Scenariusz realizowany na Białorusi przez Aleksandra Łukaszenkę napisano dla Wiaczesława Kiebicza
Wróg nie śpi. Czai się w Polsce i na Ukrainie. Milionami imperialistycznych dolarów wspiera antypaństwową opozycję. Opozycja zaś marzy tylko o jednym: o krwawym przewrocie, dzięki któremu "błękitnooką" Białoruś zaprzeda Zachodowi. Na ocalenie kraju jest jednak sposób. Trzeba z całych sił wspierać władze, zwłaszcza 19 marca, w dniu wyborów prezydenckich.
W ubiegłym tygodniu przez ponad trzy godziny przekonywał o tym najważniejszy z ponad 2,5 tys. delegatów Wszechbiałoruskiego Zgromadzenia Ludowego Aleksander Łukaszenka. Wyselekcjonowani uczestnicy tego show wmawiali sobie nawzajem, ludowi i prezydentowi, że bez niego Białoruś nie przetrwa nawet dnia. To była już trzecia edycja propagandowego przedstawienia. Łukaszenka organizuje je, gdy potrzebuje alibi dla swoich, oględnie mówiąc, kontrowersyjnych poczynań. W połączeniu z kneblowaniem opozycji była to dotychczas znakomita metoda rządzenia.
Pierwszy raz delegatów na Wszechbiałoruskie Zgromadzenie Ludowe zwieziono do Mińska dziesięć lat temu. Łukaszenka wywołał wówczas ostry konflikt z Radą Najwyższą. Parlament nie nie chciał się zgodzić na poprawki do konstytucji poszerzające uprawnienia prezydenta i zagroził mu impeachmentem. Podczas "mińskiej wiosny" w 1996 r. ulicami stolicy przeszły 40-tysięczne demonstracje. Wystąpienia stłumiono, a pospiesznie zwołane zgromadzenie opowiedziało się za prezydentem. W sprawie nowej redakcji konstytucji zorganizowano referendum. Wyniki podliczała prezydencka ekipa. W rezultacie Łukaszenka zyskał niemal nieograniczoną władzę, a jego kadencję przedłużono o dwa lata. Nieposłuszny parlament rozwiązano.
Poparcia mas Łukaszenka potrzebował też przed wyborami prezydenckimi w 2001 r., gdy opozycji udało się wystawić kontrkandydata. I wówczas do Mińska zjechały kolumny autokarów, najlepsi z najlepszych i najpewniejsi z pewnych prześcigali się w wiernopoddańczych deklaracjach, a prezydent straszył niecnymi zakusami Zachodu sponsorującego "piątą kolumnę", czyli opozycję. Świeżym straszakiem były nowe państwa NATO, które podstępnie zbliżyły się do granic Białorusi. przede wszystkim Polska budująca stacje radiolokacyjne, by szpiegować sąsiada. "Mam zdjęcia tych obiektów na biurku!" - zaklinał się Łukaszenka niczym Mickiewiczowska Telimena.
"Wszechbiałoruskie Zgromadzenie Ludowe - wraz z wyborami i referendami - to jeden (...) z przejawów demokracji bezpośredniej, władzy ludu. Zgódźmy się, że słowiańskiej mentalności od wieków najbliższe jest dążenie do naradzania się, chęć życia w zbiorowości i utrzymywania bliskich kontaktów" - snuli pseudohistoryczne paralele prezydenccy politrucy.
Słowiańska mentalność
Państwowa ideologia nie łączy prezydenckich masówek z zachodnią demokracją. Woli je porównywać z tzw. wieczami, czyli nadzwyczajnymi zgromadzeniami wolnych mieszczan. "Wbrew opinii autorów własnej białoruskiej drogi ku demokracji wiecze nie zajmowało się zatwierdzaniem programów rozwoju opracowywanych przez książęcą administrację. Książę jako szef władzy wykonawczej mógł się tam pojawić tylko jako gość" - ironizowała niezależna "Diełowaja Gazieta", dodając: "Próby dyktowania przez księcia i jego dwór, kiedy i jak zbierać wiecze, skończyłyby się tragicznie".
Dekret o zwołaniu trzeciego zgromadzenia Łukaszenka podpisał - jak podało jego biuro prasowe - "w celu realizacji konstytucyjnego prawa obywateli do udziału w dyskusji nad kwestiami dotyczącymi życia państwowego i społecznego". - Cokolwiek mówi się o tej imprezie, będzie miała charakter zamknięty - nie miał wątpliwości Anatol Labiedźka, jeden z liderów opozycji i mąż zaufania kandydata na prezydenta Aleksandra Milinkiewicza.
O tym, że obywatele dzielą się na równych i równiejszych, przekonał się na własnej skórze - dosłownie - inny kontrkandydat Łukaszenki Aleksander Kazulin. Były rektor mińskiego uniwersytetu w telewizyjnym wystąpieniu wypomniał prezydentowi nie tylko to, że żyje z kochanką, ale i to, że za jego rządów zaczęli znikać ludzie niewygodni dla reżimu. Widzowie do dziś zachodzą w głowę, jak takie obrazoburcze wypowiedzi puściła cenzura.
Kazulina ukarano już pierwszego dnia "święta białoruskiej demokracji". W foyer rzuciła się na niego grupa mężczyzn, powalili go na ziemię, brutalnie skopali i zawlekli do mikrobusu. "Leżałem związany na podłodze, jeden z nich cały czas siedział na mnie. Wozili mnie po mieście z godzinę" - opowiadał zwolniony wieczorem Kazulin. Kazulin stanie przed sądem. Został oskarżony o stłuczenie wiszącego na posterunku portretu Łukaszenki i uderzenie milicjanta.
Informacji o tym wydarzeniu nie podały białoruskie gazety ani telewizja. Obrazu Białorusi rozkwitającej pod rządami mądrego przywódcy nic nie może zmącić. "Jak zauważył Aleksander Łukaszenka, udało nam się uczynić nasz kraj nie tylko suwerennym, ale i niezależnym gospodarczo - powtarzała spikerka w każdym wydaniu wiadomości. - Mamy mocną gospodarkę, rozwiniętą naukę i kulturę, jeden z najlepszych na świecie systemów oświaty. Ale najważniejszy dla nas zawsze był i pozostaje człowiek - jego zdrowie, wynagrodzenie, emerytura, bezpieczeństwo i mieszkanie" - tłumaczyła.
W Mińsku reanimuje się sowieckie dowcipy. Na przykład o Czukczy, który chwalił się wrażeniami z pochodu pierwszomajowego w Moskwie: "Na placu Czerwonym krzyczeliśmy: `Wszystko dla człowieka! Wszystko dla człowieka!`. A potem podeszliśmy pod trybunę honorową i zobaczyliśmy tego człowieka".
Twórcze doskonalenie
"Białoruskiej drogi do demokracji" nie wymyślił jednak Łukaszenka. To nawet nie on był autorem pomysłu na integrację gospodarczą i polityczną Białorusi z Rosją. W ciągu 12 lat panowania wcielał tylko w życie, doskonalił i twórczo rozwijał metody sprawowania władzy, których nie odważyli się lub nie zdążyli wprowadzić jego poprzednicy. Do 1994 r. Białoruś była cichą postsowiecką republiką parlamentarną, powoli oswajającą się z niepodległością. Nominalnym szefem państwa był Stanisław Szuszkiewicz, przewodniczący Rady Najwyższej, który w Mińsku podejmował z honorami prezydenta Clintona i bez obawy przypominał o swoich rodzinnych i uniwersyteckich związkach z Polską. Szef rady miał jednak niewielkie kompetencje, a rewolucyjne zapędy niespełna 30-osobowej opozycji parlamentarnej skupionej wokół Białoruskiego Frontu Narodowego studziła postkomunistyczna nomenklatura. Aby zapewnić sobie spokojne sprawowanie władzy, postkomuniści postanowili przekształcić kraj w republikę prezydencką. To miała być formalność, bo odpowiedni "silny człowiek" już był.
"Rządy obu państw finalizują rozmowy w sprawie połączenia systemów pieniężnych, co będzie równoznaczne z utworzeniem konfederacji rosyjsko-białoruskiej" - wbrew pozorom to nie hasło głoszone w ostatnich latach. Tak w 1994 r., kilka miesięcy przed pierwszymi wyborami prezydenckimi, gazety komentowały kurs ekipy Wiaczesława Kiebicza, premiera Białorusi. To on miał zostać prezydentem. "Będę wspierał tę prasę, która nie będzie występowała przeciw rządowi" - zapowiedział Kiebicz. "Poważna rozmowa ze strukturami rządowymi zakończyła się porozumieniem" - doniosły wkrótce skruszone dzienniki opozycyjne. Premier obiecał redaktorom naczelnym tysiąc ton papieru, nisko oprocentowane kredyty i obniżenie podatków na działalność poligraficzną. Z anteny państwowego radia zniknęła audycja "Biełaruskaja Maładziożnaja" m.in. za to, że jej dziennikarze zaprosili do studia opozycyjnego kandydata... Aleksandra Łukaszenkę, notabene wyśmiewanego za sowchozowy rodowód i wiejski akcent.
Nieprzypadkowe wypadki
Największą różnicą między "epoką Kiebicza" a "epoką Łukaszenki" jest to, że za rządów tego pierwszego ludzie niewygodni dla reżimu nie przepadali bez wieści ani nie umierali w dziwnych okolicznościach - podkreśla opozycja. Nie wiadomo, jak naprawdę zginął Anatol Majsienia - intelektualista, analityk i politolog oraz publicysta uważany za mózg antyprezydenckiej opozycji. Samochód, którym wracał z Niemiec, trafił pod betoniarkę. Hienadź Karpienka, wiceprzewodniczący skłóconej z prezydentem Rady Najwyższej, miał być konkurentem Łukaszenki w kolejnych wyborach.50-letni, pełen werwy polityk, który sędziował ligowe mecze piłkarskie, nagle umarł na wylew. W ostatnich chwilach jego życia szpital, w którym umierał, był otoczony przez OMON. Wdowa po Karpience wyjechała do Niemiec. Tam też bezpieczniej poczuła się rodzina innego konkurenta Łukaszenki gen. Juryja Zacharenki. Były szef MSW zaczął tworzyć w strukturach siłowych niezależny Związek Oficerów. Gdy wracał wieczorem do domu, zadzwonił z parkingu do żony, że za chwilę będzie. Do domu jednak nie dotarł. Niedawno prokuratura uznała go za "oficjalnie zmarłego". Po Wiktorze Hanczarze, współtwórcy wyborczego sukcesu Łukaszenki, a potem przeciwniku prezydenta, pozostały plama krwi na asfalcie i resztki szkła samochodowych reflektorów. W lipcu 2000 r. zaginął 28--letni Dima Zawadzki, dawniej operator telewizji upoważniony do filmowania Łukaszenki, potem represjonowany za materiały "dyskredytujące" władze. - Za rządów Kiebicza coś takiego nie mieściło się w głowie ani nam, ani zapewne jemu samemu - przekonują "Wprost" rozmówcy w Mińsku.
W głowie nie mieści się też skala prześladowań. W Mińsku zatrzymano i aresztowano znanego opozycjonistę, przewodniczącego Białoruskiego Frontu Narodowego Wincuka Wiaczorkę, za to, że zorganizował wiec poparcia dla Milinkiewicza. Skazano go na dwa tygodnie aresztu. Niby nie tak wiele, ale wyjdzie na wolność dopiero po wyborach. Milinkiewicz mówi: "Władza lęka się wszystkiego. Zastraszała wszystkich, a teraz boi się sama. Sądzę, że te procesy kończące się internowaniem naszych ludzi będą kontynuowane. Najważniejszym ich celem jest "ucięcie głowy" naszej kampanii". - To, co się odbyło, należy traktować jako bezpośrednie złamanie prawa do agitacji, które jest gwarantowane przez konstytucję, ordynację wyborczą i kodeks karny - mówił Wiaczorka w sądzie.
Wiaczesław Kiebicz, murowany zwycięzca w wyborach pierwszego prezydenta Białorusi, nie odczuwał strachu przed tym, co stanie się z nim w razie przegranej. Gdy zaś ku swemu niekłamanemu zaskoczeniu przegrał, miał odwagę uznać wynik i się z nim pogodzić. Dziś, w przeciwieństwie do Łukaszenki, 70-letni emeryt może spać spokojnie. A prezydent, niczym Wielki Brat, wciąż musi mobilizować masy na zgromadzeniach w orwellowskim stylu.
W ubiegłym tygodniu przez ponad trzy godziny przekonywał o tym najważniejszy z ponad 2,5 tys. delegatów Wszechbiałoruskiego Zgromadzenia Ludowego Aleksander Łukaszenka. Wyselekcjonowani uczestnicy tego show wmawiali sobie nawzajem, ludowi i prezydentowi, że bez niego Białoruś nie przetrwa nawet dnia. To była już trzecia edycja propagandowego przedstawienia. Łukaszenka organizuje je, gdy potrzebuje alibi dla swoich, oględnie mówiąc, kontrowersyjnych poczynań. W połączeniu z kneblowaniem opozycji była to dotychczas znakomita metoda rządzenia.
Pierwszy raz delegatów na Wszechbiałoruskie Zgromadzenie Ludowe zwieziono do Mińska dziesięć lat temu. Łukaszenka wywołał wówczas ostry konflikt z Radą Najwyższą. Parlament nie nie chciał się zgodzić na poprawki do konstytucji poszerzające uprawnienia prezydenta i zagroził mu impeachmentem. Podczas "mińskiej wiosny" w 1996 r. ulicami stolicy przeszły 40-tysięczne demonstracje. Wystąpienia stłumiono, a pospiesznie zwołane zgromadzenie opowiedziało się za prezydentem. W sprawie nowej redakcji konstytucji zorganizowano referendum. Wyniki podliczała prezydencka ekipa. W rezultacie Łukaszenka zyskał niemal nieograniczoną władzę, a jego kadencję przedłużono o dwa lata. Nieposłuszny parlament rozwiązano.
Poparcia mas Łukaszenka potrzebował też przed wyborami prezydenckimi w 2001 r., gdy opozycji udało się wystawić kontrkandydata. I wówczas do Mińska zjechały kolumny autokarów, najlepsi z najlepszych i najpewniejsi z pewnych prześcigali się w wiernopoddańczych deklaracjach, a prezydent straszył niecnymi zakusami Zachodu sponsorującego "piątą kolumnę", czyli opozycję. Świeżym straszakiem były nowe państwa NATO, które podstępnie zbliżyły się do granic Białorusi. przede wszystkim Polska budująca stacje radiolokacyjne, by szpiegować sąsiada. "Mam zdjęcia tych obiektów na biurku!" - zaklinał się Łukaszenka niczym Mickiewiczowska Telimena.
"Wszechbiałoruskie Zgromadzenie Ludowe - wraz z wyborami i referendami - to jeden (...) z przejawów demokracji bezpośredniej, władzy ludu. Zgódźmy się, że słowiańskiej mentalności od wieków najbliższe jest dążenie do naradzania się, chęć życia w zbiorowości i utrzymywania bliskich kontaktów" - snuli pseudohistoryczne paralele prezydenccy politrucy.
Słowiańska mentalność
Państwowa ideologia nie łączy prezydenckich masówek z zachodnią demokracją. Woli je porównywać z tzw. wieczami, czyli nadzwyczajnymi zgromadzeniami wolnych mieszczan. "Wbrew opinii autorów własnej białoruskiej drogi ku demokracji wiecze nie zajmowało się zatwierdzaniem programów rozwoju opracowywanych przez książęcą administrację. Książę jako szef władzy wykonawczej mógł się tam pojawić tylko jako gość" - ironizowała niezależna "Diełowaja Gazieta", dodając: "Próby dyktowania przez księcia i jego dwór, kiedy i jak zbierać wiecze, skończyłyby się tragicznie".
Dekret o zwołaniu trzeciego zgromadzenia Łukaszenka podpisał - jak podało jego biuro prasowe - "w celu realizacji konstytucyjnego prawa obywateli do udziału w dyskusji nad kwestiami dotyczącymi życia państwowego i społecznego". - Cokolwiek mówi się o tej imprezie, będzie miała charakter zamknięty - nie miał wątpliwości Anatol Labiedźka, jeden z liderów opozycji i mąż zaufania kandydata na prezydenta Aleksandra Milinkiewicza.
O tym, że obywatele dzielą się na równych i równiejszych, przekonał się na własnej skórze - dosłownie - inny kontrkandydat Łukaszenki Aleksander Kazulin. Były rektor mińskiego uniwersytetu w telewizyjnym wystąpieniu wypomniał prezydentowi nie tylko to, że żyje z kochanką, ale i to, że za jego rządów zaczęli znikać ludzie niewygodni dla reżimu. Widzowie do dziś zachodzą w głowę, jak takie obrazoburcze wypowiedzi puściła cenzura.
Kazulina ukarano już pierwszego dnia "święta białoruskiej demokracji". W foyer rzuciła się na niego grupa mężczyzn, powalili go na ziemię, brutalnie skopali i zawlekli do mikrobusu. "Leżałem związany na podłodze, jeden z nich cały czas siedział na mnie. Wozili mnie po mieście z godzinę" - opowiadał zwolniony wieczorem Kazulin. Kazulin stanie przed sądem. Został oskarżony o stłuczenie wiszącego na posterunku portretu Łukaszenki i uderzenie milicjanta.
Informacji o tym wydarzeniu nie podały białoruskie gazety ani telewizja. Obrazu Białorusi rozkwitającej pod rządami mądrego przywódcy nic nie może zmącić. "Jak zauważył Aleksander Łukaszenka, udało nam się uczynić nasz kraj nie tylko suwerennym, ale i niezależnym gospodarczo - powtarzała spikerka w każdym wydaniu wiadomości. - Mamy mocną gospodarkę, rozwiniętą naukę i kulturę, jeden z najlepszych na świecie systemów oświaty. Ale najważniejszy dla nas zawsze był i pozostaje człowiek - jego zdrowie, wynagrodzenie, emerytura, bezpieczeństwo i mieszkanie" - tłumaczyła.
W Mińsku reanimuje się sowieckie dowcipy. Na przykład o Czukczy, który chwalił się wrażeniami z pochodu pierwszomajowego w Moskwie: "Na placu Czerwonym krzyczeliśmy: `Wszystko dla człowieka! Wszystko dla człowieka!`. A potem podeszliśmy pod trybunę honorową i zobaczyliśmy tego człowieka".
Twórcze doskonalenie
"Białoruskiej drogi do demokracji" nie wymyślił jednak Łukaszenka. To nawet nie on był autorem pomysłu na integrację gospodarczą i polityczną Białorusi z Rosją. W ciągu 12 lat panowania wcielał tylko w życie, doskonalił i twórczo rozwijał metody sprawowania władzy, których nie odważyli się lub nie zdążyli wprowadzić jego poprzednicy. Do 1994 r. Białoruś była cichą postsowiecką republiką parlamentarną, powoli oswajającą się z niepodległością. Nominalnym szefem państwa był Stanisław Szuszkiewicz, przewodniczący Rady Najwyższej, który w Mińsku podejmował z honorami prezydenta Clintona i bez obawy przypominał o swoich rodzinnych i uniwersyteckich związkach z Polską. Szef rady miał jednak niewielkie kompetencje, a rewolucyjne zapędy niespełna 30-osobowej opozycji parlamentarnej skupionej wokół Białoruskiego Frontu Narodowego studziła postkomunistyczna nomenklatura. Aby zapewnić sobie spokojne sprawowanie władzy, postkomuniści postanowili przekształcić kraj w republikę prezydencką. To miała być formalność, bo odpowiedni "silny człowiek" już był.
"Rządy obu państw finalizują rozmowy w sprawie połączenia systemów pieniężnych, co będzie równoznaczne z utworzeniem konfederacji rosyjsko-białoruskiej" - wbrew pozorom to nie hasło głoszone w ostatnich latach. Tak w 1994 r., kilka miesięcy przed pierwszymi wyborami prezydenckimi, gazety komentowały kurs ekipy Wiaczesława Kiebicza, premiera Białorusi. To on miał zostać prezydentem. "Będę wspierał tę prasę, która nie będzie występowała przeciw rządowi" - zapowiedział Kiebicz. "Poważna rozmowa ze strukturami rządowymi zakończyła się porozumieniem" - doniosły wkrótce skruszone dzienniki opozycyjne. Premier obiecał redaktorom naczelnym tysiąc ton papieru, nisko oprocentowane kredyty i obniżenie podatków na działalność poligraficzną. Z anteny państwowego radia zniknęła audycja "Biełaruskaja Maładziożnaja" m.in. za to, że jej dziennikarze zaprosili do studia opozycyjnego kandydata... Aleksandra Łukaszenkę, notabene wyśmiewanego za sowchozowy rodowód i wiejski akcent.
Nieprzypadkowe wypadki
Największą różnicą między "epoką Kiebicza" a "epoką Łukaszenki" jest to, że za rządów tego pierwszego ludzie niewygodni dla reżimu nie przepadali bez wieści ani nie umierali w dziwnych okolicznościach - podkreśla opozycja. Nie wiadomo, jak naprawdę zginął Anatol Majsienia - intelektualista, analityk i politolog oraz publicysta uważany za mózg antyprezydenckiej opozycji. Samochód, którym wracał z Niemiec, trafił pod betoniarkę. Hienadź Karpienka, wiceprzewodniczący skłóconej z prezydentem Rady Najwyższej, miał być konkurentem Łukaszenki w kolejnych wyborach.50-letni, pełen werwy polityk, który sędziował ligowe mecze piłkarskie, nagle umarł na wylew. W ostatnich chwilach jego życia szpital, w którym umierał, był otoczony przez OMON. Wdowa po Karpience wyjechała do Niemiec. Tam też bezpieczniej poczuła się rodzina innego konkurenta Łukaszenki gen. Juryja Zacharenki. Były szef MSW zaczął tworzyć w strukturach siłowych niezależny Związek Oficerów. Gdy wracał wieczorem do domu, zadzwonił z parkingu do żony, że za chwilę będzie. Do domu jednak nie dotarł. Niedawno prokuratura uznała go za "oficjalnie zmarłego". Po Wiktorze Hanczarze, współtwórcy wyborczego sukcesu Łukaszenki, a potem przeciwniku prezydenta, pozostały plama krwi na asfalcie i resztki szkła samochodowych reflektorów. W lipcu 2000 r. zaginął 28--letni Dima Zawadzki, dawniej operator telewizji upoważniony do filmowania Łukaszenki, potem represjonowany za materiały "dyskredytujące" władze. - Za rządów Kiebicza coś takiego nie mieściło się w głowie ani nam, ani zapewne jemu samemu - przekonują "Wprost" rozmówcy w Mińsku.
W głowie nie mieści się też skala prześladowań. W Mińsku zatrzymano i aresztowano znanego opozycjonistę, przewodniczącego Białoruskiego Frontu Narodowego Wincuka Wiaczorkę, za to, że zorganizował wiec poparcia dla Milinkiewicza. Skazano go na dwa tygodnie aresztu. Niby nie tak wiele, ale wyjdzie na wolność dopiero po wyborach. Milinkiewicz mówi: "Władza lęka się wszystkiego. Zastraszała wszystkich, a teraz boi się sama. Sądzę, że te procesy kończące się internowaniem naszych ludzi będą kontynuowane. Najważniejszym ich celem jest "ucięcie głowy" naszej kampanii". - To, co się odbyło, należy traktować jako bezpośrednie złamanie prawa do agitacji, które jest gwarantowane przez konstytucję, ordynację wyborczą i kodeks karny - mówił Wiaczorka w sądzie.
Wiaczesław Kiebicz, murowany zwycięzca w wyborach pierwszego prezydenta Białorusi, nie odczuwał strachu przed tym, co stanie się z nim w razie przegranej. Gdy zaś ku swemu niekłamanemu zaskoczeniu przegrał, miał odwagę uznać wynik i się z nim pogodzić. Dziś, w przeciwieństwie do Łukaszenki, 70-letni emeryt może spać spokojnie. A prezydent, niczym Wielki Brat, wciąż musi mobilizować masy na zgromadzeniach w orwellowskim stylu.
Więcej możesz przeczytać w 11/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.