Następne pokolenie feministek udowodni, że to, co w Polsce za feminizm uchodziło, było tchórzostwem, zaprzaństwem i wiarołomstwem wobec kobiecej sprawy
Losowi zmarłej ostatnio Betty Friedan warto się przyjrzeć choćby po to, by go uniknąć. W jej życiu i karierze zawiera się cała historia XX-wiecznego feminizmu. Od czasu, gdy "The Feminine Mystique" (1963) uczyniła z niej największą gwiazdę nowoczesnego ruchu kobiecego, o Friedan nie pisano inaczej jak o matce feminizmu. Trudno powiedzieć, czy sama zainteresowana była temu tytułowi rada. Już w latach 80. miała bowiem pełną świadomość, że dziecko zupełnie jej się nie udało: zamiast wymarzonego ruchu przynoszącego kobietom wolność zrodziła frankensteina, który obrócił się przeciwko własnemu twórcy. Gdyby tylko wiedziała, czym prędzej wyabortowałaby monstrum na "Langenorcie".
Kobieta niemistyczna
W "Feminine Mystique" Friedan porównała do Holocaustu "nienazwany problem" trapiący amerykańską housewife. Choć w latach 50. - wyjaśniała - przeciętna Amerykanka pozornie miała wszystko: męża zapewniającego finansową stabilność, kochającą gromadkę dzieci, duży dom na przedmieściach, spotkania przy herbatce z sąsiadkami i wszelkie możliwe udogodnienia w kuchni, w rzeczywistości odbywało się na niej ciche ludobójstwo. Dom, który miał być jej twierdzą, niepostrzeżenie zamienił się w "luksusowy obóz śmierci": "Kobiety, które chcą się ČdopasowaćÇ i stać gospodynią domową, stoją przed takim samym niebezpieczeństwem jak te miliony, które maszerowały na śmierć do obozów koncentracyjnych". Nie dziw, że wystraszone widmem eksterminacji matki z żarem w oczach i Friedan pod pachą ostrzegały swoje córki: "Póki nie przeczytasz tej książki, nigdy nie zrozumiesz, jak potworną rzeczą jest małżeństwo. Nie wychodź za mąż i nie rujnuj sobie życia. Bądź niezależna" (wspomnienie Connie Marschner). A oświecane córki krzyczały: "Naprzód, kobiety! Jedyne, co możemy stracić, to nasze odkurzacze!".
Po sukcesie pierwszej publikacji Friedan rzuciła się w wir pracy organizacyjnej: była jedną z założycielek i pierwszą przewodniczącą National Organization for Women (NOW), głównym filarem National Association for the Repeal of Abortion Laws (NARAL) i wielu innych organizacji emancypacyjnych. Wykładała wyzwolenie kobiet na najlepszych amerykańskich uniwersytetach, popierała wprowadzenie poprawki do konstytucji mającej zagwarantować kobietom równe prawa, tzw. Equal Rights Amendment (ERA). Friedan nie miała jednak pojęcia, że uruchomiła lawinę, która już wkrótce miała ją pochłonąć. Nie trzeba było długo czekać, by uświęconym tradycją zwyczajem pierwszą ofiarą rewolucji stała się osoba, która ją rozpoczęła.
W latach 70. kontrolę nad ruchem kobiecym zaczęły przejmować ekstremistki, którym przyświecał jeden cel: wysłać Friedan na emeryturę. Matka trojga dzieci i do tego po jednym (tylko!) rozwodzie to nie był wymarzony portret rewolucjonistki na nowe czasy. Autorka "Feminine Mystique" przestała pasować do nowoczesnego feminizmu, który tak bardzo się zradykalizował, że zaczął oskarżać ją o zdradę ideałów i paktowanie z samym Ronaldem Reaganem.
Apostatka
Trzeba przyznać, że sama Friedan powoli dojrzewała. Jeszcze w latach 70. wrzeszczała na modłę rzeczników równości i tolerancji, że "spali na stosie" Phyllis Schlafly, swoją największą ideologiczną przeciwniczkę, która śmiała kwestionować feministyczne dogmaty i udaremniła próby uchwalenia ERA. Ale już na początku następnej dekady ze swoją kolejną książką "The Second Stage" bardzo się do Schlafly zbliżyła. Ta ostatnia triumfalnie obwieściła: "Betty Friedan wbiła kolejny gwóźdź do feministycznej trumny!". Owo wbijanie gwoździa polegało ni mniej, ni więcej tylko na powtarzaniu oczywistości, które każda rozsądna kobieta wiedziała. Że ruch kobiecy powinien zwrócić większą uwagę na rodzinę, że nie można czynić z kobiet bezwolnych ofiar, że za dużo w feminizmie gadania o prawach, że kobiety powinny się angażować w życie swych wspólnot, a nie tylko organizacji kobiecych, że, wreszcie, kobieta skupiona jedynie na karierze "nie czuje się zakorzeniona w życiu".
Z czasem stawało się już tylko rzeczą coraz bardziej oczywistą, że Friedan na zawsze przestała śpiewać w chórze wychwalającym aborcję jako najważniejsze prawo kobiety ("macierzyństwo zawsze stanowiło dla mnie wartość, aborcja - nawet teraz - nie"), a związki lesbijskie jako spełnienie kobiecych dążeń ("dla mnie feminizm nigdy nie był równoznaczny z lesbijstwem"). Ba, przyznała się również do dużego sentymentu do pozycji misjonarskiej. Tego radykalnym feministkom było za wiele. Susan Faludi, laureatka nagrody Pulitzera i ich czołowa rzeczniczka, w kultowej książce "Backlash" (1991) zadenuncjowała twórcę własnego ruchu: "Ze wszystkich deklaracji apostazji "The Second Stage" jako jedyna miała potencjał, żeby zadać śmiertelny cios sprawie feminizmu". Cud, że po klapsie od mamy feministki w ogóle się podniosły.
Szalona
Rozpoczęła się kampania dyskredytująca Friedan jako kobietę pełną resentymentów i opętaną rządzą władzy. Jej rozgoryczenie ruchem kobiecym miałoby się brać nie z racjonalnej analizy, lecz z zawiedzionych ambicji odrzuconego przywódcy, których kulminacją miały być powracające ataki histerii. Gdy podczas konferencji upamiętniającej "The Feminine Mystique" jedna z kobiet wyraziła radość z tego, że spotkała na niej samą Friedan, ta wpadła w szał. "Myślałam, że rozerwie mnie na strzępy!". Zaczęła wrzeszczeć jak opętana: "Oczywiście, że tutaj jestem; to moja konferencja; to ja ją zorganizowałam!". Friedan to tylko zdziwaczała frustratka, brzmiała puenta, nie ma się nią co przejmować.
Napady szału w oczach radykalnych feministek miały odbierać Friedan resztki wiarygodności jako krytyka ich ruchu. Ciekawe, że te same napady szału nie odbierały jej wiarygodności jako twórcy ruchu. Friedan bowiem nie podupadła na zdrowiu psychicznym wtedy, gdy feminizm wymknął jej się spod kontroli, ona już słabowała, gdy feminizm tworzyła. Jej były mąż Carl Friedan wspomina, że "życie z nią było jak chodzenie po polu minowym. Wybuchała jak grom z jasnego nieba, bez żadnego powodu. Nie znałem bardziej brutalnej osoby niż ona". W szale była zdolna roztrzaskać szyby w mieszkaniu, rzucić się na niego z nożem albo na oczach gości rozbić całą zastawę. Psychiatra, z którego usług regularnie korzystała, nadał imię jej "nie nazwanemu problemowi": "zaburzenia psychotyczne".
Następne pokolenia działaczek skrzętnie ukrywały niewygodne fakty - w końcu nie jest przyjemna świadomość, że cały gmach feminizmu wznosi się na szale założycielki, którego nawet przy najlepszych intencjach nie da się określić jako twórczy. Nie wspominały też o jeszcze innej słabości Friedan - o jej skłonności do kłamstwa.
Kłamczucha
Konfabulacje Friedan rozpoczęły się od tego, że w "Feminine Mystique" usiłowała przedstawić siebie jako typową amerykańską gospodynię, która przeżyła moment oświecenia i ujrzała niczym w blasku błyskawicy prawdziwą przyczynę malaise, trapiącej współczesną amerykańską kobietę ("Ja - mężatka, dzieci, żyłam na przedmieściu w zgodzie z mistyką kobiecości. Ale nie potrafiłam odnaleźć sensu w życiu. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca"). Tymczasem - według akt FBI - już w 1944 r. jako dziennikarka zdominowanej przez komunistów prasy związkowej i działaczka Young Communist League próbowała zapisać się do partii komunistycznej. Nie przyjęto jej, tłumacząc, że lepiej przysłuży się sprawie partii, działając poza jej strukturami. I Friedan działała: w najgorszych powojennych latach była zaangażowana w przeróżnych komunistycznych organizacjach, pisząc m.in. dla największej prosowieckiej organizacji w dziejach Ameryki - United Electrical, Radio, and Machine Workers of America. Doprawdy niewiele amerykańskich matek mogło się poszczycić tego typu działalnością. Do swych "odkryć" Friedan nie doszła zatem w zaciszu domowego ogniska, lecz na kursach bolszewickiej propagandy.
Tak jak ideologiczne wybory Friedan daleko odbiegają od moralnych standardów, tak odbiega od nich jakość jej pracy naukowej - z niedopowiedzeń, błędów i przeinaczeń, od których roi się w samej "Feminine Mystique", można ułożyć długi katalog. Już pierwszy rozdział rozpoczyna się od serii wymyślonych przez Friedan danych - później jest już tylko gorzej: wbrew temu, co "cytuje" autorka, w USA przyrost naturalny nie wzrastał w latach 1950-1959, "przebijając Indie", nie było "drastycznego wzrostu" samobójstw kobiet, nie zmniejszyła się proporcja kobiet, które studiowały itd.
Dlaczego radykalne feministki nie wytknęły swej mistrzyni błędów? Cóż, one także wierzyły, że walka z męską dominacją usprawiedliwia każdą niegodziwość. Nie może więc zaskakiwać, że i sama Faludi, która na Friedan nie zostawia suchej nitki, w rozmijaniu się z prawdą pozostaje jej najwierniejszą uczennicą. Co więcej, tę niechlubną tradycję twórczo rozwija, gdy na przykład przekonuje, że po 35. roku życia nie zwiększa się ryzyko urodzenia dziecka z zespołem Downa, zapominając przy tym dodać, że dzieje się tak tylko dlatego, iż starsze kobiety o wiele częściej abortują dzieci z wadami genetycznymi. To tak, jakby powiedzieć, że Oświęcim był w sumie cywilizowanym miejscem, bo śmiertelność spowodowana rakiem była w nim niska, nie wspominając nic o prawdziwych przyczynach zgonów. Tego typu kłamstw znajdziemy u niej mnóstwo, przez co "Backlash" zamienia się - wedle określenia tygodnika "Forbes" - w "labirynt nonsensu z 80 stronami przypisów". Niestety, od tamtych czasów labirynt feministycznego nonsensu systematycznie się rozrastał i dziś ze świecą szukać genderowego tekstu, który nie lekceważyłby zasad naukowej uczciwości.
Polska mutacja
Niech nas nie zmyli wybiórcza wyrozumiałość radykalnych feministek. One wybaczają tylko te grzechy, które są ich własnymi grzechami, i tolerują kłamstwa tylko tak długo, jak długą służą ich własnej sprawie. Ale stłumią każdy głos, który nie zgadza się z ich programem. Samej Friedan nie okazały żadnej litości i nie cofnęły się przed niczym, by ją zdyskredytować. Losy autorki "Feminine Mystique" stanowią przez to smutne memento dla jej polskich mutacji, które pół wieku po niej za cenę śmieszności lecą w gender jak ćmy w ogień.
To, co u Friedan mogło mieć jeszcze polor nowości, w ich wykonaniu powraca już tylko jako farsa. Jakże wielka musi być ich frustracja, gdy z miną odkrywcy i dzikim błyskiem w oku są zmuszone klepać "prawdy", które w latach 60. zostały objawione każdej amerykańskiej gospodyni. Jakże olbrzymie jest ich umysłowe poświęcenie i jakże potężna rezygnacja z intelektualnych ambicji, gdy zamiast próbować dorównać w radykalizmie i oryginalności zachodnim działaczkom, zajmują się sprawami uznanymi tam za zamknięte lata temu. Nieszczęsne feministki made in Poland, skazane na wieczne powtórzenie, piszą o koleżankach z Zachodu, które nawet nie potrafią wymówić ich nazwisk. Ale rzecz najgorsza: za tę ofiarę intelektu nie czeka ich żadna nagroda. Tak jak żadna nagroda nie czekała Friedan.
Rodzone przez feministki w bólach młodsze i (czasem) ładniejsze działaczki szybko wystawią im rachunek. W ruch puszczą aparaturę radykalnego genderyzmu i udowodnią, że to, co w Polsce za feminizm uchodziło, nie miało z nim nic wspólnego, więcej - było tchórzostwem, zaprzaństwem, wiarołomstwem wobec kobiecej sprawy.
Możemy być pewni: następne pokolenie działaczek surowo potępi swe matki, które tkwią dziś w przedpotopowych rozważaniach, czy dziecko w pierwszym trymestrze jest płodem, czy nie, gdy na Zachodzie debatuje się nad usuwaniem dzieci tuż przed porodem. Już wszędzie parady równości niczym nie różnią się od masowych orgii, a w Polsce wciąż poczciwiny zapewniają, że nie jest ich intencją obrażać moralność publiczną. Jakie z nich feministki? Toż to niemal klerykalny spisek! W całym cywilizowanym świecie pary homoseksualne adoptują dzieci, a u nas nadal zarzekają się, że o adopcjach nie może być mowy. Hańba! Zdrada!
Pozostaje nam teraz tylko spokojnie czekać, że tak jak Friedan została oskarżona o tajemne knowania z Reaganem, tak u feministek rodzimego chowu już wkrótce zostanie odkryte antykobiece sprzysiężenie, które zawarły z prezydentem Kaczyńskim.
Kobieta niemistyczna
W "Feminine Mystique" Friedan porównała do Holocaustu "nienazwany problem" trapiący amerykańską housewife. Choć w latach 50. - wyjaśniała - przeciętna Amerykanka pozornie miała wszystko: męża zapewniającego finansową stabilność, kochającą gromadkę dzieci, duży dom na przedmieściach, spotkania przy herbatce z sąsiadkami i wszelkie możliwe udogodnienia w kuchni, w rzeczywistości odbywało się na niej ciche ludobójstwo. Dom, który miał być jej twierdzą, niepostrzeżenie zamienił się w "luksusowy obóz śmierci": "Kobiety, które chcą się ČdopasowaćÇ i stać gospodynią domową, stoją przed takim samym niebezpieczeństwem jak te miliony, które maszerowały na śmierć do obozów koncentracyjnych". Nie dziw, że wystraszone widmem eksterminacji matki z żarem w oczach i Friedan pod pachą ostrzegały swoje córki: "Póki nie przeczytasz tej książki, nigdy nie zrozumiesz, jak potworną rzeczą jest małżeństwo. Nie wychodź za mąż i nie rujnuj sobie życia. Bądź niezależna" (wspomnienie Connie Marschner). A oświecane córki krzyczały: "Naprzód, kobiety! Jedyne, co możemy stracić, to nasze odkurzacze!".
Po sukcesie pierwszej publikacji Friedan rzuciła się w wir pracy organizacyjnej: była jedną z założycielek i pierwszą przewodniczącą National Organization for Women (NOW), głównym filarem National Association for the Repeal of Abortion Laws (NARAL) i wielu innych organizacji emancypacyjnych. Wykładała wyzwolenie kobiet na najlepszych amerykańskich uniwersytetach, popierała wprowadzenie poprawki do konstytucji mającej zagwarantować kobietom równe prawa, tzw. Equal Rights Amendment (ERA). Friedan nie miała jednak pojęcia, że uruchomiła lawinę, która już wkrótce miała ją pochłonąć. Nie trzeba było długo czekać, by uświęconym tradycją zwyczajem pierwszą ofiarą rewolucji stała się osoba, która ją rozpoczęła.
W latach 70. kontrolę nad ruchem kobiecym zaczęły przejmować ekstremistki, którym przyświecał jeden cel: wysłać Friedan na emeryturę. Matka trojga dzieci i do tego po jednym (tylko!) rozwodzie to nie był wymarzony portret rewolucjonistki na nowe czasy. Autorka "Feminine Mystique" przestała pasować do nowoczesnego feminizmu, który tak bardzo się zradykalizował, że zaczął oskarżać ją o zdradę ideałów i paktowanie z samym Ronaldem Reaganem.
Apostatka
Trzeba przyznać, że sama Friedan powoli dojrzewała. Jeszcze w latach 70. wrzeszczała na modłę rzeczników równości i tolerancji, że "spali na stosie" Phyllis Schlafly, swoją największą ideologiczną przeciwniczkę, która śmiała kwestionować feministyczne dogmaty i udaremniła próby uchwalenia ERA. Ale już na początku następnej dekady ze swoją kolejną książką "The Second Stage" bardzo się do Schlafly zbliżyła. Ta ostatnia triumfalnie obwieściła: "Betty Friedan wbiła kolejny gwóźdź do feministycznej trumny!". Owo wbijanie gwoździa polegało ni mniej, ni więcej tylko na powtarzaniu oczywistości, które każda rozsądna kobieta wiedziała. Że ruch kobiecy powinien zwrócić większą uwagę na rodzinę, że nie można czynić z kobiet bezwolnych ofiar, że za dużo w feminizmie gadania o prawach, że kobiety powinny się angażować w życie swych wspólnot, a nie tylko organizacji kobiecych, że, wreszcie, kobieta skupiona jedynie na karierze "nie czuje się zakorzeniona w życiu".
Z czasem stawało się już tylko rzeczą coraz bardziej oczywistą, że Friedan na zawsze przestała śpiewać w chórze wychwalającym aborcję jako najważniejsze prawo kobiety ("macierzyństwo zawsze stanowiło dla mnie wartość, aborcja - nawet teraz - nie"), a związki lesbijskie jako spełnienie kobiecych dążeń ("dla mnie feminizm nigdy nie był równoznaczny z lesbijstwem"). Ba, przyznała się również do dużego sentymentu do pozycji misjonarskiej. Tego radykalnym feministkom było za wiele. Susan Faludi, laureatka nagrody Pulitzera i ich czołowa rzeczniczka, w kultowej książce "Backlash" (1991) zadenuncjowała twórcę własnego ruchu: "Ze wszystkich deklaracji apostazji "The Second Stage" jako jedyna miała potencjał, żeby zadać śmiertelny cios sprawie feminizmu". Cud, że po klapsie od mamy feministki w ogóle się podniosły.
Szalona
Rozpoczęła się kampania dyskredytująca Friedan jako kobietę pełną resentymentów i opętaną rządzą władzy. Jej rozgoryczenie ruchem kobiecym miałoby się brać nie z racjonalnej analizy, lecz z zawiedzionych ambicji odrzuconego przywódcy, których kulminacją miały być powracające ataki histerii. Gdy podczas konferencji upamiętniającej "The Feminine Mystique" jedna z kobiet wyraziła radość z tego, że spotkała na niej samą Friedan, ta wpadła w szał. "Myślałam, że rozerwie mnie na strzępy!". Zaczęła wrzeszczeć jak opętana: "Oczywiście, że tutaj jestem; to moja konferencja; to ja ją zorganizowałam!". Friedan to tylko zdziwaczała frustratka, brzmiała puenta, nie ma się nią co przejmować.
Napady szału w oczach radykalnych feministek miały odbierać Friedan resztki wiarygodności jako krytyka ich ruchu. Ciekawe, że te same napady szału nie odbierały jej wiarygodności jako twórcy ruchu. Friedan bowiem nie podupadła na zdrowiu psychicznym wtedy, gdy feminizm wymknął jej się spod kontroli, ona już słabowała, gdy feminizm tworzyła. Jej były mąż Carl Friedan wspomina, że "życie z nią było jak chodzenie po polu minowym. Wybuchała jak grom z jasnego nieba, bez żadnego powodu. Nie znałem bardziej brutalnej osoby niż ona". W szale była zdolna roztrzaskać szyby w mieszkaniu, rzucić się na niego z nożem albo na oczach gości rozbić całą zastawę. Psychiatra, z którego usług regularnie korzystała, nadał imię jej "nie nazwanemu problemowi": "zaburzenia psychotyczne".
Następne pokolenia działaczek skrzętnie ukrywały niewygodne fakty - w końcu nie jest przyjemna świadomość, że cały gmach feminizmu wznosi się na szale założycielki, którego nawet przy najlepszych intencjach nie da się określić jako twórczy. Nie wspominały też o jeszcze innej słabości Friedan - o jej skłonności do kłamstwa.
Kłamczucha
Konfabulacje Friedan rozpoczęły się od tego, że w "Feminine Mystique" usiłowała przedstawić siebie jako typową amerykańską gospodynię, która przeżyła moment oświecenia i ujrzała niczym w blasku błyskawicy prawdziwą przyczynę malaise, trapiącej współczesną amerykańską kobietę ("Ja - mężatka, dzieci, żyłam na przedmieściu w zgodzie z mistyką kobiecości. Ale nie potrafiłam odnaleźć sensu w życiu. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca"). Tymczasem - według akt FBI - już w 1944 r. jako dziennikarka zdominowanej przez komunistów prasy związkowej i działaczka Young Communist League próbowała zapisać się do partii komunistycznej. Nie przyjęto jej, tłumacząc, że lepiej przysłuży się sprawie partii, działając poza jej strukturami. I Friedan działała: w najgorszych powojennych latach była zaangażowana w przeróżnych komunistycznych organizacjach, pisząc m.in. dla największej prosowieckiej organizacji w dziejach Ameryki - United Electrical, Radio, and Machine Workers of America. Doprawdy niewiele amerykańskich matek mogło się poszczycić tego typu działalnością. Do swych "odkryć" Friedan nie doszła zatem w zaciszu domowego ogniska, lecz na kursach bolszewickiej propagandy.
Tak jak ideologiczne wybory Friedan daleko odbiegają od moralnych standardów, tak odbiega od nich jakość jej pracy naukowej - z niedopowiedzeń, błędów i przeinaczeń, od których roi się w samej "Feminine Mystique", można ułożyć długi katalog. Już pierwszy rozdział rozpoczyna się od serii wymyślonych przez Friedan danych - później jest już tylko gorzej: wbrew temu, co "cytuje" autorka, w USA przyrost naturalny nie wzrastał w latach 1950-1959, "przebijając Indie", nie było "drastycznego wzrostu" samobójstw kobiet, nie zmniejszyła się proporcja kobiet, które studiowały itd.
Dlaczego radykalne feministki nie wytknęły swej mistrzyni błędów? Cóż, one także wierzyły, że walka z męską dominacją usprawiedliwia każdą niegodziwość. Nie może więc zaskakiwać, że i sama Faludi, która na Friedan nie zostawia suchej nitki, w rozmijaniu się z prawdą pozostaje jej najwierniejszą uczennicą. Co więcej, tę niechlubną tradycję twórczo rozwija, gdy na przykład przekonuje, że po 35. roku życia nie zwiększa się ryzyko urodzenia dziecka z zespołem Downa, zapominając przy tym dodać, że dzieje się tak tylko dlatego, iż starsze kobiety o wiele częściej abortują dzieci z wadami genetycznymi. To tak, jakby powiedzieć, że Oświęcim był w sumie cywilizowanym miejscem, bo śmiertelność spowodowana rakiem była w nim niska, nie wspominając nic o prawdziwych przyczynach zgonów. Tego typu kłamstw znajdziemy u niej mnóstwo, przez co "Backlash" zamienia się - wedle określenia tygodnika "Forbes" - w "labirynt nonsensu z 80 stronami przypisów". Niestety, od tamtych czasów labirynt feministycznego nonsensu systematycznie się rozrastał i dziś ze świecą szukać genderowego tekstu, który nie lekceważyłby zasad naukowej uczciwości.
Polska mutacja
Niech nas nie zmyli wybiórcza wyrozumiałość radykalnych feministek. One wybaczają tylko te grzechy, które są ich własnymi grzechami, i tolerują kłamstwa tylko tak długo, jak długą służą ich własnej sprawie. Ale stłumią każdy głos, który nie zgadza się z ich programem. Samej Friedan nie okazały żadnej litości i nie cofnęły się przed niczym, by ją zdyskredytować. Losy autorki "Feminine Mystique" stanowią przez to smutne memento dla jej polskich mutacji, które pół wieku po niej za cenę śmieszności lecą w gender jak ćmy w ogień.
To, co u Friedan mogło mieć jeszcze polor nowości, w ich wykonaniu powraca już tylko jako farsa. Jakże wielka musi być ich frustracja, gdy z miną odkrywcy i dzikim błyskiem w oku są zmuszone klepać "prawdy", które w latach 60. zostały objawione każdej amerykańskiej gospodyni. Jakże olbrzymie jest ich umysłowe poświęcenie i jakże potężna rezygnacja z intelektualnych ambicji, gdy zamiast próbować dorównać w radykalizmie i oryginalności zachodnim działaczkom, zajmują się sprawami uznanymi tam za zamknięte lata temu. Nieszczęsne feministki made in Poland, skazane na wieczne powtórzenie, piszą o koleżankach z Zachodu, które nawet nie potrafią wymówić ich nazwisk. Ale rzecz najgorsza: za tę ofiarę intelektu nie czeka ich żadna nagroda. Tak jak żadna nagroda nie czekała Friedan.
Rodzone przez feministki w bólach młodsze i (czasem) ładniejsze działaczki szybko wystawią im rachunek. W ruch puszczą aparaturę radykalnego genderyzmu i udowodnią, że to, co w Polsce za feminizm uchodziło, nie miało z nim nic wspólnego, więcej - było tchórzostwem, zaprzaństwem, wiarołomstwem wobec kobiecej sprawy.
Możemy być pewni: następne pokolenie działaczek surowo potępi swe matki, które tkwią dziś w przedpotopowych rozważaniach, czy dziecko w pierwszym trymestrze jest płodem, czy nie, gdy na Zachodzie debatuje się nad usuwaniem dzieci tuż przed porodem. Już wszędzie parady równości niczym nie różnią się od masowych orgii, a w Polsce wciąż poczciwiny zapewniają, że nie jest ich intencją obrażać moralność publiczną. Jakie z nich feministki? Toż to niemal klerykalny spisek! W całym cywilizowanym świecie pary homoseksualne adoptują dzieci, a u nas nadal zarzekają się, że o adopcjach nie może być mowy. Hańba! Zdrada!
Pozostaje nam teraz tylko spokojnie czekać, że tak jak Friedan została oskarżona o tajemne knowania z Reaganem, tak u feministek rodzimego chowu już wkrótce zostanie odkryte antykobiece sprzysiężenie, które zawarły z prezydentem Kaczyńskim.
Więcej możesz przeczytać w 11/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.