualnie plus "marża" dla tego, który załatwił (lub wystał) towar po cenie nominalnej, a sprzedawał po wolnorynkowej. Czyli prawdziwej.
Niby pamiętamy ten socjalizm, niby nam się nie sprawdził, ale nie lubimy zaprzątać sobie głowy pytaniami - dlaczego.
Cena jak sekunda
Kupujący daje tyle, ile jeszcze dla niego wart jest towar, a sprzedający bierze tyle, za ile jeszcze opłaca mu się go sprzedać. Dotyczy to wszystkich transakcji. Jeżeli kupujących jest wielu, a towaru mało, cena wzrasta. Ale zaraz znajdują się tacy, którzy, żeby zarobić, zaczynają produkować to, czego jest mało, i towaru robi się dużo, a kupujących mało. Cena spada. Wtedy część przedsiębiorców zabiera się do produkcji czegoś, czego jest za mało w stosunku do liczby ewentualnych klientów. I tak w kółko. Cena jest więc wynikiem nieustannej gry między popytem a podażą.
Cena określa wartość przedmiotu, ale tylko w tej jednej sekundzie, w której kupujący mówi: "no dobra, biorę" - i płaci. Wartością przedmiotu nie jest kwota, którą kiedyś zainwestowano w jego wytworzenie. Sprzedający może godzinami tłumaczyć, że przecież wydał na materiały, a potem na transport, a za prąd to jeszcze jest winien, przedstawiać rachunki - kupującego to nie obchodzi. Kupujący mówi: "Proszę bardzo, niech pan znajdzie frajera, który panu tyle da. Przyjdę jutro i sprawdzę, czy taki się znalazł. Chyba że za rogiem znajdę to samo za niższą cenę, to jutro już nie przyjdę". Oferując coś, możemy wyznaczać cenę, jaką chcemy, ale sprzedać możemy tylko za tyle, ile zgodzi się zapłacić klient. Pomstując na zbyt wysokie ceny, zapominamy często, że jako kupujący mamy w ręku potężną broń, której sprzedający bardzo się boją: możemy towaru zwyczajnie nie kupić. I sprzedający zostają jak głupi ze swoim towarem. Oczywiście, w praktyce nie zostają - obniżają ceny.
Cena jak łapówka
Kłopot zaczyna się wtedy, kiedy do akcji wkraczają politycy. Krzyczą, że nadszedł czas, aby ulżyć społeczeństwu, obniżyć koszty utrzymania i ograniczyć zarobki krwiopijców. Tak pokrzyczawszy, zdobywają liczny elektorat. Zdarza się, że postanawiają spełnić obietnice i wyznaczają ceny urzędowe na niektóre towary. Niskie. O, jaka radość! Każdego teraz na to stać - cieszą się kupujący, ale to tylko ich pierwsza setka albo pierwszy tysiąc, który zdążył do sklepów, bo dla następnych chętnych taniego towaru już nie ma. I nie będzie, bo producentom nie opłaca się go produkować. A jak im się każe, albo - jeszcze lepiej - upaństwowi, to powoli w kraju zaczyna brakować wszystkiego. Jeżeli coś się znajdzie, to tylko spod lady albo na kartki albo na czarnym rynku, za łapówkę lub za potrójną cenę, i znowu mamy socjalizm.
Ci, którzy wspominają socjalizm z rozrzewnieniem, często wzdychają, że ceny były niskie, nie to co teraz. Po pierwsze, to nieprawda, bo proste wyliczenia wskazują, że za przeciętną pensję dziś można kupić znacznie więcej niż za PRL, a po drugie, cena nominalna nie miała wtedy nic wspólnego z ceną prawdziwą. Niechby ktoś spróbował kupić za cenę nominalną samochód, pralkę, pół kilograma cytryn czy 10 dkg szynki. Prawdziwą ceną była cena nominalna plus łapówka plus czas odstany w kolejce (w wypadku samochodu przeżyty w kolejce, bo czekanie trwało latami), ewentualnie plus "marża" dla tego, który załatwił (lub wystał) towar po cenie nominalnej, a sprzedawał po wolnorynkowej. Czyli prawdziwej.
Niby pamiętamy ten socjalizm, niby nam się nie sprawdził, ale nie lubimy zaprzątać sobie głowy pytaniami - dlaczego.
Więcej możesz przeczytać w 11/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.