"Walka z maccartyzmem" to w dużej mierze hollywoodzki mit, który przesłania wstydliwe sprawki ówczesnych elit
Tomasz Lis, megagwiazda polskiego dziennikarstwa, w programie "Co z tą Polską?" dał do zrozumienia, że jest gotów na największe poświęcenia w obronie zagrożonej w naszym kraju wolności słowa. Dowodem na to był program, w którym zestawiono grożących wolności polityków PiS z doborową (i pluralistyczną) reprezentacją dziennikarzy, jaką stanowił duet Piotr Najsztub i Jacek Żakowski. Gdy jednak, zdaniem prowadzącego, nawet tak pieczołowicie dobrani dziennikarze nie dość przekonująco opisywali kaganiec, który PiS chce im nałożyć, sam prowadzący przejął od nich pałeczkę, aby z całą mocą napiętnować owe praktyki. Do porządku przywołał nie licujące z powagą sprawy zachowanie posła Cymańskiego. Bo tu wolności grożą, a poseł oczko puszcza.
Aby zilustrować zagrożenie, przed którym stanęła Polska, Lis wplótł w program fragment filmu "Good Night, And Good Luck", w którym aktor grający dziennikarza Edwarda R. Murrowa, ogłasza, że oni, dziennikarze amerykańscy, nie dadzą się zastraszyć McCarthy`emu i jego bandzie.
Na Lisa patrzyłem z podziwem. Wcielał się w rolę obrońcy mediów tak bardzo, że chyba nawet uwierzył w to, co mówił. Wydawało się, że jeszcze chwila, a rozedrze elegancki garnitur i szykowną koszulę, aby runąć na podłogę i ciałem zabarykadować drogę siepaczom PiS-owskiego reżimu, spieszącym, aby zdławić medialną wolność.
Wspomniany film zrobił w Polsce nieoczekiwaną karierę. Na premierze dystrybutor wskazywał na szczególną aktualność w czasach ataku na media w naszym kraju opowieści o heroicznych zmaganiach amerykańskich dziennikarzy z senatorem McCarthym. Zaproszony na premierę David Strathairn, odtwórca głównej roli, również podkreślał aktualność filmu, gdyż, jak powiedział, poinformowano go o skali zagrożenia, przed jakim stają polskie media. Widać było, że aktor odczuwa satysfakcję z odwagi, która pozwoliła mu na wystąpienie w tak ryzykownej sprawie w tak niebezpiecznym kraju. Pewnie niedługo przeczytamy w którymś z największych polskich periodyków, że szaleństwa braci Kaczyńskich zaniepokoiły nawet Hollywood. Dystrybutor zadedykował film polskim mediom.
Ciekawe, że polscy dziennikarze tak chętnie odwołują się akurat do sprawy McCarthy`ego i tzw. polowania na czarownice w USA. Ekscesy senatora populisty, rzucającego często bezpodstawne oskarżenia o komunizm i w efekcie odsuniętego przez członków swojej (republikańskiej) partii zostały zmistyfikowane przez amerykańskie lewicowe środowiska opiniotwórcze. Zgodnie z ich kanoniczną wersją, "polowaniem na czarownice" była cała akcja przeciw siatce komunistycznej, która po wojnie w USA notowała spore osiągnięcia: jej agenci zajmowali ważne stanowiska w Departamencie Stanu i przekazywali do Moskwy podstawowe tajemnice państwowe, łącznie z dokumentacją bomby atomowej. W tamtych czasach członkowie zachodnich partii komunistycznych (również amerykańskiej) za swoją ojczyznę uznawali "ojczyznę światowego proletariatu" (ZSRR) i byli zobowiązani do bezwzględnego posłuszeństwa Stalinowi. Walkę z komunistyczną konspiracją McCarthy próbował uczynić trampoliną swojego sukcesu i włączył się w nią dopiero w czasie wojny koreańskiej. "Walka z maccartyzmem" to w ogromnej mierze hollywoodzki mit, który przesłania wstydliwe sprawki ówczesnych amerykańskich elit opiniotwórczych.
W Polsce w najbardziej poczytnych gazetach, w najpopularniejszych programach telewizyjnych i radiowych najbardziej znani i wpływowi dziennikarze ogłaszają zagrożenie wolności słowa i dyktaturę PiS. Nie ma takiego głupstwa, takiej histerycznej przesady, której nie byliby w stanie ogłosić. Wielki front heroicznego oporu wyprodukował nawet zapotrzebowanie na "dziennikarzy reżimowych". Publicyści "Polityki" Mariusz Janicki i Wiesław Władyka zidentyfikowali ich i znaleźli nawet przykład tego gatunku - Piotra Skwiecińskiego, jednego z bardziej niezależnych polskich dziennikarzy. Broniąc swojego stanowiska na łamach "Gazety Wyborczej", dziennikarze organu nonkonformistów, którym od zawsze była "Polityka", piszą, że chodzi im o "takich żurnalistów, którzy gotowi są zawsze bronić władzy" i którzy "nie pozwalają sobie choćby na chwilę refleksji, że może jakiś cień racji jest po drugiej stronie".
Kiedy słucha się owych obrońców wolności, nie sposób nie przypomnieć sobie, że jakoś dziwnie nie było ich widać (a jeśli, to po stronie rządzących), kiedy dysponujący realną władzą postkomunistyczni politycy, z prezydentem na czele, za pomocą sądów chcieli uniemożliwić ujawnianie niewygodnych dla nich faktów, kiedy skazywano dziennikarzy za ujawnianie bohaterów sprawy FOZZ, kiedy realnie prześladowana była "Gazeta Polska" i działo się wiele podobnych spraw.
Czasem trudno się przemóc, by skrytykować niefortunne pomysły PiS, takie jak komisja śledcza w sprawie mediów, i znaleźć w jednym chórze z dzisiejszymi "obrońcami wolności".
Aby zilustrować zagrożenie, przed którym stanęła Polska, Lis wplótł w program fragment filmu "Good Night, And Good Luck", w którym aktor grający dziennikarza Edwarda R. Murrowa, ogłasza, że oni, dziennikarze amerykańscy, nie dadzą się zastraszyć McCarthy`emu i jego bandzie.
Na Lisa patrzyłem z podziwem. Wcielał się w rolę obrońcy mediów tak bardzo, że chyba nawet uwierzył w to, co mówił. Wydawało się, że jeszcze chwila, a rozedrze elegancki garnitur i szykowną koszulę, aby runąć na podłogę i ciałem zabarykadować drogę siepaczom PiS-owskiego reżimu, spieszącym, aby zdławić medialną wolność.
Wspomniany film zrobił w Polsce nieoczekiwaną karierę. Na premierze dystrybutor wskazywał na szczególną aktualność w czasach ataku na media w naszym kraju opowieści o heroicznych zmaganiach amerykańskich dziennikarzy z senatorem McCarthym. Zaproszony na premierę David Strathairn, odtwórca głównej roli, również podkreślał aktualność filmu, gdyż, jak powiedział, poinformowano go o skali zagrożenia, przed jakim stają polskie media. Widać było, że aktor odczuwa satysfakcję z odwagi, która pozwoliła mu na wystąpienie w tak ryzykownej sprawie w tak niebezpiecznym kraju. Pewnie niedługo przeczytamy w którymś z największych polskich periodyków, że szaleństwa braci Kaczyńskich zaniepokoiły nawet Hollywood. Dystrybutor zadedykował film polskim mediom.
Ciekawe, że polscy dziennikarze tak chętnie odwołują się akurat do sprawy McCarthy`ego i tzw. polowania na czarownice w USA. Ekscesy senatora populisty, rzucającego często bezpodstawne oskarżenia o komunizm i w efekcie odsuniętego przez członków swojej (republikańskiej) partii zostały zmistyfikowane przez amerykańskie lewicowe środowiska opiniotwórcze. Zgodnie z ich kanoniczną wersją, "polowaniem na czarownice" była cała akcja przeciw siatce komunistycznej, która po wojnie w USA notowała spore osiągnięcia: jej agenci zajmowali ważne stanowiska w Departamencie Stanu i przekazywali do Moskwy podstawowe tajemnice państwowe, łącznie z dokumentacją bomby atomowej. W tamtych czasach członkowie zachodnich partii komunistycznych (również amerykańskiej) za swoją ojczyznę uznawali "ojczyznę światowego proletariatu" (ZSRR) i byli zobowiązani do bezwzględnego posłuszeństwa Stalinowi. Walkę z komunistyczną konspiracją McCarthy próbował uczynić trampoliną swojego sukcesu i włączył się w nią dopiero w czasie wojny koreańskiej. "Walka z maccartyzmem" to w ogromnej mierze hollywoodzki mit, który przesłania wstydliwe sprawki ówczesnych amerykańskich elit opiniotwórczych.
W Polsce w najbardziej poczytnych gazetach, w najpopularniejszych programach telewizyjnych i radiowych najbardziej znani i wpływowi dziennikarze ogłaszają zagrożenie wolności słowa i dyktaturę PiS. Nie ma takiego głupstwa, takiej histerycznej przesady, której nie byliby w stanie ogłosić. Wielki front heroicznego oporu wyprodukował nawet zapotrzebowanie na "dziennikarzy reżimowych". Publicyści "Polityki" Mariusz Janicki i Wiesław Władyka zidentyfikowali ich i znaleźli nawet przykład tego gatunku - Piotra Skwiecińskiego, jednego z bardziej niezależnych polskich dziennikarzy. Broniąc swojego stanowiska na łamach "Gazety Wyborczej", dziennikarze organu nonkonformistów, którym od zawsze była "Polityka", piszą, że chodzi im o "takich żurnalistów, którzy gotowi są zawsze bronić władzy" i którzy "nie pozwalają sobie choćby na chwilę refleksji, że może jakiś cień racji jest po drugiej stronie".
Kiedy słucha się owych obrońców wolności, nie sposób nie przypomnieć sobie, że jakoś dziwnie nie było ich widać (a jeśli, to po stronie rządzących), kiedy dysponujący realną władzą postkomunistyczni politycy, z prezydentem na czele, za pomocą sądów chcieli uniemożliwić ujawnianie niewygodnych dla nich faktów, kiedy skazywano dziennikarzy za ujawnianie bohaterów sprawy FOZZ, kiedy realnie prześladowana była "Gazeta Polska" i działo się wiele podobnych spraw.
Czasem trudno się przemóc, by skrytykować niefortunne pomysły PiS, takie jak komisja śledcza w sprawie mediów, i znaleźć w jednym chórze z dzisiejszymi "obrońcami wolności".
Więcej możesz przeczytać w 11/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.